„Zośka” i „Rudy” - to tylko początek serii, w jaką może przerodzić się nowa pasja części badaczy gender, którzy z każdego obrazu męskiej przyjaźni wyczytać potrafią informacje o homorelacji, jaka ma łączyć przyjaciół. Już teraz otwarcie pisze się o rzekomym związku łączącym Dawida z Jonatanem (i fakt, że Dawid wyraźnie zainteresowany był kobietami i to w stopniu ponadprzeciętnym, w niczym nie przeszkadza gejowskich działaczom), a nawet o tym, że Marta i Maria wcale nie były siostrami a „siostrami” (to znaczy, że łączył je związek lesbijski). Brak dowodów? I co z tego, ważne, że można na tym zrobić karierę. Nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by podobnie zrekonstruować przyjaźń Tolkiena z Lewisem, ale to zapewne tylko kwestia czasu, i niebawem będziemy „podziwiać” takie właśnie „odkrycia”.

I byłoby to nawet dość śmieszne, gdyby nie pewien istotny drobiazg. Otóż w ten sposób zabijamy w ogóle męską przyjaźń, erotyzujemy ją, a przez to odrzucamy od niej zdecydowaną większość normalnych, heteroseksualnych mężczyzn, którzy i tak – z o wiele większym trudem niż kobiety – zawierają przyjaźń w ogóle. Facet, który zwyczajnie woli kobiety, i który do aktów homoseksualnych ma stosunek biologiczny, to znaczy oparty na swego rodzaju niechęci, naturalnej fobii, zaczyna obawiać się wszelkich gestów bliskości z innym mężczyzną. Poklepanie po plecach, objęcie ramieniem, przytulenie się (określane niekiedy mianem „misia”) zaczyna być traktowane z nieufnością, obawą o to, czy nie odkrywa ono jakichś ukrytych (ponoć w każdym) wymiarów miłości homoerotycznej. A jako, że zwyczajny facet (nawet jeśli sugeruje otwarcie, tolerancję i obrzydzenie dla homofobii), raczej nie chce być uznawany za geja, to ogranicza takie kontakty do niezbędnego minimum, unika normalnych przyjacielskich gestów, i jeszcze bardziej zamyka się w swojej skorupie. Uznanie za homoseksualistę w większości środowisk nie jest bowiem szczególnie zachwycające czy uznawane za powód do dumy.

W efekcie mężczyźni, którzy i tak o wiele trudniej niż kobiety, zawierają przyjaźnie, zaczynają się izolować jeszcze bardziej, jeszcze z większym trudem znajdują kogoś, komu zwyczajnie jak przyjacielowi mogą się zwierzyć czy z kim mogą porozmawiać. A każdy z nas – co świetnie pokazywał C.S. Lewis w „Czterech miłościach” kogoś takiego potrzebuje. Poza kobietą, żoną, potrzebujemy także drugiego mężczyzny, który stanie się dla nas partnerem do rozmowy, kimś, kto wysłucha i kto pomoże podjąć decyzję, ale także kogoś, z kim można spokojnie wypić piwo czy obejrzeć mecz. Erotyzacja tej relacji niszczy ją, a przy okazji niszczy kulturę i cywilizację. Ta ostatnia bowiem opiera się nie tylko na relacjach erotycznych, ale także intelektualnych, duchowych czy przyjacielskich. Każda z nich wzbogaca nasze relacje, nasze życie, ale także kulturę. Nie byłoby – wielkiej filozofii, literatury bez męskiej przyjaźni. Ale nie ma też pełni męskości, człowieczeństwa, przeżywania siebie, bez takiej właśnie przyjaźni. I dlatego zamiast wciąż ją podważać, ośmieszać, erotyzować, trzeba zacząć o nią się troszczyć. Pokazywać, że jest ona nie tylko piękna, ale i czysta. I że autentycznie wzbogaca zaangażowanych mężczyzn.

Ale, żeby stało się to możliwe trzeba wreszcie odejść od medialnego paradygmatu miłości, w którym zawsze sprowadzona ona zostaje do wymiaru czterech liter i tego, co pod spodniami. A zastąpić ją choćby głęboką teorią miłości św. Tomasza z Akwinu czy wspomnianego już Lewisa. I zacząć wprowadzać ją w życie już w wychowaniu naszych synów, którzy muszą mieć w nas, ojcach, wzory, z którymi mogą pobyć sam na sam, i których nauczymy, że przyjaźń jest wartością, szczególnie, jeśli opiera się na wspólnocie idei czy zaangażowania. To nie jest proste zadanie, ale jeśli je odpuścimy, to pozostawimy naszą rzeczywistość w łapach szaleńców, którzy we wszystkim widzą homoseksualizm. Homoideologia nie może zwyciężyć przyjaźni, bo bez niej zwyczajnie trudniej być człowiekiem.

Tomasz P. Terlikowski