Najprostszą technikę uzależniania Rzeczypospolitej przez Imperium Rosyjskie stanowiła korupcja ówczesnej klasy politycznej, czyli po prostu opłacanie przez rosyjskich ambasadorów najbardziej wpływowych przedstawicieli rodów magnackich, z których kształtowano zwalczające się nawzajem fakcje (ugrupowania). Działo się tak w Rzeczypospolitej zarówno pod panowaniem Augusta II (1697–1704; 1709–1733), jak i po jego śmierci, kiedy siłami dwóch korpusów rosyjskich, które wkroczyły do Rzeczypospolitej, wybrano jego następcę – Augusta III (1696–1763). O ile w czasie poprzedniego bezkrólewia car Piotr groził „tylko” użyciem armii, jeśli obywatele Rzeczypospolitej wybiorą kandydata, który nie spodoba się Rosji, to teraz, w czasie kolejnej elekcji, nowa imperatorowa, bratanica Piotra, Anna Iwanowna przeszła od słów do czynów, by rzucić polską wolność na kolana. Wysłała 32 tysiące żołnierzy, by dopilnowali tej kornej postawy wśród obywateli Rzeczypospolitej.

W 1733 roku, po nieprzerwanej od trzech i pół wieku serii wolnych elekcji swoich władców, obywatele tego wciąż istniejącego państwa usłyszeli od ościennych mocarstw, że tym razem nie mogą już wybierać takiego króla, jakiego chcą, ale muszą takiego, jakiego chcą sąsiedzi. Wybierać króla „pod muszkietami cudzoziemskimi” polscy obywatele nie chcieli, ani pod dyktat przysłanej przez carycę Annę Iwanowną instrukcji, która zakazywała oddawać głos na najpopularniejszego teraz wśród szlacheckich wyborców Stanisława Leszczyńskiego. Jak w publicystycznej odpowiedzi na instrukcję carycy pisał prymas-interrex, Teodor Potocki, Polacy musieli się przeciwstawić temu, by Rosja „u nas, w Polszcze absolute [nie] panowała, jak w swoim państwie”. Interrex wzywał, „żebyśmy się za nos wodzić nie dali y pokazali, że gens libera sumus nemini servimus unquam [narodem wolnym jesteśmy, który nigdy nikomu nie jest niewolnikiem]”.

Obywatele, oburzeni naciskiem z zewnątrz, wybrali suwerennie swojego kandydata – Stanisława Leszczyńskiego, już znacznie starszego niż w czasie, gdy zostawał antykrólem. Uczynili to jednomyślnie! Wtedy jednak do Warszawy zbliżały się już korpusy wojska wysłane przez carycę Annę Iwanowną. Oczywiście – pod pozorem obrony polskiej wolności. Siła miała „przekonać” obywateli Rzeczypospolitej. I znalazła się grupka takich, którzy dali się tej „argumentacji” pozyskać – nie uznali legalnie wybranego przez polityczny naród monarchy, tylko pod osłoną rosyjskich bagnetów ogłosili królem Augusta III.

Wtedy właśnie pojawiło się w polskim wokabularzu politycznym słowo „niepodległość”. Wpisał je tam młody ksiądz Stanisław Konarski (1700–1773). Przyszły twórca nowoczesnego szkolnictwa Rzeczypospolitej oraz programu reform politycznych wydał w 1733 roku publicystyczną polemikę: Listy poufne czasu bezkrólewia (oryginalny tytuł łaciński: Epistolae familiares…). W niej zaś padły te słowa: „Rzeczpospolita jest najwyższą panią swych praw, niepodległą jakiejkolwiek władzy obcych monarchów. […] Rzeczpospolita słusznie ma z boskiego prawa najwyższą władzę nie podległą nikomu i strzeże jej tak, jak wszystkie inne królestwa i cesarstwa. […] Nie można rozkazywać temu, kto nie zależy od kogoś innego. Ten, kto nikomu z wyjątkiem Boga nie jest podległy, nikogo z wyjątkiem Boga nie jest zobowiązany słuchać. […] Największą więc jest niegodziwością w jakimkolwiek królestwie i dobrze zorganizowanej rzeczypospolitej, żeby cudzoziemcy publicznie oskarżali obywateli i urzędy, a nawet samą rzeczpospolitą o pogardę praw, jakby chełpiąc się, że oni lepiej myślą o rzeczypospolitej niż jej właśni obywatele. […] W każdej rzeczypospolitej należy mieć na pierwszym miejscu wzgląd na własną rację stanu, potem dopiero na cudzą. Godność i korzyści rzeczypospolitej nie powinny być podporządkowane obcym interesom. Najgorszy sposób przekonywania jest taki, który wzbudza strach, odpowiedni dla umysłów niewolniczych, nie zaś wolnych. Wszystko się traci w wolnej rzeczypospolitej, gdy została utracona wolność”.

