15 maja Federalna Agencja Sieciowa (BNA), niemiecki urząd odpowiadający m.in. za gazociągi, opublikował tekst wydanego wcześniej postanowienia w którym odmawia Gazpromowi, rosyjskiemu gigantowi paliwowemu, zgody na wyłączenie gazociągu Nord Stream 2 spod reguł tzw. II Dyrektywy Gazowej Unii Europejskiej. Gazprom, mając problemy z inwestycją, najpierw z powodu najpierw amerykańskich sankcji co spowodowało wycofanie się szwajcarskiej firmy Allseas, której statki kładły rury na dnie Bałtyku i konieczność ściągnięcia jedynego statku zdolnego kontynuować prace, czyli Akademika Czerskiego z Nachodki na drugim końcu świata, a teraz z powodu braku pozwoleń rządu Danii na kontynuowanie prac w okolicach Bornholmu, stanął w obliczu niemożności dokończenia budowy do 23 maja.

Na cała sprawę warto spojrzeć z punktu widzenia rozgrywki politycznej niemiecko – rosyjskiej. Berlin jest oczywiście zainteresowany kupowaniem gazu z Rosji i budową swojej pozycji, jako środkowoeuropejskiego hubu gazowego, ale wcale nie ma intencji iść Moskwie na rękę. Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku Bundestag implementował unijną dyrektywę gazową do swego ustawodawstwa. Władze twierdziły, że jest to przyjęcie 1 do 1, ale eksperci szybko odkryli, że w niemieckiej ustawie jest zapis mówiący o tym, że każdy projekt trzeba rozpatrywać indywidualnie zanim podda się go nowym zasadom. Rosyjskie media wprost wówczas pisały, że niemiecka ustawa daje możliwości Gazpromowi ominięcia stosownych zapisów pod warunkiem, że zdąży do 24 maja oddać gazociąg do eksploatacji a wcześniej złoży stosowny wniosek o jego wyłączenie spod nowych zasad. Teraz wiadomo, że w związku z amerykańskimi sankcjami gazociągu nie udało się przed tą datą ukończyć, ale wówczas nie było to jeszcze pewne, czyli marchewka została pokazana.

Potem, czyli po przyjęciu przez Bundestag ustawy, ale jeszcze przed amerykańską decyzją o sankcjach miały miejsce inne ważne w tej sprawie decyzje. Warto jednak zwrócić na wstępie uwagę na istotne kwestie, które przydają całej sprawie innego znaczenia. Otóż jak wynika z informacji podawanych oficjalnie na pod koniec listopada przez podmiot budujący gazociąg do jego uruchomienia pozostało jeszcze wówczas ok. 160 km. Specjalistyczny statek Allseas układał dziennie 5 km rurociągu, co oznacza, że przy sprzyjającej pogodzie potrzebowałby nieco ponad miesiąc aby zakończyć budowę. Pod warunkiem gdyby miał pozwolenia na kontynuowanie prac zimą, o które jeszcze przed ogłoszeniem amerykańskich sankcji firma wystąpiła do odpowiedzialnego za ten obszar aktywności niemieckiego urzędu. Jednak ostateczna decyzja nie została wydana, jedynie poinformowano o przesunięciu terminu jej podjęcia do końca roku, kiedy już stała się bezprzedmiotową, bo Waszyngton ogłosił wprowadzenie sankcji. Nie wykluczone, że niemieccy urzędnicy popełnili błąd oceny sytuacji, licząc na to, że zawarcie porozumienia w sprawie ukraińskiego tranzytu powstrzyma Stany Zjednoczone przed wprowadzeniem restrykcji. Jednak możliwe jest też drugie wyjaśnienie, dla którego podstawą są relatywnie słabe i retoryczne protesty Berlina w następstwie posunięcia Waszyngtonu. Otóż w świetle takiej interpretacji do niemieckich elit i opinii publicznej zaczął przebijać się pogląd, że straty polityczne, wyrażające się konfliktem z państwami naszej części Europy, wynikające ze wspierania projektu o charakterze nie wyłącznie ekonomicznym są zbyt wielkie, większe niźli potencjalne korzyści. Tego rodzaju konstatacja, która bez ryzyka utraty twarzy związanego z przyznaniem się do błędu, nie może być otwarcie przez niemieckie kręgi rządowe formułowana, wpłynęła na korektę kursu, a przynajmniej znaczne osłabienie determinacji Niemiec.

