„Z Jurkiem to chętnie bym poszedł do piekła!” deklarował ks. Kaczkowski mówiąc o Jerzym Owsiaku na jednym z franciszkańskich zlotów młodzieży. Nie mam pewności, czy mojemu współbratu kapłanowi chodziło tu o metaforę, hiperbolę czy o dosłowność. Faktem jest, że pewnym środowiskom ktoś, kto w tak lajtowy sposób myśli o swojej przyszłości, jest darem z niebios - jakkolwiek to słowo rozumieć. Tym bardziej, że gdy zabrakło ks. Lemańskiego, zawsze gotowego ostro „pojechać” po swoich przełożonych, innych zaprawionych w bojach z „konserwą” „aleksięży” chwilowo zrobiła się medialna pustka.  

Nie chciałbym, aby ten felieton został rozumiany jako rozrachunek z kimkolwiek. Chodzi mi raczej o pokazanie swoistego mechanizmu działania pewnych gremiów, które zapewniając o szczerej trosce o dobro chrześcijan, w istocie bardzo sprytnie rozprawiają się z chrześcijaństwem. Metoda jest bardzo prosta: rozmiękczyć, pokazać, iż nic w życiu nie ma znamion stałości, nie ma jednej prawdy (każdy ma prawo do „swojej” prawdy), a słowem „ale” dodanym po wygłoszonej wcześniej tezie (dogmacie, prawie moralnym) można dowolnie, niczym z plasteliny, ulepić sobie nowy, lepszy świat.   

Życie na pełnej petardzie  

Ks. Jan Kaczkowski trzy lata temu dowiedział się, że ma glejaka (odmiana raka mózgu). Dawano mu sześć miesięcy życia. Każdy na jego miejscu załamałby ręce. Ale facet postanowił, jak sam napisał w książce, że trzeba żyć na pełnej petardzie! Praca w hospicjum, spotkania z ludźmi, dawanie nadziei tym, którzy ją stracili - to wszystko dziś wypełnia jego życie. Z dnia na dzień stał się osobą publiczną. „Kilka razy pokazałem gębę w telewizji i ludzie zaczęli mówić o mnie „ksiądz celebryta”. Denerwowało mnie to, więc wymyśliłem sobie ksywę  „onkocelebryta”. Nie oszukujmy się, jestem głównie znany z tego, że mam raka” - stwierdził w jednym z wywiadów. Zaproszeń zaczęło przybywać. Jedno nadeszło od organizatorów tegorocznego Woodstocku. Zostało przyjęte.  

Kilka dni temu Ks. Jan Kaczkowski był gościem Akademii Sztuk Przepięknych na Woodstocku w Kostrzynie nad Odrą. Opowiadał o chorobie, nadziei, odpowiadał na pytania dziennikarzy i uczestników zlotu.  

W tym miejscu pora na małą pauzę. 

Ks. Jan nie był pierwszym księdzem - gościem J. Owsiaka na Woodstocku. Wcześniej gościli tu abp Życiński, ks. Boniecki, ks. Lemański. Dobierani wg specyficznego klucza, przewidywalni. Dobrze dobrane pytania zadawane podczas z każdego ze spotkań uzasadniały licznie zgromadzonej młodzieży z góry przyjętą tezę, że duchowni są mniej i bardziej fajni, wyluzowani i konserwatywni, otwarci i zamknięci. A kryterium oceny zależy tylko od nich. 

Czy powinni się tam znaleźć? Z jednej strony - może ktoś powiedzieć - jest to autoryzowanie systemu, zamykającego się w motcie „róbta co chceta”. To niekoniecznie dobre. Z drugiej: Jezus też chodził do celników i grzeszników, rozmawiał z prostytutkami, co nieodmiennie gorszyło uczniów i faryzeuszy. „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników»” - odpowiadał swoim adwersarzom. Cui bono?... 

Odwieszamy pauzę. 

Ks. Jan Kaczkowski miał na Wodstooku do spełniania ważne zadanie. Mówił o Bogu, o nadziei, wierze i miłości. Wszystko było  dobrze - do momentu, kiedy (wzorem medialnych kalk) nie zaczęto go pytać o wszystko. I tu poległ. Jupitery mają to do siebie, że kiedy zaczynają z mocno świecić w oczy, traci się ostrość spojrzenia.  

„Jezus cię kocha, dibi dibi dibi" 

Zazgrzytało po raz pierwszy, gdy prowadzący zapytał: „A podoba ci się Przystanek Jezus?” (wyjaśnienie: równolegle z głównym festiwalem młodzi ludzi - księża, klerycy, siostry zakonne, wolontariusze organizują spotkanie ewangelizacyjne, czuwania modlitewne, rozmawiają z uczestnikami Woodstocku o Bogu, sensie życia itp.). - To nie jest mój klimat. Szanuję, ale nie lubię tej poetyki „Jezus cię kocha, dibi dibi dibi" - odpowiedział onkocelebryta. W szkole byłem uważany za pierwszego „ateusza", dlatego dziewczynki z oazy strasznie chciały mnie nawrócić i zaciągnęły na taką charyzmatyczną mszę świętą. Tam było coś nieprawdziwego, wszystkie świadectwa na jedno kopyto.”  

