Franciszek Fiszer (1860-1937) był jedną z legend dwudziestolecia międzywojennego. Filozof, erudyta i oryginał, autor tysięcy bon motów i anegdot, sam nie napisał żadnej książki, za to o nim powstało ich już kilka.

Choćby tom wspomnień "Na rogu świata i nieskończoności", którego tytuł jest wyimkiem z wiersza Juliana Tuwima "Do Franciszka Fiszera".

Izabela Czajka-Stachowicz - pierwowzór postaci Heli Bertz z powieści Witkacego "Pożegnanie jesieni" - poświęciła Fiszerowi zbeletryzowane wspomnienia "Król węży i salamandra" (1960). Z kolei Jan Brzechwa, bohaterowi swego baśniowego cyklu o Ambrożym Kleksie nadał sporo cech osobowościowych Fiszera.

Tadeusz Boy-Żeleński scharakteryzował go kiedyś jako osobliwe "dzieło sztuki", które sam skomponował ze swojej osoby.

"Otóż można zrozumieć, że wówczas - dziś wydaje się to nieco egzotyczne, a nieśmiertelny Franz Fiszer jest zabytkiem właśnie z owych epok - były osobowości wyżywające się w ten sposób; inteligencje zarazem bardzo czynne i bardzo leniwe, które podnieca kontakt z audytorium, zapładnia atmosfera dysputy, paradoksu" - pisał Boy, nie kryjąc dlań swego podziwu. - "Nie docenia się dziś takich ludzi. Grecy byli w tym szersi, mieli swój typ filozofów ulicznych, skompromitowany w sofistach, ubóstwiony w Sokratesie."

Franciszek Fiszer - przed pierwszą wojną nazywany poufale przez przyjaciół Fransem, a po niej - Francem, miewał iście kawaleryjskie zachcianki. Kiedyś na przykład fantazja podpowiedziała mu, żeby z warszawskiej "Sielanki" na dalszy ciąg hulanki pojechać wprost do... Wiednia.

"Był jedną z najbarwniejszych postaci, jakie spotkałem" - pisał Artur Rubinstein. - "Wysoki, bardzo otyły, szpakowaty blondyn, którego szlachetna broda i wąsy upodabniały do hidalga z obrazu Velázqueza, miał małe błyszczące złośliwością oczka, mocny, prosty nos i duże uszy. Kiedy go poznałem, był już po pięćdziesiątce, ale mnie wydał się człowiekiem bez wieku: Falstaff z wyglądu, o dowcipie i inteligencji Woltera, a sądząc po trybie życia - można by go określić jako przedsartrowskiego egzystencjalistę. Stentorowy, deklamatorski głos Fiszera nieodmiennie górował nad wszystkimi: przegadać nie potrafił go nikt!"

Był dozgonnym przyjacielem Bolesława Leśmiana. Ogromny Fiszer z długą, czarną brodą i niepozornej postury poeta tworzyli razem niezwykły tandem, pobudzający do wesołości mniej lub bardziej przypadkowych obserwatorów. "Zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian" - to według relacji Jana Brzechwy także koncept Fiszera. Do jego częstych dyskusji z Leśmianem w "Udziałowej" włączał się nawet Władysław Reymont, który kawiarniami ponoć gardził, uznając je za "wolne trybuny wszelkiego cywilizowanego analfabetyzmu". Po jednej z takich dysput Fiszer wyraził się o autorze "Chłopów", że w kwestii metafizyki to z niego... prawdziwy Boryna.

"Franio Fiszer, filozof, epikurejczyk, znany dobrze w Warszawie, umysł szeroki, a równocześnie z tym smakosz o pojemności nieludzkiej, którego dewizą było 'le pape c'est moi', a którego głos grzmiący jak ergafon ogłuszał nas marnych statystów życia cisnących się do niego, aby się skąpać w słońcu 'percepcji empirycznych' " - opisuje go Zofia Stryjeńska. - "Poprawiając binokle, ledwie też raczył nas zauważać w swych dysputach metafizycznych, godnych uchwycenia na płyty, podczas gdy ręka muskała wspaniałą lwią brodę ufarbowaną jodyną, a rozwianą na poplamionej gulaszem kamizeli."