Za tymi słowami poszli inni, by czynem bronić niepodległości. Zaczęły się po całym kraju zawiązywać lokalne konfederacje – w obronie prawa wolnego wyboru Polaków. Najpierw w województwie sandomierskim, gdzie w grudniu 1733 roku obywatele skonfederowali się „przy niepodległości i najwyższym majestacie pani swych praw Rzeczypospolitej, nie znającej nad sobą niczyjej prócz samego P. Boga zwierzchności […], przeciwko zuchwałym z zewnątrz inwazorom i opresorom naszym, jako od wewnątrz przeciw bezsumiennym zdrajcom, którzy z postronnymi dworami w kointelligencyje [porozumienia] i machinacyje przeciwko Rzeczypospolitej weszli…”.

Potem, pod tym samym hasłem obrony niepodległości, połączyła się konfederacja generalna, zawiązana 5 listopada 1734 roku w Dzikowie. To było w istocie pierwsze polskie powstanie w obronie niepodległości. Nie zapisało się tak mocno w polskiej pamięci kulturowej jak kolejne, ale pozostawiło na pewno trwały ślad w doświadczeniu tego pokolenia, którego dzieci chwycą za broń w konfederacji barskiej. To było doświadczenie co najmniej kilkunastu tysięcy czynnych uczestników owej walki, w ogromnej większości szlachty (wśród nich był m.in. późniejszy inicjator konfederacji barskiej Józef Pułaski, ojciec Kazimierza), ale także – jeszcze nielicznych – mieszczan, a nawet chłopów – Kurpiów, na północnym Mazowszu. To było gorzkie doświadczenie walki przegranej – w starciu z silniejszą, lepiej zorganizowaną armią sąsiedzkich interwentów. Po tej walce wielu doczekało się emigracji politycznej (w Królewcu i Paryżu) lub zgoła niewoli rosyjskiej. Doświadczenie własnej bezsiły, ale zarazem determinacji, by nie poddać się bez oporu zewnętrznemu zniewoleniu. Walka trwała do 1736 roku.

Po pacyfikacji, zgodnie z życzeniami Rosji i Austrii zatwierdzającej panowanie Augusta III, trudniej było zaprzeczyć, że niepodległość to inna niż przywileje szlacheckie forma wolności, forma już w Polsce tego czasu pusta. Ksiądz Konarski podjął wtedy, po przegranym powstaniu, trud pierwszej, rzec chyba już tak można, pracy organicznej: budowy szkół (z Collegium Nobilium na czele) dla nowej, patriotycznej elity, a także formowania programu naprawy państwa i przekonywania do niego braci-szlachty. Suwerenność Rzeczypospolitej, tak brutalnie podeptaną zbrojną interwencją Rosji, Konarski widział jako zadanie, któremu ustąpić muszą wszystkie inne zadania i powinności obywatelskie. Otwierało to założenie drogę dla koncepcji Konarskiego: konieczność reform mających na celu ekonomiczne wzmocnienie państwa – w oparciu o wzory zachodnioeuropejskie, oraz uznanie zasadniczej roli króla jako inicjatora i protektora potrzebnych przemian (Rozmowa, na czym dobro i szczęście Rzeczypospolitej zaległo – 1757).