Śmiechu było co nie niemiara. Dla wyluzowanego księdza idea, która jest sednem Ewangelii, jest „dibi dibi coś tam”! Super. Później było już tylko gorzej. „Próbuje się mnie włożyć w ramy liberalne, bo udzielam wywiadów "Wyborczej" i TVN. Nie jestem schizofrenikiem, tylko łamię konwenanse. Można być katolickim księdzem, a nie skostniałym palantem” - oznajmił ks. Jan. I znowu dostał brawa. Który ksiądz to „skostniały palant” - tego już nie sprecyzował pozostawiając swobodę interpretacji słuchaczom. Na pewno nie on. Reszta - zapewne o ile, będzie fajna, wyluzowana i nie odważy się postawić jakichś wymagań albo nazwać po imieniu coś, co akurat w kategorii „fajności” woodstockowej młodzi się nie zmieści - zapewne także nie. Palantami nie są także wielbiciele GW i TVN. Reszta - wiadomo. 

Nie zabrakło tzw. trudnych pytań. Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” był ciekaw stosunku do in vitro („to uporządkowanie wolnej amerykanki, ale kilka rzeczy w ustawie bym zmienił"). Ktoś inny pytał, dlaczego Polacy nie chcą przyjąć uchodźców ("boimy się nieznanego, zupełnie niepotrzebnie") i czy nie boi się, że po występie na Woodstock kościelni hierarchowie zamkną mu usta, jak ks. Lemańskiemu.  

Co tam opinie bioetyków i nauczania Kościoła! Mało ważne.  

Student z Warszawy, dopytywał się o seks przedmałżeński. - Moje stanowisko jest zgodne z nauką Kościoła, ale uważam, że najważniejsza jest odpowiedzialność ze ewentualną trzecią osobę. Poza tym seks może być wyzwalający - prostodusznie wyjaśniał ks. Kaczkowski. Kolejne brawa! Poza tym „Kościół nie może nikogo parzyć”. Nie może być zimny ani gorący, jednoznaczny ani klarowny w swoim nauczaniu. Może być co najwyżej letni.  

Wszystko wedle oczekiwań. Spoko i na luzie. Okraszone gładkim „ale” relatywizującym wcześniejsze deklaracje, lekceważącym zagrożenia wnikające z zabawą w Boga. Petryfikującym podział na luzaków i palantów w sutannach, utrwalającym obraz tępych hierarchów zamykających usta postępowemu ks. Lemańskiemu. Podsumowując: spotkanie się udało. Było super! 

Okrutna zabawa  

Cyniczne wykorzystywanie osoby chorej, pompowanie jej „ego” po to, by potem - po wylansowaniu na autorytet od wszystkiego - cytować prawdziwe i rzekome „mądrości”, jest okrutne. Taki sam los jak ks. Jana spotkał wielu innych: aktorów, piłkarzy, księży i zakonników. Sława zakręciła w głowie, a jupitery zaćmiły rozsądek. O prawdziwych intencjach wspominanych wcześniej mediów (i stojących za nimi ludzi) świadczy poetyka tytułów: „Z Jurkiem to chętnie bym poszedł do piekła!", „Ten ksiądz pije, pali i bawi się na Woodstock!”, „Można być katolickim księdzem, a nie skostniałym palantem” itp. Przykre jest też to, że ks. Kaczkowski (myślę, że nieświadomie) dał zrobić z siebie pluszaka - czyli stał się tym, co z takim zapałem piętnował. Ktoś  się nim zbawił i wykorzystał jego dobroć i entuzjazm. Szkoda mi go. Bo bardzo odpowiada mi jego bezpośredniość, euforię, nieużalanie się nad swoim losem, które da się wyczytać w jego książce. Daj mu Boże jak najlepiej. I życzę mu - nawiązują do cytatu w leadzie - żeby jednak znalazł się w niebie, a nie w piekle. I uważał z tym „ale”…  

Czas na pointę 

Najpierw oddajmy głos św. Pawłowi Apostołowi. Pchał się  w różne miejsca, wyganiany i kamieniowany, nie zrażał się i wracał. „Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo - pisał do Tymoteusza - głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, [w razie potrzeby] wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie!” (2 Tm 4,1-5)

Nie mam nic przeciwko obecności księdza na Woodstocku, w mediach (także tych nieprzyjaznych Kościołowi). Trzeba porzucić strach - parafrazując słowa św. Pawła - iść do ludzi obleczonym w pancerz wiary i sprawiedliwości, mając biodra przepasane prawdą i nogi obute „w gotowość [głoszenia] dobrej nowiny o pokoju” , wiarę mając za tarczę, dzięki której uda się „zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego” (por Ef 6,13-18). I głosić Chrystusa na wszelkie sposoby. Jasno i prosto. Sutanna, habit, ksiądz - na szczęście! - nie są Polakom obojętne. Budzą różne emocje. Często zszargane i obśmiane, włączone w przestrzeń młodzieńczego buntu, są  jednak ważne w poszukaniu odpowiedzi na pytania o własną tożsamość. W wielu krajach Europy widok kościoła, księdza czy zakonnicy nie wzbudza żadnych emocji. Są przezroczyści. Nikomu niepotrzebni. 

Zapewne trzeba szukać nowego języka przepowiadania Ewangelii, mówić o Bogu prosto i żarliwie. Nie obrażać się na tabloidowy sposób komunikowania się ludzi. Słuchać pytań i precyzyjnie formułować odpowiedzi. Nie bać się stawiać wymagania. „Wyluzowany” Kościół i ksiądz poklepujący po ramieniu z zapewnieniem, że „jest super!”, obniżający poprzeczkę moralną, swobodnie płynący „głównym nurtem” i oczekujący pochwał, nikomu nie jest potrzebny - choć czasem wydaje się, że to jest droga do zapełnienia świątyń. Są inni, którzy to samo zrobią lepiej od nasi nie ma sensu stawać z nimi w konkury.  

Ks. Paweł Siedlanowski