Irena Lorentowicz zapamiętała go z czasów spotkań młodopolskich literatów w domu jej ojca, Jana Lorentowicza.

"Przyjaciel literatów i artystów, twórczy w swoich niebywałych dowcipach, nie zmęczony szermierz gadulstwa miriamowskich nocy - był przeciwstawieniem wszelkiej nudy i wyrazicielem najlepszego, najbardziej wyszukanego smaku w każdym słowie. Zestawienia wytwornego intelektu z obżarstwem Fiszera były źródłem tego niezwykłego humoru."

Irena Lorentowicz opowiada też o pomyśle Fiszera - zabawy w jaworowych ludzi.

"Miałam wówczas z sześć lat, a jaworowymi ludźmi byli wszyscy literaci z małym Leśmianem na czele. Szli jedni za drugimi śpiewając: 'Jawor, jawor, jaworowi ludzie...'. Byli tam zamyślony Tetmajer i piękny Weyssenhoff, huczał basem Franc Fiszer, uśmiechał się Perzyński, dowcipkował Grubiński. Po latach często spotykałam się z pytaniem: 'Pamięta pani jaworowych ludzi?'. 'Budujemy mosty dla pana starosty...'. Szłam na czele korowodu, na który składali się tacy jaworowi ludzie, jak Zenon Przesmycki-Miriam, Reymont, Berent, Bartkiewicz, Staff, a nawet czasem przyjezdni Żeromski i Przybyszewski... Zadymiony cygarami Miriamowskimi pokój i Fiszer ubrany w prześcieradło chrzci moje lalki, a oni, ci jaworowi ludzie, wpisują na piętach lalek skomplikowane i bardzo trudne imiona: Hermenegilda, Szemselnihara..."

Adam Grzymała-Siedlecki trafił w 1904 roku do majątku Rybiniszki w powiecie rzeżyckim, gdzie pani Eugenia Kierbedziowa, synowa słynnego inżyniera, ufundowała bezpłatny pensjonat dla niezamożnych młodych literatów, muzyków, malarzy etc. Nie krył zdumienia, że wśród tych "dobrze zapowiadających się" artystów przebywał czterdziestoczteroletni wówczas, "uznany też widocznie za artystę sławetny Franz Fiszer - gospodynię dworską, jejmość Kołączkowską, zadziwiał swoim trybem życia, polegającym na przesypianiu dnia i 'markowaniu' po nocach."

Franciszek Fiszer, jeden z największych oryginałów przedwojennej Warszawy, artysta i cygan, bywalec najlepszych salonów i podrzędnych knajp, mistrz błyskotliwej konwersacji, autor niezliczonych dowcipów, zawołany kpiarz i bohater wielu anegdot, przesłania nieco inny swój obraz - erudyty, wielkiego znawcy poezji, filozofa. Fiszer był uczniem lipskiego filozofa Richarda von Schubert-Solderna - uważał się za metafizyka. Natura mędrca perypatetyka sprawiła, że nie pozostawił po sobie ani jednego dzieła filozoficznego.

"Swych genialnych myśli nigdy nie przelewał na papier ani nie publikował, ponieważ - jak mi wyjaśnił - każdy dzień przynosi mu nowe pomysły i zmiany w jego światopoglądzie" - ujawniał Rubinstein. - "Ten nowożytny Diogenes był filozofem, który szczególnie przypadł mi do serca."

Po Francu Fiszerze pozostały liczne przekazy piszących przyjaciół.

"Uchodził w moim pokoleniu po prostu za jakiegoś apokaliptycznego Zagłobę, za wykolejeńca i gigantycznego kawalarza" - wspominał Jan Lechoń. - "Był on przecież przede wszystkim i do końca filozofem, metafizykiem, Sokratesem w skórze Falstaffa. Tylko że właśnie 'Ziemiańska' to była pierwsza w historii polskich knajp kawiarnia bez filozofii. Dyskutować, a zwłaszcza o metafizyce - było nie w jej stylu. Dlatego - moje pokolenie znało tylko Franca-Zagłobę."