Publikując swe największe, najważniejsze dzieło – O skutecznym rad sposobie (1760–63) – Konarski stawiał kropkę nad „i” w logice rozwoju patriotycznej koncepcji: wolność zewnętrzna wymaga ograniczenia tego, co współobywatele uznawali za sedno wolności wewnętrznej, za gwarancję wolnego ustroju, bez której zagrożona jest wolność w Rzeczypospolitej. Ale gdzie będzie wolność, kiedy zginie sama Rzeczpospolita? – w tym retorycznym pytaniu, jakie Konarski postawił swym czytelnikom, a raczej w nader praktycznym problemie, jaki odsłaniało – zawierała się już główna oś sporu dwóch modeli patriotyzmu, która ujawni się w całej ostrości w następnej epoce, stanisławowskiej.

Konarski wezwał do pierwszego ograniczenia tego wzoru ustrojowej wolności, do jakiego przyzwyczajeni byli jak do konstytutywnego elementu swojej ojczyzny jej obywatele: wezwał do zniesienia wolnego „nie pozwalam” (liberum veto). Obciążał je – z oczywistymi dowodami – winą za sparaliżowanie sejmów i skutecznego rządzenia, wskazał w nim źródło anarchii i ostrzegał: „pod anarchią trwać długo żadne państwo nie może”. Źle rozumiecie swoją wolność i źle identyfikujecie zagrożenia dla niej – zdawał się mówić współczesnym Polakom Konarski. Nie atakował jednak frontalnie republikańskiej tradycji, odnosił się do niej z szacunkiem i głębokim historycznym zrozumieniem, chciał jednak ją zmienić. Ostrzegał, że opieka potężnych sąsiadów nie tylko nie uratuje Rzeczypospolitej i jej wolności, ale pogłębiać będzie – w ich interesie – stan anarchii aż do chwili, kiedy samo państwo polsko-litewskie przestanie im być potrzebne: „opieka sąsiedzka może być macochą naszej swobody, matką jej być nie może”.

Tak ucierała się stopniowo, jeszcze pod panowaniem Augusta III, formuła patriotyzmu niepodległościowego. Mógł on być, do pewnego momentu przynajmniej, realizowany nie tylko z szablą, ale również z piórem w ręce, nie konfederacją i powstaniem, ale pracą i reformą.

Niestety, praca nad korupcją polityczną, nad rozkładem moralnym i finansowym elit Rzeczypospolitej również nie ustawała, a środki w dyspozycji wszechwładnych ambasadorów rosyjskich były większe niż te, którymi dysponował skromny ksiądz pijar Stanisław Konarski. Jeszcze większe znaczenie miały ambicje osobiste i zapalczywość w „zimnej wojnie domowej” między królem a opozycją w Polsce, równie umiejętnie wygrywane przez kolejne imperatorowe (Elżbietę, panującą w latach 1741–1762, a także Katarzynę II, imperatorową w latach 1762–1796) i ich ambasadorów w Warszawie. Najsmutniejszym śladem odciśnie się ta wewnętrzna korupcja w konfederacji targowickiej – spisku zawiązanym w celu obalenia Konstytucji 3 maja przez wielkich magnatów Stanisława Szczęsnego Potockiego (1751–1805), Seweryna Rzewuskiego (1746–1811) i Franciszka Ksawerego Branickiego (1730–1819) – pod egidą imperatorowej Wszechrosji carycy Katarzyny II. Zabrakło tym ludziom elementarnego szacunku wobec wspólnoty politycznej, z której przecież się wywodzili. Podeptali ją w poszukiwaniu zaspokojenia własnych ambicji i własnych planów politycznych.

Tak się składa, że akurat ci najważniejsi targowiczanie, którzy zawiązali podpisaną de facto w Petersburgu konfederację, nie szli na lep pieniędzy – nie o nie im chodziło, posiadali ich dość. Szczęsny Potocki uchodził za najbogatszego człowieka w Europie, a w Rzeczypospolitej był najbogatszy na pewno. Wierzył, że ratuje republikański ustrój przed „absolutystycznym zamachem” Konstytucji 3 maja – i nie zawahał się prosić o pomoc taką obrończynię wolności jak despotka z Petersburga… Tak jak Seweryn Rzewuski wierzył święcie, że broni urzędu hetmana, bez którego Rzeczpospolita wolną być nie może – i dlatego zaprosił do Polski „hetmanów” armii rosyjskiej… Ci ludzie dopuścili się faktycznej zdrady w imię własnych ideałów politycznych, które, ich zdaniem, zostały podeptane przez znienawidzonego „króla Stasia” i Konstytucję 3 maja. Na takim zacietrzewieniu Rosja znakomicie potrafiła budować ostateczne zniewolenie Polski.

