Przed rozpoczynającym się 7 lipca w Hamburgu spotkaniem G-20, grupy najbogatszych państw świata obserwować możemy wysyp deklaracji, wypowiedzi, próby nawiązywania taktycznych i strategicznych aliansów celem wpłynięcia zarówno na agendę, jak i na ustalenia szczytu.
W Rosji zasadnicze pytanie, które stale jest zadawane w mediach, brzmi następująco – czy w Hamburgu dojdzie do spotkania Putin – Trump i w jakiej atmosferze może ono przebiegać. Przy czym brak jest pewności, że rozmowy będą miały miejsce. Oczywiście nie chodzi o to, że w trakcie szczytu Panowie mogą przypadkowo wpaść na siebie i przy okazji zamienić parę słów. Do takiego spotkania, jak niedawno powiedział rzecznik rosyjskiego prezydenta, raczej na pewno dojdzie. Rzecz idzie o normalne, poważne rozmowy twarzą w twarz. I w tej materii nie ma pewności. Praktycznie nie są prowadzone żadne prace mające przygotować dialog. Planowane spotkanie, które temu miało być właśnie poświęcone, między rosyjskim wiceministrem spraw zagranicznych Riabowem a wysłannikiem Departamentu Stanu Shannonem, zostało odwołane. Rzecznik Białego Domu, ostatnio, w trakcie konferencji prasowej kilkakrotnie pytany, przez dziennikarzy o plan spotkania i to czy będzie ono miało miejsce zręcznie uchylał się od odpowiedzi. Associated Press powołując się na nieoficjalne źródła w Białym Domu pisze, że w bezpośrednim otoczeniu Trumpa nadal liczą na „pełnowymiarowe spotkanie”, ale przygotowań brak. Pieskow, rzecznik Kremla, powiedział ostatnio, że czasu jest mało, ale jeśli będzie taka opcja, to Rosjanie ze swej strony zdążą z przygotowaniami. I przy okazji wysuwają pod adresem Stanów Zjednoczonych oferty. Po tym jak Berlin zorganizował spotkanie państw europejskich z grupy G-20, poświęcone wspólnej linii podczas zbliżającego się szczytu, a kanclerz Merkel publicznie skrytykowała Biały Dom za odstąpienie od Porozumienia Paryskiego i zawieszenie rozmów w sprawie porozumienia o wolnym handlu między Unią a Ameryką, Rosjanie sądzą, że szczyt będzie przebiegał pod znakiem kontrowersji między Europą a Ameryką. I widzą w tym dla siebie szansę. W rosyjskich mediach pojawiły się mianowicie sugestie, że gdyby Moskwa poparła stanowisko Trumpa w sprawie porozumienia klimatycznego, to wówczas Europa musiałaby zmiękczyć swe nastawienie. Trudno o czytelniejszy sygnał.
Oczywiście problemów w relacjach Rosja – USA jest niemało i stale dochodzą następne, takie, jak choćby ostatnio ogłoszone, dodatkowe sankcje czy płynące z Senatu oskarżenia Rosji o nie respektowanie porozumień rozbrojeniowych. I jeszcze cały czas na agendzie są stare sprawy takie jak zajęcie przez amerykańską administrację rosyjskich posiadłości dyplomatycznych jeszcze za czasów poprzedniego prezydenta. Rosja zapowiedziała właśnie kontr-posunięcia.
Pojawiają się też w Rosji głosy, czy takie spotkanie, jeśli do niego dojdzie, przyniesie jakikolwiek pożytek. Fiodor Łukianow, z Klubu Wałdajskiego, na łamach Rosyjskiej Gaziety, najwyraźniej w to wątpi. Jego zdaniem polityczne zaplecze amerykańskiego prezydenta składa się z trzech grup ścierających się o wpływy. Do pierwszej należą „starzy jastrzębie” wywodzący się z resortów siłowych – tacy jak generałowie Mattis czy McMaster, Rosja zawsze będzie dla nich rywalem, co więcej rywalem pokonanym, z którego zdaniem nie ma potrzeby się liczyć. Druga grupa, konserwatywnie nastrojonych cywilów, dla której typową jest postawa wiceprezydenta Pence´a, również nie wiąże z Rosją jakichkolwiek planów. Dla nich, zdaniem Łukianowa, Rosja to kraj rządzony przez cyniczną, amoralną i skorumpowaną elitę i tym bardziej nie ma potrzeby, aby brać pod uwagę wypowiadane w Moskwie sądy. I wreszcie najbardziej pragmatycznie nastrojony, co nie znaczy, że pro rosyjski Departament Stanu kierowany przez Tillersona. Ma dziś relatywnie mało do powiedzenia, bo jego propozycje personalne są blokowane przez szefa kadr Białego Domu, co wywołało, jak donosiły ostatnio media, awanturę. Mając za plecami wrogi wobec idei jakiegokolwiek porozumienia z Rosją Kongres oraz taki rozkład sił w swoim bezpośrednim zapleczu, nawet gdyby Trump chciał, a brak jest zdaniem Łukianowa na to dowodów, to i tak do głębszego porozumienia z Rosją nie doprowadzi.