I znowu Lechoń:

"Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali go tylko z jego niebotycznych powiedzeń, często mówił o sobie, że jest Bogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie jego filozofii. Kiedyś na wsi w Chełmicy u Pauliny Kleszczyńskiej uskarżał się na reumatyzm, na co Paulina docięła mu: 'Ładny Bóg - co ma reumatyzm'. A Franc nigdy nie stropiony: 'Reumatyzm - to jest właśnie arka przymierza między mną a ludzkością'."

Swoją drogą Fiszer powtarzał uparcie, że nigdy nie choruje, bo boska istota - to znaczy człowiek - nie powinna chorować. Nie może chorować.

Urodził się 25 marca 1860 roku w Ławach koło Ostrołęki jako potomek spolonizowanej ziemiańskiej rodziny niemieckiej.

"Franc był potomkiem jednego z bohaterów polskiego powstania; był właścicielem niewielkiego majątku ziemskiego pod Warszawą, ale wieś nudziła go" - pisał Rubinstein. - "Rozległa wiedza, a także umiłowanie literatury i sztuki nieodparcie przyciągały go do Warszawy, gdzie dołączył się do grupy młodych, utalentowanych pisarzy i poetów. W jednej z popularnych kawiarni co wieczór rezerwowano dla nich duży, narożny stolik."

Franc prawie do śmierci był najpopularniejszym gościem warszawskich kawiarni: "Udziałowej", "Kresów", "Małej Ziemiańskiej", "Zodiaku", "U Miki", czy IPS-u (słynnego Instytutu Propagandy Sztuki). Kawiarnia była bowiem "środowiskiem naturalnym" młodopolskiego i międzywojennego artysty i literata.

Wacław Grubiński zanotował zasłyszaną kiedyś od Fiszera anegdotę o Janie Auguście Kisielewskim, która tak naprawdę, jak wszystkie anegdoty opowiadane przez Fiszera, była anegdotą przede wszystkim o Fiszerze właśnie. W znanej warszawskiej cukierni "U Miki" zebrali się Władysław Reymont, Stefan Żeromski, Andrzej Niemojewski, Grubiński i Fiszer. Fiszer wspominał wizytę u państwa Glassów, Jakuba, prawnika, sędziego Sądu Najwyższego, i Aliny, nauczycielki i malarki. "Bardzo kulturalni Żydzi. Dali świetną kolację" - pochwalił.

Po posiłku goście przeszli do salonu. Gospodyni zasiadła do steinwaya, by zagrać gościom balladę Chopina. Panie zajęły fotele, Fiszer i Kisielewski pufy.

"Przymknąłem powieki, żeby się rozkoszować muzyką. Przepadam za tą balladą - opowiadał Fiszer. - W pewnej chwili słyszę, że Kisielewski chrapie. 'Co za nietakt! - pomyślałem. - Warto by go z lekka trącić'. Wtem rozlega się głuchy huk. To Kisielewski spadł z pufa. 'Skandal' - myślę z niesmakiem i nie otwieram oczu, bo wstyd mi za Kisielewskiego. Prawda, że obiad był esencjonalny. [...] Żeby jednak aż usnąć! A w dodatku, żeby się jeszcze zwalić na dywan podczas gry pani domu, to już rzeczywiście kompletny brak wychowania! Otwieram nieznacznie oczy. Z ulgą widzę, że Kisielewski siedzi na pufie i nawet się do mnie uśmiecha. Wszyscy się do mnie uśmiechają. Więc i ja się do wszystkich uśmiecham."

Wtedy dopiero zauważył, że puf stoi obok, on sam leży na podłodze, z głową na poduszce usłużnie podsuniętej przez pana domu. Pani Glassowa taktownie nie przerwała koncertu.

Wejść do anegdoty opowiadanej przez Fiszera oznaczało pewne miejsce w historii. I tak się stało. Historia koncertu u Glassów krążyła po warszawskich salonach jeszcze wiele lat.