Celowo dokonałem pewnego przeskoku między czasami Piotra I a czasami Katarzyny II (1729–1796), by wskazać na ten szczególnie niebezpieczny element postawy części elit Rzeczypospolitej, które uważały, że w oparciu o bagnety obcej armii, o wyroki obcych dworów można realizować własną wizję tego, co ma być dobre dla Polski. Sądzili, że po zrealizowaniu tej wizji Rosja po prostu – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – ustąpi z Rzeczypospolitej. Warto dodać, że nikt ze wspomnianych ojców założycieli konfederacji targowickiej nie uczestniczył potem w jej władzach po wkroczeniu wojsk rosyjskich. Tam byli już inni ludzie, zupełnie trzeciorzędni, którzy tylko dla pieniędzy chcieli w imieniu Rosji rządzić Polską, by załatwiać swoje prywatne interesy i porachunki.

Z owej osiemnastowiecznej lekcji warto zapamiętać jednak nie tych łajdaków z 1793 roku – z Targowicy, która rządzi Polską pod bagnetami rosyjskimi i rozdaje fawory swoim ludziom. Takie łajdactwo trafia się wszędzie i jest łatwe do jednoznacznego osądzenia – nie ma żadnego uczciwego sposobu, by je usprawiedliwić. Zagadnieniem trudniejszym i ważnym punktem do refleksji, także współcześnie, jest targowica ponadczasowa, ta pisana z małej litery, jako pewne zjawisko. Przecież i dzisiaj istnieją ludzie, którzy uważają, że w imię realizacji ich własnego ideału politycznego (targowiczanom chodziło o ideał republikański, ale ten, oczywiście, może ulegać podmianom) można zapukać o pomoc do potężnej sąsiadki, patronującej oddziałom wewnętrznym w Rzeczypospolitej. Liczą, że zapewni ona wcielenie owego ideału – uratuje tak czy inaczej rozumianą „wolność” przed Polską, „wolność” przed Polakami, którzy „źle wybrali”…

Często powtarza się ten schemat myślenia, że dla Polaków można by wiele zrobić, ale żeby to się udało, trzeba uciec się do Rosji, bo Polacy sami nie rozumieją, co jest ich dobrem. My tylko rozumiemy: ja, hetman Seweryn Rzewuski, ja, generał ziem podolskich Szczęsny Potocki, ja, hetman Franciszek Ksawery Branicki itd. Skład tych nazwisk można wymieniać na inny, aż do współczesności, i zawsze kończy się tak samo – Rosja rozgrywa tych ludzi i ich ideały, wykorzystuje ich, a potem wyrzuca na śmietnik historii. Dla założycieli Targowicy było to bardzo gorzkie doświadczenie. Przekonali się, że nie było im pisane odnowienie republiki Rzeczypospolitej, że stali się żałosnymi agentami rosyjskiej intrygi, która zniszczyła ich wspólnotę polityczną, zabrała im tożsamość obywateli Rzeczypospolitej. To jest być może najważniejsza lekcja, która wynika z doświadczeń z rosyjską polityką imperialną. Polega to na korumpowaniu polskich elit politycznych pokusą, że w oparciu o Imperium można zrealizować dobro Rzeczypospolitej, którego jej obywatele nie rozumieją. Że lepiej porozumieć się w tym celu z Petersburgiem czy z Moskwą niż z własnymi obywatelami.

