"Karbala" to dobry film wojenny jest. W tych krótkich żołnierskich słowach można by zamknąć temat, ale warto tę lakoniczną opinię rozwinąć, tym bardziej, że prowadzi ona do szerszego pytania – pytania o to, czym właściwie powinien się odznaczać dobry film wojenny.

„Karbala” Krzysztofa Łukaszewicza wzbudzała skrajne emocje jeszcze przed premierą. Reżyser znany do tej pory jedynie z bardzo miernego „Linczu” porwał się na temat wyjątkowy, jakim bez wątpienia są dokonania polskich żołnierzy podczas misji stabilizacyjnej w Iraku w 2004 r. Bitwa o City Hall jaką stoczył polski oddział wspierany przez bułgarskich towarzyszy broni określana jest przez wielu jako najwspanialsza potyczka z udziałem polskiego wojska w XXI wieku, a obrona ratusza w tytułowym mieście przed irackimi bojówkami (głównie z Armii Mahdiego) to wzorcowy przykład przeprowadzenia tego typu operacji. Był to materiał na mocne i bezkompromisowe kino wojenne utrzymane w duchu totalnego realizmu jaki zaprezentował Ridley Scott w swoim pamiętnym „Helikopterze w ogniu”. Ale czy Łukaszewicz byłby w ogóle w stanie zmierzyć się z takim porównaniem? Czy rodzimy budżet mógłby udźwignąć tak trudny inscenizacyjnie scenariusz? Te i inne pytania nurtowały kinomanów w przededniu premiery „Karbali”.  

I na te właśnie pytania wypadałoby odpowiedzieć na początek. Zestawienie „Karbali” z „Helikopterem w ogniu” jest bowiem całkowicie uprawnione, a jego ocena wypada zaskakująco pozytywnie, choć trzeba przy niej wziąć pod uwagę odmienne realia produkcyjne towarzyszące obu filmom. Podstawowy punkt wspólny tych tytułów to stylistyka wojennej relacji i układ bohaterów. U Scotta obserwowaliśmy akcję amerykańskiego wojska w bitwie o Mogadisz w Somalii, tu mamy równie pustynny i niegościnny iracki krajobraz. A w tym krajobrazie podobnie jak u Scotta poznajemy naszego bohatera, bohatera zbiorowego, którym jest oddział polskich żołnierzy służący na misji w Iraku. Bo choć sylwetki niektórych żołnierzy są bardziej rozwinięte niż inne, a ich wątki wyraźniej zarysowane, film koncentruje się na ukazaniu losów oddziału jako grupy, na możliwie najwierniejszym i najbardziej realistycznym oddaniu przeżycia bitwy, przedstawienia realiów irackiego świata i istoty wzajemnych relacji wewnątrz oddziału. Nie ujrzymy tu w żadnym wypadku głównego protagonisty, który niczym Rambo będzie siał postrach wśród bojówkarzy Mahdiego.   

Przedstawienie grupy bohaterów i rezygnacja z bardzo dokładnego zarysowywania charakterów poszczególnych postaci dodało filmowi realizmu. Obserwując wydarzenia na ekranie, mamy wrażenie bliskości i namacalności ukazywanych sytuacji, film skutecznie broni się też przed niestety częstym w rodzimym kinie wrażeniem sztuczności wynikającej z nadmiernej teatralności. „Karbala” szczęśliwie nie popełnia błędu wielu polskich produkcji, które zamiast pokazywać historię, bombardują nas objaśniającymi akcję dialogami. Słowa w filmie Łukaszewicza są rozdzielane oszczędnie, nie uświadczymy tu natchnionych tyrad i przedramatyzowanych wyznań. Żołnierze oddziału dowodzonego przez kapitana Kalickiego (Bartłomiej Topa) zachowują się i mówią tak jak przystało na zawodowych żołnierzy, prowadząc dialogi krótkie, zwięzłe, najczęściej opierające się na wojskowych komunikatach, omawianiu strategii, analizie aktualnej sytuacji w jakiej się znajdują. Nie znajdziemy wśród nich natchnionego filozofa kontestującego okrucieństwo wojny. To panowie nie z takiej bajki, ale zawodowcy świadomi swojej misji.