Najważniejszą kawiarnią Warszawy w połowie lat dwudziestych stała się "Mała Ziemiańska" przy ulicy Mazowieckiej - wówczas nieomal najruchliwszej w mieście. Tu jeden ze stolików okupowali poeci Skamandra: Jan Lechoń, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, ich wydawcy i redaktorzy. Niemal codziennie wpadali Jarosław IwaszkiewiczKazimierz Wierzyński. Pojawiał się Tadeusz Boy-Żeleński i młody Witold Gombrowicz. "Bywał codziennie Karol SzymanowskiJaraczJunosza-Stępowski, Ordyński, wytworny Czermański, luby olbrzym Franio Fiszer, kapryśny Osterwa, Jerzy Leszczyński, no i Wieniawa, czarujący Wieniawa!" - zanotowała Stryjeńska.

Brylował też pan Franciszek, otoczony zawsze przez literatów, ale i przez artystów uwieczniających go w dziesiątkach rysunków.

"Ostatni przyszedł mój stary przyjaciel Franc Fiszer i odkąd usiadł, jego stentorowy głos przytłumił wszystkie inne, a jego dowcipne i oryginalne, cięte uwagi wywoływały wulkaniczne wybuchy śmiechu" - opowiadał Artur Rubinstein. - "Gdyby Fiszer opublikował choćby połowę swych zabawnych, a przecież filozoficznych uwag, stałby się jednym z najpoczytniejszych pisarzy. Ale on całkowicie pogardzał pisaniem i oświadczył z dumą: 'Nigdy nie poniżyłbym się do tego, by brudzić atramentem piękną białą kartkę papieru'."

I częstował zebranych smakowitymi opowiastkami. Juliusz Żuławski zapamiętał taką:

"Car przyjął całe nasze obywatelstwo okoliczne wspaniale i łaskawie, wznosząc nasze zdrowie. Ale gdyśmy gromadnie wychodzili z pałacu, wypuścił na nas sotnię kozaków, która nas wypłazowała, żeby nam się w głowach nie poprzewracało."

Inną, godną samego barona Münchhausena, zanotował Antoni Słonimski:

" 'Na polowaniu obskoczyły mnie wilki. Wlazłem na drzewo, trzymam się gałęzi. Gałąź trzeszczy, trzeszczy, wreszcie złamała się i spadłem. Oczywiście rozszarpały mnie. Została tylko ta fajka'. I pokazywał słuchaczom fajkę."

Jan Lechoń zapamiętał go, jak grzmiał w "Ziemiańskiej":

" 'Nie będzie porządków w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców'.
'Czy myślisz, że jest aż 750 tysięcy szubrawców?' - zauważył ktoś sceptycznie.
A Franc niestropiony: 'Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych' ."

"Fiszer był niebywale rozrzutny" - twierdził Rubinstein. - "Młodych przyjaciół podejmował kawiorem i szampanem, zapraszał ich na kolacje do najdroższych lokali, rozdawał pieniądze każdemu, kto go o to poprosił. Do grupy dopuszczono jednego jedynego outsidera - nieśmiałego urzędnika bankowego, kawalera w średnim wieku, namiętnego miłośnika poezji. Raz, późnym wieczorem, Fiszer spytał go:
'Nie ma pan przypadkiem u siebie w mieszkaniu jakiejś sofy, na której mógłbym się przespać? Zostałem bez grosza, a pora jest już zbyt późna, żeby wracać na wieś'.
'Ależ oczywiście, będzie pan bardzo mile widziany' - odpowiedział.
Od tego czasu Fiszer u niego zamieszkał. Musiał sprzedać cały majątek, aby móc pospłacać długi, i teraz był szczęśliwy, że wreszcie uwolnił się od 'brudnej mamony'. Pan domu dumny był z tego, że mógł go gościć, a wszyscy, którzy się z Francem stykali, wspierali go - zaopatrywali w gotówkę, podejmowali jadłem i napitkiem."

Jak to wyglądało? Rąbka tajemnicy uchyla Lechoń:

"Kiedyś przyszedł na obiad zły czy chory i Paulina bardzo się zdenerwowała, że jej nadworny wielki causeur nic nie mówi. Wreszcie Franc rzucił ze złością widelec o stół i zawołał: 'Paulino! Stanowczo za dużo poufałości jak na tę rozgotowaną cielęcinę' ."

Był zresztą zdania, że najlepsze są dania proste.

"Weźcie np. taki kawior" - tłumaczył. - "Czy może być coś prostszego?"

