Doradcy Komorowskiego na ogół mają gdzie wracać. Większość z nich to ludzie związani z polityką (na ogół weterani Unii Demokratycznej i Unii Wolności), ale też z wyższymi uczelniami. Roman Kuźniar może wrócić na Uniwersytet Warszawski i znów uczyć studentów Instytutu Stosunków Międzynarodowych, gdzie antyamerykańskie, lewicowe i prorosyjskie poglądy („Katyń to nie ludobójstwo” itp.) nie powinny rzucać się zbytnio w oczy. Na tej samej uczelni, ale na Wydziale Historycznym, może znów znaleźć się Tomasz Nałęcz zajmujący się dziejami XX w. W instytutach badawczych pracowali m.in. Irena Wóycicka (Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową) czy Jerzy Osiatyński (Instytut Badań Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk), więc zapewne i oni nie będą mieli problemów z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Gen. Stanisław Koziej, zanim został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego przekazywał wiedzę pozyskaną m.in. na moskiewskim kursie studentom Akademii Obrony Narodowej. Nie wyląduje zatem raczej w kolejce w Powiatowym Urzędzie Pracy.

Szef kancelarii Jacek Michałowski działał z kolei w Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności. Inni pracownicy powinni mieć możliwość pozostać urzędnikami. Zastępca Michałowskiego Sławomir Rybicki wystartuje na jesieni w wyborach. To wyjątek, skoro walki o mandat nie podejmie się nawet sam Komorowski.

„Pan Bronisław” nie zamierza jednak rozstawać się z polityką i być może wymienieni wyżej doradcy zostaną przy nim, zamiast wracać do dawnych zajęć. Komorowski chce utworzyć instytut swojego imienia. Think tank, jak mówi dziennikowi „Polska” jeden z ludzi prezydenta, ma zajmować „trwałe i istotne miejsce w polskim życiu publicznym”. Byłby to zatem zalążek jakiejś organizacji politycznej, zapewne walczącą o dawny elektorat PO. Podczas niedawnej wizyty we Lwowie Komorowski mówił, że jego instytut zajmowałby się stosunkami polsko-ukraińskimi. Teraz jednak okazuje się, że jego dziedziną byłaby też polityka społeczna i rodzinna oraz obronność. To ostatnie może oznaczać, że i ludzie dawnych WSI nie będą się musieli martwić, skąd wziąć na jedzenie i rachunki. „Polska” prognozuje, że poszczególnymi dziedzinami zajmowaliby się w Instytucie dotychczasowi prezydenccy doradcy.

Byłoby jednak dziwne, gdyby prezydentowi, który przegrał – zdawałoby się, że wygrane na starcie – wybory udało się coś, co nie wyszło Lechowi Wałęsie, ani Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Żaden z dotychczasowych prezydentów nie zaistniał na serio w polityce po zakończeniu kadencji, choć obaj próbowali. Wałęsa i Kwaśniewski założyli za to, podobnie jak teraz Komorowski, swoje instytuty i nie narzekają na brak środków do życia. Wałęsa przyznawał kilka lat temu, że bierze od 10-100 tys. dol. za wykłady, które wygłasza. Prezentował się m.in. przed pasażerami luksusowych statków oraz na zjeździe międzynarodowej partii Libertas. Kwaśniewski także dobrze zarabiał na wykładach, ale też i inaczej. Był w grupie światowych polityków, których zgromadził wokół siebie niedemokratyczny prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew. Nie wiadomo, czy pobierał honorarium, ale np. były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair miał za to samo dostawać od Nazarbajewa 12-14 mln dol. rocznie (Blair zaprzeczał). Nie wiadomo też, czy Kwaśniewski dostaje pieniądze za przynależność do Global Comission od Drug Policy, grupy światowych intelektualistów i byłych polityków optujących za legalizacją marihuany. Wiadomo natomiast, że fundacja Kwaśniewskiego „Amicus Europae” dostawała w przeszłości dotacje od Wiktora Pinczuka, ukraińskiego oligarchy, zięcia byłego prezydenta Leonida Kuczmy. Według mediów, w 2006 r. fundacja otrzymała blisko 900 tys. zł, a w 2010 r. zapowiedziano przelanie 400 tys. dol. (na funkcjonowanie potrzebowała mniej niż 200 tys. zł rocznie – podał tvn24.pl). Czy na podobne wsparcie będzie mógł liczyć Instytut im. Bronisława Komorowskiego? Tym zapewne ustępujący prezydent nie będzie chciał się chwalić. Wszystko wskazuje jednak na to, że ludzie, którzy przy nim stoją, nie zginą.

KJ/Polskatimes.pl/Dziennik.pl