Rosja w XVIII wieku odkryła na nowo również inny sposób realizowania swoich imperialnych ambicji i celów wobec zachodniej sąsiadki. Podsunął go na dworze w Petersburgu ihumen (przeor) wileńskiego prawosławnego monasteru Świętego Ducha, Teofan Leontowicz. Nie zapominajmy, że wciąż istniało w Rzeczypospolitej prawosławie – i nikt go nie prześladował. W 1758 roku, za panowania córki Piotra I, cesarzowej Elżbiety (1709–1762), ihumen napisał list do Kolegium (czyli ówczesnego ministerstwa) Spraw Zagranicznych, w którym zwrócił uwagę jaśnie oświeconych zarządców, że „można przecież przesunąć granicę o 600 wiorst [wiorsta to mniej więcej kilometr – AN] najlepszej ziemi z prawosławnym narodem”. Odwoływał się do tego, że te ziemie, które znalazły się w Rzeczypospolitej po unii polsko-litewskiej, zamieszkiwane były kiedyś przez prawosławny lud słowiański i że teraz, czyli w połowie XVIII wieku, prawosławie głęboko się cofnęło na wschód. Że trzeba ten trend odwrócić, że moskiewska caryca (cesarzowa rezydująca w Petersburgu wciąż była nią także) ma obowiązek taką prawosławną rekonkwistę przeprowadzić.

Rzadko to sobie uświadamiamy, ale tuż przed pierwszym rozbiorem, przed 1772 rokiem, prawosławnych było w Rzeczypospolitej mniej niż 5%. O ile bowiem jeszcze w XV–XVI wieku większość chłopskiej ludności ziem na wschód od Bugu wyznawała prawosławie, to przez kolejnych dwieście lat stopniowo ogromna większość z nich przeszła na unię (brzeską). Przyjęli tę wersję jedności z Rzymem, która gwarantowała im tradycyjne obrzędy i wschodnią liturgię. Bolało to oczywiście legalnie działającą w Rzeczypospolitej elitę prawosławną i przypominało, że toczy się walka o rząd dusz. Nie tylko o dusze w sensie dosłownym, o zbawienie tych ludzi – czy będą zbawieni według rytu prawosławnego, czy katolickiego, ale również o ich lojalność – czy mają pozostać poddanymi Rzeczypospolitej, czy też powinni raczej zwrócić się ku prawosławnej imperatorowej.

Tę myśl podsunął zatem najpierw Teofan Leontowicz, ale cztery lata później, gdy w 1762 roku odbywała się w Moskwie niezwykle huczna koronacja Katarzyny II (1762–1796) – po zleceniu przez nią morderstwa jej męża, Piotra III – biskup mohylewski Grigorij Konisski (1717–1795), a więc już nie przełożony klasztoru, ale najważniejszy biskup prawosławny w Rzeczypospolitej, zwrócił się z analogiczną prośbą bezpośrednio do carycy. Użył przy tym sformułowania „w imieniu białoruskiego narodu”, choć nikt z tamtejszych chłopów nie utożsamiał się jeszcze z żadną „białoruskością”. Utożsamiali się z najbliższą okolicą (z „tutejszością”), a przede wszystkim z wiarą przez siebie wyznawaną. Nie było jeszcze w tym czasie rozwiniętej powszechnej świadomości narodowej, ale powstał już jakby pierwszy, odgórny zarys projektu narodu, który miałby zostać dołączony do jedności wschodnio-słowiańsko-prawosławnej pod panowaniem Moskwy. A więc już nie tylko manipulowanie, paraliżowanie Rzeczypospolitej poprzez wygrywanie przeciw sobie fakcji magnackich, ale rozbiór, po prostu oderwanie od Rzeczypospolitej wszystkich jej ziem wschodnich – w imię starej własności Rusi, w imię prawosławnej jedności, która powinna być odbudowana, i w imię patronatu, który nad prawosławiem sprawuje Moskwa/Rosja – to była postawiona na nowo koncepcja „ostatecznego rozwiązania” Rzeczypospolitej. Katarzyna II mogła się tu powołać na wspomniane wyżej, feralne postanowienie traktatu Grzymułtowskiego o prawie carów do „opieki” nad prawosławnymi w Rzeczypospolitej.

A więc mamy z jednej strony perspektywę dalszego „patronatu”, czyli pośredniego panowania nad całą Rzecząpospolitą, a z drugiej – dążenie, by podzielić tę Rzeczpospolitą, powołując się na stare tytuły Rusi do jednoczenia ziem ruskich w imię odwiecznej walki prawosławia z łacinnictwem, z Zachodem. Katarzyna II była oczywiście monarchinią swojego wieku: monarchia stanowa ma wciąż swoje prawa, chłopi nie mogą narzucać swojej woli stanowi szlacheckiemu, wciąż trzeba szanować jego przywileje. Katarzyna jest jednak także niezwykle postępowa w tym, że rozumie potencjalną siłę w argumencie, który podsuwa jej biskup mohylewski Konisski. Rozpoznaje w tym bardzo skuteczne narzędzie polityki imperialnej i – waha się.