A na złośliwe pytanie profesora ichtiologii, czy wie do jakiej rodziny ryb należą śledzie, Franc odparował:

"Śledzie, mój panie, należą do rodziny zakąsek".

Pochwałę obiadu, na który zaprosił go August Zaleski z żoną, zawarł w słowach:

"Obok mnie siedział ambasador francuski, który jest jednocześnie nuncjuszem papieskim."

Kiedy przedstawiono mu pewnego lekkoatletę, Franc, nie wstydząc się swej ignorancji zapytał:

"No, dobrze, lekkoatleta... ale co on właściwie robi?"
"Biega".
Ta odpowiedź zdumiała filozofa.
"Biega, powiadacie. Ciekawe! A w którą stronę?"

Lechoń zapisał: "Zosia Stryjeńska na wiadomość, że siedemdziesięcioletni Franc Fiszer złapał no... wszyscy domyślacie się co, zawołała z naiwnym zachwytem: 'Bohater!' ."

Jerzy Zaruba wspominał, że kiedyś podczas żałobnej oracji stremowany mówca zamiast: Dunin-Markiewicz, powiedział: Munin-Darkiewicz.

"Ale się sypnął!" - zagrzmiał Fiszer. - "No, i cały pogrzeb na nic!"

Na pogrzebie Bronisławy Ostrowskiej jedna z dam - według relacji Jarosława Iwaszkiewicza była to Aniela Zagórska - wystąpiła w imponującej toalecie żałobnej: sukni z czarnej mory, kapeluszu z czarnymi strusimi piórami, naszyjniku z białych pereł, z naręczem chryzantem. Oszołomiony Fiszer ucałował jej dłoń i oznajmił:

"Bez żadnych wątpliwości, droga pani... Była pani królową tego okropnego pogrzebu."

Komplemenciarz był z niego zawołany. Po części wynikało to z faktu, że był krótkowidzem. Zapytany przez pewną damę, co sądzi o sztuce, której premiera właśnie się odbyła, stwierdził:

"Bzdura i koszmar - autor kretyn i grafoman..."
I rozpoznając w damie żonę autora, skłonił się dwornie, dodając:
"Łaskawa pani, gdybyśmy teraz byli sami we dwoje w lesie, udusiłbym panią i nie byłoby gafy."

Do Heleny Sulimy powiedział kiedyś:

"Pani jest szalenie podobna do Sulimy. Tylko oczywiście tysiąc razy piękniejsza."

Kazimierz Junosza-Stępowski, który asystował przy pertraktacjach i później zniknięciu Franca Fiszera z dziewczyną z ulicy, pytał go później:

"Jak ty możesz obcować z takimi dziewczynami? Co ty im mówisz?"
"Jak to co" - huknął Franc. - "To, co się zawsze mówi: 'Moja królowo, mój aniele, kocham cię nad życie' ."

Fiszer, mistrz kreacji i teatralizacji rzeczywistości, bywał często - jak zwykł mawiać - "na teatrze". Rozparłszy się w jednym z pierwszych rzędów widowni na przedstawieniu "Balladyny", opowiadał coś tubalnym szeptem sąsiadowi.

"Może by się pan uspokoił... Przecież nie słychać ani słowa" - zwraca się doń któryś z oburzonych widzów.
Na to Fiszer z godnością:
"Słowackiego, mój panie, trzeba znać na pamięć."

Z ust Franca, który ze Słowackiego nie tylko "Balladynę" znał na pamięć, nie była to bynajmniej impertynencja.

Kiedyś, podczas antraktu w Teatrze Rozmaitości Fiszer poszedł na scenę, aby z bliska przyjrzeć się dekoracjom. Pykał przy tym z nieodłącznej fajki. Strażak zwrócił mu uwagę, że tu palić nie wolno.

"A dlaczegóż to, łaskawy panie?" - zapytał Franc.
"Bo, bo... może pan spalić teatr."
Fiszer, przyglądając mu się pilnie, wycedził:
"Taki teatr to ja już nie jeden spaliłem."