Później, ale znów jeszcze przed decyzją o amerykańskich sankcjach nastąpiły negocjacje w sprawie tranzytu gazu przez Ukrainę. Toczyły się one w Berlinie w obecności, a momentami wręcz w gabinecie niemieckiego ministra odpowiadającego za ten sektor Petera Altmeyera. Warto przypomnieć treść tego porozumienia, bo dziś w nowych realiach, zarówno na rynku węglowodorów, jak i generalnie gospodarczych zapomina się co ono wówczas oznaczało. Opublikowany przez Ukrainę tekst porozumienia stanowił spore zaskoczenie, dlatego, że nikt, przed rokowaniami nie spodziewał się tak korzystnego dla Kijowa kształtu kompromisu. Obejmował on m.in. wypłatę Ukrainie przez Gazprom 2,9 mld dolarów w gotówce zasądzonych na jego rzecz postanowieniem sądu arbitrażowego w Sztokholmie, mimo, że Rosjanie wcześniej długo obstawali przy „opcji zerowej” czyli wzajemnej rezygnacji z roszczeń oraz przedłużenie umowy o 5 lat. Ukraina, która dziś zabiega o pilna pomoc międzynarodowych instytucji finansowych wynoszącą 5,5 mld dolarów, byłaby dzisiaj w o niebo gorszej sytuacji, gdyby Gazprom nie wpłacił jej w grudniu całej wyprocesowanej i uznanej przez Rosję w wyniku berlińskiego porozumienia kwoty odszkodowania.

Umowa przewidywała utrzymanie tranzytu na poziomie 65 mld m³ w obecnym roku i po 40 mld m³ w latach kolejnych, łącznie nie mniej niźli 225 mld m³. Występując na konferencji prasowej Aleksandr Orżel, ukraiński minister odpowiadający za energetykę poinformował również o tym, że taryfy tranzytowe wzrosną, tak aby kompensować spadek wolumenu oraz, co strona ukraińska uznaje za jeden z głównych swych sukcesów negocjacyjnych, że w razie zawarcia z Gazpromem umów na sprzedaż gazu punktem odniesienia będzie cena na niemieckim hubie gazowym NCG, co ma stanowić gwarancję na przyszłość, że Kijów nie będzie przepłacał za rosyjski gaz. Komentatorzy zwracają uwagę, że utrzymany będzie zapowiadany przez Putina 25 % rabat cenowy na rosyjski gaz. Gdyby porównywać to za ile Ukraina będzie kupowała gaz z płaconą przez Kijów ceną sprzed porozumienia, to oszczędność może wynosić nawet 50 %. Strony porozumiały się też co do tego, że wypłacenie przez Gazprom 2,9 mld dolarów odszkodowania zamyka wszelkie wzajemne spory i roszczenia.

Kiedy porównamy osiągnięte porozumienie z rosyjskim stanowiskiem na początku negocjacji, to wyraźniejszą staje się skala ustępstw Moskwy. Otóż najwyżsi rosyjscy urzędnicy, Putina nie wyłączając z tej listy, opowiadali się jeszcze w listopadzie za wariantem zerowym we wzajemnych roszczeniach. Później, nieco modyfikując stanowisko, dopuszczali możliwość zapłaty przez Gazprom odszkodowań dostawami gazu. Taryfy tranzytowe stosowane przez ukraiński Naftohaz uznawane były przez Rosjan jako nierynkowo wysokie i ich obniżenie było warunkiem wstępnym prowadzenia negocjacji. Rosjanie proponowali najpierw przedłużenie umowy o rok, a potem nieco modyfikując swoje stanowisko mówili maksymalnie o 3 latach. Wolumen jaki proponowali wynosił początkowo 40 mld m³ w pierwszym roku i 25 mld m³ w kolejnym. Później (jeszcze na początku grudnia) stali na stanowisku, że może to być odpowiednio 50 mld m³ i 25 mld m³ w drugim, a po 15 mld m³ w latach kolejnych.

Jeszcze w listopadzie Narodowy Bank Ukrainy szacował, że straty kraju z tytułu zmniejszenia się tranzytu rosyjskiego gazu wyniosą 0,6 % PKB w 2020 roku i 0,9 % PKB w 2021 i kolejnych latach. Podstawą tych prognoz był uznawany za najbardziej optymistyczny wariant tranzytu na poziomie 50 mld m³ w pierwszym roku i 30 mld w latach kolejnych.

Rosjanie przygotowując się do scenariusza, w którym umowa z Ukrainą mogła zostać rozwiązana zapełnili jesienią podziemne zbiorniki gazu w Europie. W efekcie ciepłej zimy, oraz pandemii Covid-19, zderzyli się z sytuacją drastycznego spadku popytu oraz ceny, a zapasy magazynowe są na poziomie najwyższym w historii o tej porze roku. Na dodatek mają z Kijowem umowę według której muszą płacić za możliwość przesyłania gazu niezależnie od tego czy wykorzystują gazociągi biegnące przez Ukrainę czy nie.