Misja ta jest zaś równie konkretna, co żołnierskie rozmowy toczone wśród pustynnego kurzu. Nikt tu nie udaje romantycznego bohatera i bojownika o wolność, ale jednocześnie nie spogląda z trwogą i niedowierzaniem na otaczający go świat, jak to miał w zwyczaju choćby Charlie Sheen w „Plutonie” Olivera Stone’a. Bohaterowie parokrotnie przypominają, że na misję przyjechali przede wszystkim dla wysokiego wynagrodzenia, a nie z potrzeby walki o demokrację. Takie postawienie sprawy zabezpiecza film przed wpadnięciem w sidła przesłodzonej i fałszywej laurki, ale przy tym twórcy nie zdążają w drugim równie niebezpiecznym kierunku – pretensjonalnej i zblazowanej krytyki wojny, krytyki, która zwłaszcza w filmach reżyserów o lewicowych poglądach staje się jednowymiarowa i nieraz niesprawiedliwa. Zamiast tego dostajemy historię prawdziwą, ogniskującą się wokół wiernej relacji z przebiegu kilkudniowej bitwy o ratusz w Karbali. Zamiast słów dostajemy czyny, zamiast zbędnych i wątpliwych mądrości, kilkunastu facetów wykonujących swe obowiązki z pełnym profesjonalizmem, świadomych tego, że przyjechali do Karbali głównie po to, by spłacać kredyty, ale przy tym dzielnych, nieustępliwych i z oddaniem walczących o cel misji – obronę ludności cywilnej miasta i utrzymanie porządku.

Nie oznacza to, że w „Karbali” w ogóle nie uświadczymy patosu, czy kontestacji, są one jednak umiejętnie wykorzystane, pojawiając się jedynie w określonych momentach i w sposób subtelny, stają się przyprawą wzmacniającą smak opowieści, jednak nie wywołującą wiadomych odruchów. Bohaterowie, co naturalne, przeżywają rozgrywające się wydarzenia, jednak dzięki oszczędnemu w środki scenariuszowi i aktorstwu ich przeżycia widzimy nie w ich zachowaniu, mimice i niuansach postaci, nie poprzez melodramatyczne monologi. Patos pojawia się przede wszystkim w końcówce filmu, by podkreślić heroizm oddziału, ale jest to ten rodzaj patosu, który jest potrzebny, nagradza filmowych herosów, ale ich nie gloryfikuje (zwłaszcza że pozorna wiktoria jest tu z miejsca kontrowana przez gorzkie realia irackiej operacji wg których zmagania oddziału zostały utajone i przez lata nikt o nich oficjalnie nie mówił).

W końcu jak to w tym gatunku, nadrzędną rolę dla odbioru filmu odgrywa inscenizacja, która zasługuje na szczególne uznanie. Nakręcenie sprawnego technicznie i estetycznie atrakcyjnego filmu wojennego przy tak skromnym budżecie, jakim dysponowali twórcy, nie jest rzeczą łatwą. Jednak odpowiedni dobór plenerów, znakomita scenografia i kostiumy oraz efektowne zdjęcia i montaż przyczyniły się do tego, że ani przez moment nie mamy wrażenia, że oto obserwujemy sztuczną makietę ustawioną w studio, lecz od pierwszej do ostatniej minuty czujemy gorącą temperaturę ulic irackiego miasta.

Zachowanie stylistycznej równowagi i osiągnięty przez to realizm to kluczowy atut „Karbali”. Współczesne kino wojenne niestety za często skręca w stronę wręcz komiksowego ukazania żołnierzy (jak w pełnym fałszu i banału „Snajperze” Eastwooda), albo przepojone jest z gruntu fałszywym lewicowym przekonaniem, że każdego żołnierza trzeba ukazać jako mordercę, każdy konflikt jako zbrodnię przeciw ludzkości, a narratorem zawsze winien być szeregowy Joker z „Full Metal Jacket” Kubricka. Nie. Kino wojenne przede wszystkim powinno pokazywać wojnę w sposób wiarygodny i efektowny, unikając banalizacji. To zaś udało się w „Karbali” jak w rzadko kiedy w polskim kinie. I choć na upartego można by się doszukiwać luk w scenariuszu, bądź zarzucać mu może aż nazbyt suche przedstawianie faktów, film Łukaszewicza zasługuje na to, by poświęcić mu czas. Ta historia na to zasługuje. Tym bardziej, że z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przypuszczać, że na polskim gruncie długo podobny film nie wyrośnie. 

M. W.