Ale także teatry te - w jakiejś mierze - zapełniał. Sukcesem kasowym okazało się wystawienie "Rodziny" Słonimskiego w reżyserii Stanisławy Perzanowskiej na scenie Teatru Nowa Komedia w Warszawie. Prapremiera miała miejsce 19 grudnia 1933 roku. Sztukę grano 108 razy, do czego niewątpliwie przyczyniła się rola Stefana Jaracza. "W ciągu 67 prób pracowicie studiował postać Tomasza Lekcickiego, dziwacznego i zrujnowanego dziedzica, maniaka, filozofującego szlagona" - opisał trud aktora Edward Krasiński. - "Wspaniały Franz Fiszer bez brody". Swoją drogą wzorowanie się na postaci słynnego filozofa i sybaryty przez aktorów tamtych lat wymagałoby odrębnego studium.

Filuternie poczynał sobie Fiszer ze zwykłymi zjadaczami chleba, jak i z całkiem tęgimi umysłami pierwszych dziesięcioleci naszego wieku. Wspominał Lechoń:

"Przybyszewski, nie mogąc dać rady Francowi Fiszerowi w jakiejś bardzo konkretnej filozoficznej dyspucie, zachichotał szatańsko i wyszeptał: 'Nie masz pojęcia, robaczku, jak strasznie się uśmiałem z tego wszystkiego, coś powiedział'.
Na co Franc: 'Kochany Stachu! Uśmiałbyś się tysiąc razy więcej, żebyś choć jedno słowo z tego zrozumiał' ."

Słynna była dysputa Fiszera z Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim o Marcelu Prouście. Wieniawa zaciekle bronił pisarza przed atakami pana Franciszka, przytaczając recenzje najznakomitszych krytyków. Znudzony przedłużającą się dyskusją, Fiszer najspokojniej oświadczył:

"Widzisz kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie."

Kiedy Wacław Grubiński rozwijał przed Fiszerem paradoks w stylu epoki, że forma jest wszystkim, a treść niczym, Franc nie wytrzymał.

"Doskonale! Wobec tego na twoim nagrobku wyryjemy: 'Tutaj leży forma zupełnie pozbawiona treści' ."

"Wolę, żeby ględził on niż ktokolwiek inny" - okazał swoją wyrozumiałość wobec... No, właśnie. Zdaniem Lechonia - względem Boya-Żeleńskiego, jakkolwiek Słonimski odnotował, że dotyczyło George'a Bernarda Shawa.

Artur Rubinstein zwierzył się Janowi Lechoniowi, że nikt tak nie wpłynął na jego filozofię życiową, jak

"Franc, który uchodził wśród niedokształconych filozoficznie literatów za amatora, a który był Sokratesem naszych czasów, nieznanym światu. Pomyśleć tylko, ile by o nim napisano, gdyby w swoim czasie ktoś zabrał go do Paryża i tam zostawił. Z jego wspaniałą staromodną francuszczyzną zrobiłby on tam furorę. Czymżeż był taki Fargue wobec niego, nie mówiąc o takich złotych rybkach jak Cocteau."

Swego czasu, po bardzo wyczerpującym koncercie, pianista tłumaczył poecie, dlaczego dokonał takiego wysiłku:

"Chciałem, widzisz, przed tą zasraną śmiercią..."
"Bardzo mi ta formuła odpowiada" - wspominał Lechoń - "bo rozumiem, że oznacza ona pogardę dla fizycznej śmierci jako czegoś nieistotnego. To może wpływ Franca Fiszera, który był mistrzem młodości Artura, a który przez całe życie huczał: 'Śmierci nie ma!' ."

Pianista Roman Jasiński ubolewał, że po Fiszerze pozostały jedynie anegdoty.

"Niestety, dają one nam tylko bardzo niepełny obraz tego tak niezwykłego człowieka, który w swym olbrzymim, groteskowym ciele współczesnego Falstaffa krył skarby najdelikatniejszych uczuć i niezwykle subtelnej wrażliwości. Ten obżartuch, wyjadacz, cynik i wesołek, miał przecież obok tych wszystkich cech naturę niezwykle szlachetną i subtelną, też i takt wrodzony, nie pozwalający mu przekroczyć nigdy granic przyzwoitości i dobrego smaku. Potrafił on, choć była to rzecz naprawdę trudna dla człowieka żyjącego w wielkim niedostatku, korzystającego z hojności przyjaciół, zachować przecie zawsze godność i swoisty fason, pewną grandezzę, onieśmielającą niejednego, który by zechciał się z nim zbytnio spoufalić. Był to naprawdę wielki gentleman."