Teraz, po tym jak specjalistyczny statek do układania rur przypłynął z Nachodki do portu niemieckiego portu Mukran, będącego logistyczną bazą Gazpromu zderzyli się z decyzją Federalnej Agencji Sieciowej. Warto zwrócić uwagę na to, co być może umknęło uwadze naszych komentatorów. Otóż w uzasadnieniu do decyzji urzędnicy niemieccy napisali, że z argumentacją wniosku złożonego przez spółkę córkę Gazpromu, która buduje gazociąg mogły się zapoznać wszystkie państwa Unii i miały formalną możliwość poprzeć stanowisko koncernu. Ale, żadne państwo nie zdecydowało się na taki krok. I ta decyzja, bardziej niźli retoryka, na której często się koncentrujemy, pokazuje rzeczywistą politykę Wspólnoty, i wszystkich państw wobec rosyjskiego giganta gazowego. Rosjanie mogą odwołać się do sądu w Düsseldorfie, ale jak uważają rosyjscy eksperci wypowiadający się w mediach ten najprawdopodobniej uchyli się od podjęcia decyzji i przekaże sprawę sądownictwu europejskiemu. Procedura trwać będzie długo, może nawet latami. A rurę trzeba dokończyć i zacząć ją eksploatować. Z dokończeniem mogą być problemy, nie tylko z powodu braku zgody duńskiego rządu, ale również z tego powodu, że senator Ted Cruz już zapowiedział objęcie automatycznymi, a zatem bez zgody administracji, co do stanowiska której nie wszyscy są w Stanach Zjednoczonych pewni, sankcjami. Akademik Czerski jest własnością spółki córki Gazpromu, co oznacza, że sankcje mogą objąć cały koncern. To nie bagatela, zwłaszcza w sytuacji kiedy firma, po pierwszym kwartale ma szacowaną na 10 mld dolarów dziurę w tegorocznym budżecie. Specjaliści Agencji Fitch szacując przychody z działalności operacyjnej koncernu w tym roku i zestawiając je ze środkami jakie firma będzie musiała wydać na działalność i na trwające inwestycje oraz obsługę zadłużenia są zdania, że taką kwotę Gazprom będzie musiał pożyczyć na międzynarodowych rynkach. Sankcje mogą znacznie to utrudnić.

Na marginesie warto zwrócić uwagę na to, że Akademik Czerski płynąc z Nachodki na Bałtyk (bo zanim zawinął do niemieckiego Mukran był w Bałtijsku gdzie przechodził przeróbki) płynął w bardzo niecodzienny sposób, podając często błędne dane geolokalizacyjne lub wyłączając urządzenia umożliwiające zlokalizowanie statku. Nie zawijał do portów które były celem jego żeglugi, tylko do zupełnie innych, często w innych krajach, markował inne trasy niż ostatecznie wybierał i przez cała drogę, towarzyszyły mu rosyjskie okręty wojenne. Takie zachowanie może oznaczać tylko jedno. Rosjanie spodziewali się akcji dywersyjnej, próby przejęcia lub być może nawet zatopienia statku. Dość dobrze oddaje to napięcia wokół całej sprawy.

Osobna kwestią pozostaje to jak Moskwa może zareagować na decyzję niemieckiego urzędu, o ile będzie mogła dokończyć rurę. Najprostszym rozwiązaniem jest dopuszczenie do jej użytkowania inne rosyjskie koncerny z tego sektora – np. Rosnieft czy Novatec. Jednak w praktyce oznacza to zniesienie monopolu na eksport gazu za pośrednictwem rur, którym dziś dysponuje Gazprom. Już na europejskim rynku mamy do czynienia z konkurowaniem rosyjskich dostawców gazu skroplonego LNG. Efektem jest presja na obniżenie cen, elastyczność dostaw, co z punktu widzenia Moskwy, która do tej pory wymuszała długoterminowe kontrakty (mechanizm kształtowania ceny chronił przychody Gazpromu przed gwałtownym spadkiem w wyniku załamania się rynku, tak jak ma to miejsce obecnie) też nie jest dobrym rozwiązaniem. W rezultacie gazowa broń, jaką Rosja, wykorzystywała w minionych latach, zaczyna na naszych oczach nie tylko tracić na znaczeniu, ale wręcz odchodzić do przeszłości. Mamy oczywiście do czynienia z korzystnym zbiegiem kilku zjawisk. Jednym z nich, istotnym, jest budowa przez wiele państw, w tym i Polskę, alternatywnych źródeł zaopatrzenia i dostaw gazu ziemnego, innym spadek popytu zarówno w wyniku ciepłej zimy jak i Covid-19. Trzeba też zrehabilitować, przynajmniej w Polsce, politykę niemieckich władz, które dążyły z jednej strony do uzyskania dla swego kraju ekonomicznych korzyści które są pochodną możliwości kupowania tanio gazu nie inwestując nawet 1 dolara w niezbędną do tego infrastrukturę (wszystkie kwoty wpłacone przez europejskie koncerny to pożyczki) z drugiej zaś zmniejszenie możliwości Moskwy aby ta dostawy surowców energetycznych mogła wykorzystywać politycznie. Wydaje się, że Berlin jest na dobrej drodze dla jednoczesnej realizacji obydwu celów.

Marek Budzisz