Austriacy ogłosili, że przymykają granice. W ciągu czterech lat przyjmą „zaledwie” 127 500 imigrantów (to tak, jakby Polska przyjęła prawie 600 tysięcy osób). Ich decyzja jest, jak powiedział kanclerz Werner Faymann, „koniecznością”, ale Wiedeń chce też „wstrząsnąć Unią Europejską”.
W pierwszym odruchu Polacy mogliby się cieszyć myśląc, że Austriacy poszli po rozum do głowy i chcą niemal dwukrotnie ograniczyć ilość przyjmowanych muzułmańskich młodych mężczyzn. Powodów do radości jednak specjalnych nie ma. A wszystko za sprawą „wstrząsania” Europą. Słowa te oznaczają bowiem, że Wiedeń chce zwiększyć presję na wszystkie państwa Unii Europejskiej, skłaniając je do przyjmowania narzucanych przez Komisję Europejską kwot imigrantów. Pan Faymann w zeszłym roku zupełnie otwarcie groził niechętnej do takich działań Polsce sankcjami finansowymi, twierdząc, że Warszawa powinna otrzymywać od Unii mniej pieniędzy, skoro nie chce zaopiekować się muzułmanami.
Przymknięcie granic przez Austrię to – paradoksalnie – woda na młyn kanclerz Merkel. Berlin jest przecież całkowicie zdeterminowany, by nigdy nie wprowadzać podobnego co Wiedeń rozwiązania. Merkel będzie teraz w Europie wprawdzie nieco bardziej osamotniona, za to jakim światłem rozbłyśnie teraz jej tolerancyjna otwartość na tle zacofanej europejskiej ciemnoty! Nie dość na tym: Przecież także Berlin wciąż liczy na „europejskie rozwiązanie” kryzysu imigracyjnego, co oznacza w praktyce rozdzielanie imigrantów po wszystkich państwach UE. Jest więcej niż prawdopodobne, że obecna nagonka na polski rząd prowadzona głównie przez polityków i dziennikarzy niemieckich jest częścią tego planu. W zamian za zmianę stanowiska w sprawie przymusowych kwot ta nagonka mogłaby przecież zelżeć...
Ale przecież tyle mówi się ostatnio o Niemcach, którzy się budzą i mają dość złej Merkel. Co na to wszystko sami Niemcy? Czy nie domagają się od Merkel ostrzejszych działań? Ależ owszem, budzą się – i chyba dlatego poparcie dla partii kanclerz spadło z 41,5 proc. w roku wyborczym do – uwaga – 37 proc., co nadal gwarantuje kanclerz całkowite zwycięstwo w wyborach (dodajmy, że poparcie wzrosło nie tylko antyimigranckiej AfD, ale także jeszcze goręcej niż partii Merkel kochającym imigrantów „Zielonym” oraz „Lewicy”)
Większość Niemców wciąż ufa, że kanclerz wie, co robi, a wszelkie gwałty, kradzieże i rozboje popełniane przez tak otwarcie witanych imigrantów to tylko wynik niedostatecznej integracji. Zresztą ofiary na drodze do lepszego, wielokulturowego i pełnego wzajemnej miłości świata muszą być, w to nikt chyba nie wątpi? A wątpić nie może nawet pobożny katolik. Na pozór nie powinien być szczególnie zachwycony faktem panoszenia się muzułmańskich imigrantów, którzy prześladują w Niemczech chrześcijan, gwałcą kobiety, atakują kościoły. Trzeba jednak słuchać swojego episkopatu, a ten miejsca na wątpliwości nie pozostawia: Kanclerz ma zawsze rację!
Dokładnie tak, nie mniej, nie więcej. Otóż szef niemieckiego episkopatu kard. Reinhard Marx, znany progresista, który głosi wszem i wobec, że progresistą nie jest, pytany o politykę imigracyjną Merkel raczył lapidarnie stwierdzić: „Szacunek!”. Dopytywany przez wzorcowych dla całego świata „niezależnych niemieckich dziennikarzy”, o co mu chodzi, wyjaśnił, że partia kanclerz, Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna - to jest naprawdę „chrześcijańska” partia. Nieistotne, że pani Merkel akceptuje masowe aborcje, „pomoc w samobójstwie”, legalną prostytucję. Ważne, że przyjmuje muzułmanów milionami. Jest to tak wielki przejaw chrześcijańskiej miłości bliźniego (co na to zabijane dzieci?) oraz tak ogromne wsparcie dla dialogu międzyreligijnego (co na to prześladowani?), że, doprawdy, trudno chcieć więcej.
Paweł Chmielewski