W czasach, kiedy ulice warszawskie nie jaśniały blaskiem tylu latarń, co dziś, krótkowidz Fiszer radził sobie zapałkami. Jego towarzysz, rozmarzony pięknem cichej wiosennej nocy, odezwał się:

"Cóż za czarująca chwila. Ile gwiazd."
Fiszer zainteresował się żywo:
"Gwiazdy, gwiazdy, powiadasz... Gdzie?"

I żeby lepiej im się przyjrzeć, uniósł w górę dłoń z zapaloną zapałką.

Przed Wielkanocą 1937 roku przez jakiś czas głodował. Podczas świąt najadł się więc na zapas. W stanie udaru i częściowego paraliżu dostał się do szpitala. Kiedy odzyskał przytomność, zawołał do lekarza: "Kelner! Pół czarnej, ale zaraz!".

Humor go nie opuszczał do ostatnich dni. Na pytanie o wiek, odpowiedział, że skończył dwadzieścia osiem lat, choć nie dodał, kiedy to de facto było.

Franciszek Fiszer zmarł 9 kwietnia 1937 roku w Warszawie, recytując "Albatrosa"Baudelaire'a. Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym w kwaterze dowborczyków, w grobie rodzinnym Kurcyuszów, z którymi był spokrewniony. Na kamiennej płycie pod nazwiskiem zmarłego jako określenie jego zawodu, albo i powołania, wyryto: myśliciel.

Autor: Janusz R. Kowalczyk, listopad 2010.

Bibliografia:

  • Czajka-Stachowicz Izabela, Król węży i salamandra, wydanie drugie, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1968;
  • Grzymała-Siedlecki Adam, Rozmowy z samym sobą, Wydawnictwo Znak, Kraków 1972;
  • Jasiński Roman, Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900-1945, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006;
  • Koper Sławomir, Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, Bellona, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2010;
  • Krasiński Edward, Stefan Jaracz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1983;
  • Lechoń Jan, Dziennik, Tom 1., 2. i 3., Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1993;
  • Lorentowicz Irena, Oczarowania, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1972;
  • Loth Roman (zebrał i opracował), Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2002;
  • Łopuszański Piotr, Leśmian, Wydawnictwo Dolnośląskie, seria "A to Polska właśnie", Wrocław 2000;
  • Markiewicz Henryk, Boy-Żeleński, Wydawnictwo Dolnośląskie, seria "A to Polska właśnie", Wrocław 2001;
  • Markiewicz Henryk (opracował), Boy o Krakowie. Tadeusz Żeleński, wydanie drugie przejrzane i uzupełnione, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974;
  • Markiewicz Henryk (wybrał), Cytaty mądre i zabawne, wydanie drugie przejrzane i rozszerzone, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002;
  • Markiewicz Henryk, Romanowski Andrzej, Skrzydlate słowa. Seria druga, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998;
  • Rubinstein Artur, Moje młode lata, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1976;
  • Rubinstein Artur, Moje długie życie, cz. 1. i 2., Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1988;
  • Słonimski Antoni, Alfabet wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975;
  • Stryjeńska Zofia, Chleb prawie że powszedni. Pamiętnik, Tom 1. i 2., Gebethner i Ska, Warszawa 1995;
  • Szymański Kiejstut Roman (zebrał i opracował), Anegdoty, dykteryjki..., Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych, Warszawa 1988;
  • Urbanek Mariusz, "Kisielewscy. Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek", Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2006;
  • Urbanek Mariusz, Tuwim, Wydawnictwo Dolnośląskie, seria "A to Polska właśnie", Wrocław 2004;
  • Zawada Andrzej, Dwudziestolecie literackie, Wydawnictwo Dolnośląskie, seria "A to Polska właśnie", Wrocław 1995;
  • Żuławski Juliusz, Z domu. Wspomnienia, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979.