Wahania imperatorowej odzwierciedlają walki poszczególnych fakcji na dworze petersburskim, czyli w kręgu jej kolejnych byłych, odstawionych, ale wciąż zachowujących wpływy kochanków. Wśród nich był przewodniczący kolegium wojennego, czyli jakby minister spraw wojskowych, Zachar Czernyszew (1722–1784). Zwracał on uwagę, że Rosja prowadziła od lat niezwykle krwawe i zwycięskie dla niej militarnie wojny na terytorium Rzeczypospolitej i wyszła z tych wojen z pustymi rękami. Trzeba to zmienić, wynagrodzić carskim generałom ich trud. Istotnie, od 1756 roku Rzeczpospolita była niszczona przez kolejne przemarsze carskich wojsk na trasie z Moskwy do Berlina, który dwukrotnie wówczas zajmowały armie rosyjskie, w ramach tzw. wojny siedmioletniej, w której Rosja w przymierzu z cesarstwem (Austrią) i Francją walczyła przeciwko wspieranej przez Anglię monarchii pruskiej Fryderyka II. Rosjanie bili Prusaków w polu, jak chcieli. Mogli dosłownie rozdeptać Prusy – ale nie zrobili tego. Dlaczego?

Otóż kiedy caryca Elżbieta umarła, nastał po niej w 1762 roku Piotr III (panował zaledwie od 5 stycznia do 9 lipca), który fanatycznie wielbił króla Fryderyka II i pruski dryl wojskowy. Nowy car postanowił uratować Prusy od całkowitego unicestwienia i nagle wycofał wojska rosyjskie z Brandenburgii (to był właśnie tzw. cud domu brandenburskiego, o którym w kwietniu 1945 roku marzył Hitler – ale się go na szczęście nie doczekał…). W czasie owej przerwanej nagle wojny rosyjskie wojska wciąż maszerowały przez Polskę i widziały, jak jest znów zasobna, jak się „odkuła” po zniszczeniach w wojnie północnej i dawniejszym „potopie”. Wystarczyło wejść do domu średnio zamożnego szlachcica, do porządnej kamienicy mieszczańskiej – w Gdańsku, Warszawie czy Toruniu, nie wspominając o pałacach magnackich, żeby przekonać się o wielkim bogactwie naszego kraju. Zachar Czernyszew mówił o tym Katarzynie także głosem wielu innych carskich generałów, którzy widzieli to na własne oczy i pytali: ileż mamy walczyć za to imperium i nic z tego nie mieć? Gdy zabierzemy ziemie Rzeczypospolitej i wcielimy je do Rosji, będziesz mogła nas, najjaśniejsza pani, nagrodzić „duszami” chłopskimi, czyli majątkami ziemskimi zabranymi dotychczasowym właścicielom na Litwie.

Wtedy właśnie lobby tych, którzy są zainteresowani bezpośrednią, własną korzyścią w panowaniu nad Polską, zaczynało powoli brać górę w grze o politykę rosyjską. Ścierało się z dawną, szerszą wizją Piotra I, którą Katarzyna wciąż starała się realizować: nie chciała dzielić ziem Rzeczypospolitej, ale kontrolować i eksploatować je przez rosyjskich ambasadorów – jako korzystny bufor od zachodu. Od 1762 roku Czernyszew wciąż jednak powtarza Katarzynie, że trzeba wreszcie zabrać ziemie Rzeczypospolitej, że mogą to zrobić, bo rządzą nią już od pięćdziesięciu paru lat, i że nikt nie kiwnie nawet palcem w obronie Rzeczypospolitej.

Katarzyna wciąż jednak nie była zdecydowana. Dwa lata później obsadziła tron królewski w Warszawie swoim byłym kochankiem Stanisławem Augustem Poniatowskim (1732–1798). Ten łudził się, jak wielu przed nim i po nim, że będzie mógł wykorzystać swoje koneksje na dworze w Petersburgu dla realizacji swoich planów reformatorskich – dla dobra Rzeczypospolitej. Dużo starał się zrobić dla tego dobra zwłaszcza w początkach swego panowania, ale już po trzech latach okazało się, że jest całkowicie sparaliżowany przez twarde decyzje swojej mocodawczyni.