Będą się oczywiście pojawiały różnego rodzaju propozycje współpracy a nawet uregulowania całych pól konfliktu, ale wątpliwe czy cokolwiek osiągną. Na razie Rosjanie sondują. Na trwającym właśnie w Moskwie corocznym spotkaniu na cześć nieżyjącego już rosyjskiego premiera Primakowa (tzw. Primakowowskie Cztienia) rosyjscy oficjele najwyższego szczebla podkreślali rosyjskie otwarcie na dialog ze Stanami Zjednoczonymi. Doradca Putina Uszakow mówił, że brak rozmów, to przede wszystkim efekt trwającego w Waszyngtonie konfliktu elit, wiceminister Riabow próbował dodać nieco otuchy twierdząc, że choć wielu twierdzi, iż szklanka jest do połowy pusta, to jego zdaniem jest też w niej woda, szef komitetu ds. zagranicznych Dumy Kosaczew powiedział, że Rosja robi wszystko, aby drzwi Białego Domu otworzyły się przed nią, ale, konstatował, do tej pory nie udało się „dostukać”. Na kongresie zabrzmiała też propozycja porozumienia. Przedstawił ją były amerykański ambasador w Niemczech Richard Bert. Na czym miałaby ona polegać? Otóż jego zdaniem, obydwa kraje winny dokonać bezstronnego przeglądu wzajemnych relacji i zacząć „wszystko od początku”. Złożyć deklarację, że w przyszłości powstrzymają się od mieszania w wewnętrzne sprawy drugiej strony i wystąpić wspólnie w charakterze gwaranta bezpieczeństwa i integralności terytorialnej Ukrainy, która ogłosi neutralność i publicznie odżegna się od planów wstąpienia do NATO. W taki sam sposób, zdaniem Amerykanina, należy porozumieć się też, co do statusu Gruzji i Mołdawii. Jako, że tego rodzaju „plan” odpowiada w 100 % rosyjskim interesom, propozycję Amerykanina pochwalił Kosaczew.
Ale to nie jedyne, pojawiające się w rosyjskich mediach w ostatnich dniach propozycje „big deal”. Niezawisimaja Gazieta przytacza wypowiedź „wysoko postawionego” przedstawiciela Unii Europejskiej, który mówi, że warunkiem normalizacji stosunków na linii Bruksela – Moskwa, jest rozwiązania sporów z Ukrainą. W jaki sposób? I tu pojawia się idea zorganizowania, pod egidą społeczności międzynarodowej, kolejnego, tym razem już legalnego, referendum, które przesądzić miałoby kwestię przyszłości Krymu.
Można zadać pytanie, dlaczego Rosjanie z taką wytrwałością sondują możliwości powrotu do stołu rozmów. W ich optyce, stanowisko Unii, to przede wszystkim polityka Niemiec. I tutaj czują się dość pewnie. Jak mówił w wywiadzie prasowym Aleksandr Dynkin, jeden z głównych doradców strategicznych Kremla, nawet, jeśli Rosja kontynuowała będzie w najbliższych latach politykę przeorientowania na Wschód, to i tak wymiana handlowa z Unią nie spadnie poniżej 30 % całości (dziś 44 %). A to oznacza, że Rosja będzie nadal sprzedawać Europie surowce energetyczne i kupować tam potrzebne jej maszyny i urządzenia. Tak przynajmniej przewiduje przygotowana z jego udziałem Strategia Rozwoju Rosji do 2035 roku. I w związku z tym Rosja, w jego opinii, zawsze będzie miała sporo możliwości oddziaływania na państwa Europejskie – zarówno za pośrednictwem eksportowanych surowców, jak i, a może przede wszystkim, polityki zakupów.
Ale w przypadku Stanów Zjednoczonych sytuacja jest już zupełnie inna. Amerykanie chcą konkurować na rynku surowców energetycznych, a eksport do Rosji w całości ich bilansu handlowego, ma marginalne znaczenie. A przy tym Stany Zjednoczone kontrolują światowe finanse. I tego Rosja obawia się dziś chyba najbardziej. Dyskutowana w 2014 roku, idea wykluczenia Moskwy ze światowego systemu rozrachunkowego SWIFT powodowała, że na Kremlu rozbolało wiele głów. Wczoraj media ujawniły, że Rosjanie, w najgorętszym momencie wycofali z nowojorskiego Banku Rezerwy Federalnej, 115 mld dolarów swych rezerw państwowych (23 %), które tam właśnie trzymali. Zrobili to, bo obawiali się ich zamrożenia w odwecie za aneksję Krymu. Potem pieniądze wróciły, ale Waszyngton nadal ma ten atut w swoim ręku. I dlatego łatwo pojąć, dlaczego Moskwa od tego czasu wytrwale popiera zbudowanie, alternatywnego, azjatyckiego systemu rozrachunków walutowych i pieniądza rezerwowego.
Rosjanie są bardzo zadowoleni, że ostatnio udało im się uplasować na międzynarodowym rynku finansowym obligacje skarbowe 10 i 30 letnie. Mało tego, agentem emisji był bank znajdujący się na liście instytucji objętych sankcjami. Widzą w tym dobry prognostyk na przyszłość. Rosja, która ma relatywnie mały dług i uprawia politykę równowagi budżetowej będzie w najbliższych latach, jeśli chce zmienić strukturę własnej gospodarki, potrzebowała zastrzyku kapitałów na inwestycje. Liczy na dochody z ropy naftowej i gazu, ale jeśli ich ceny nie wzrosną (a głosy optymistów są przynajmniej tak samo liczne jak pesymistów) to być może zwiększy swój dług publiczny. Otwarcie do takiej polityki wzywa przygotowujący strategię gospodarczą Kremla, były minister finansów Kudrin. Rosja może chcieć w ten sposób wyzyskać atut, jaki posiada, iż w relacji do PKB jej dług publiczny jest wielokrotnie niższy niż np. w państwach Unii. Ale jeśli podda się analizie strukturę popytu na sprzedane obligacje, to okazuje się, że więcej niż 1/3 zakupiły instytucje amerykańskie, 30 % brytyjskie, a Europa tylko 9 %.
A zatem Rosja może w przyszłości wiele od Anglosasów chcieć nie mając przy tym większych narzędzi wywierania presji. I może właśnie, dlatego tak wytrwale puka do drzwi Białego Domu.
Marek Budzisz/salon24.pl