Kiedy tylko Stanisław August został z rozkazu Katarzyny II wybrany na króla, caryca i król pruski Fryderyk II (1712–1786) wydali wspólną deklarację o prawach dysydentów w Rzeczypospolitej. Powoływali się oczywiście na tak cenioną przez europejskie Oświecenie zasadę wolności sumienia, której żadne z nich (zwłaszcza Katarzyna) nie dopuszczało, broń Boże, we własnym kraju. W Rosji przecież przejście z prawosławia na jakąkolwiek inną wiarę karane było śmiercią; to był jedyny wyrok za apostazję od „prawdziwej wiary”, czyli od prawosławia. W Prusach nie było takich prześladowań, ale wyłączną religią panującą był luteranizm; inne religie mogły być co najwyżej ledwo tolerowane. Fryderyk i Katarzyna domagali się tymczasem pełnej wolności i równouprawnienia wyznań, ale w Rzeczypospolitej. Caryca mogła teraz oczywiście zacząć wykorzystywać tę kartę prawosławną, którą podsuwał jej Konisski, a wcześniej zasugerował Leontowicz, a pozory jej legalności nadawał pokój Grzymułtowskiego z 1686 roku. Akcja „równouprawnienie dla dysydentów”, realizowana z wyjątkową brutalnością zgodnie z planem Katarzyny, prowadziła do pogrążania się Rzeczypospolitej w narastającym chaosie.

Przeciwko znienawidzonemu Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu wystąpiła fakcja starej magnaterii na czele z najpotężniejszym magnatem litewskim Karolem Radziwiłłem „Panie Kochanku” (1734–1790), przy współudziale m.in. biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka (1715–1788). Gotowi byli zrobić prawie wszystko, byle tylko usunąć z tronu znienawidzonego Ciołka, jak od herbu nazywano Stanisława Augusta Poniatowskiego. 23 czerwca 1767 roku z poduszczenia rosyjskiego ambasadora Mikołaja Repnina (1734–1801) powstała przeciwko królowi konfederacja radomska, która miała paraliżować także reformatorskie, pozytywne dla Rzeczypospolitej zamysły króla. Jednak ani Karol Radziwiłł, ani tym bardziej biskup Kajetan Sołtyk nie mogli zgodzić się na żądanie rezygnacji z katolicyzmu jako religii panującej w Rzeczypospolitej. Byli zbyt wiernymi katolikami, zbyt przywiązanymi do tej wizji polskości, której nie da się oderwać od katolicyzmu, by zgodzić się na równouprawnienie innowierców. Tolerancja tak, jak najbardziej, ale równouprawnienie nie.

Wtedy Katarzyna i jej ambasador nad Wisłą, Mikołaj Repnin, młody, ambitny i tak później niesławnie ważny w historii Rzeczypospolitej, zdecydowali się postawić sprawę na ostrzu noża: przeforsować równouprawnienie religii środkami już formalnie pozakonstytucyjnymi. Kiedy Sejm opierał się naciskom rosyjskiego ambasadora w tej sprawie, Repnin nakazuje porwanie z samego środka Warszawy senatorów Rzeczypospolitej przez specjalną jednostkę pod dowództwem pułkownika szwedzkiego pochodzenia, Osipa Igelströma (1737–1823). Nie było wtedy jeszcze jednostek specjalnych tak przygotowanych jak w Związku Sowieckim, ale grupa Igelströma wyspecjalizowała się w swoim fachu. Zaczęli od porwania polskich senatorów, potem uprowadzili chana krymskiego, by w końcu straszyć porwaniem króla szwedzkiego. Kiedy Katarzyna skierowała Igelströma w 1790 roku do negocjacji z królem szwedzkim, ten natychmiast wolał podpisać korzystny dla Rosji pokój, żeby móc umrzeć we własnym łóżku.

Prof. Andrzej Nowak, fragment książki "Polska i Rosja. Sąsiedztwo wolności i despotyzmu X-XXI w."

Publikacja za zgodą Wydawnictwa Biały Kruk.