Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (TKRP), Polrewkom (Польревком).

23 lipca 1920 r. w Smoleńsku został utworzony z przekształcenia Biura Polskiego przy KC partii bolszewickiej Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (Polrewkom) jako rząd marionetkowy dla planowanej Polskiej Republiki Rad.

Usiłując stworzyć pozory, że najazd Sowietów na ziemie RP jest nie tyle obcą inwazją, co próbą niesienia pomocy rzeszom polskich robotników i chłopów, bolszewicy zadecydowali o powołaniu złożonego z polskich komunistów tymczasowego rządu rewolucyjnego. Miał on przejąć władzę po zdobyciu Warszawy przez Armię Czerwoną i przekształceniu Rzeczypospolitej w Polską Republikę Rad. 23 lipca członkowie Biura Polskiego działającego przy Rosyjskiej Partii Komunistycznej powołali Tymczasowy Rewolucyjny Komitet Polski (Polrewkom).Po raz pierwszy zebrał się 24 lipca w Smoleńsku, a z datą 30 lipca ogłoszono jego manifest w którym pozbawiano władzy “dotychczasowy rząd szlachecko-burżuazyjny”, fabryki przekazywano robotnikom, a majątki dworskie – komietom włościańskim. Tezy manifestu powstały oczywiście w Moskwie, spisano zaś je w Grodnie, bądź jak chcą niektórzy historycy – w Wilnie. Do Białegostoku przyszli panowie Czerwonej Polski dotarli dopiero 2 lipca.

 Manifest Polrewkomu

Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (TKRP) czyli tzw. Polrewkom. Zbrojnym ramieniem Dzierżyńskego, Marchlewskiego i Kona, była nie tylko Armia Czerwona. Czerwony sztandar rewolucji nieśli także komuniści formujący Zachodnią Dywizję Strzelców Polskich (przemianowaną następnie na 52 DS).

Pisaliśmy o warcholstwie endecji podczas bitwy warszawskiej 1920 r. Po lewej stronie było niestety jeszcze gorzej. O ile polscy socjaliści stanęli murem za Rzeczpospolitą agitując wśród robotników za wstępowaniem do wojska, tak postawę polskich komunistów należałoby oceniać jedynie z perspektywy szafotu.
Najjaskrawszym przykładem zaprzaństwa był Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (TKRP) czyli tzw. Polrewkom. Zbrojnym ramieniem Dzierżyńskego, Marchlewskiego i Kona, była nie tylko Armia Czerwona. Czerwony sztandar rewolucji nieśli także komuniści formujący Zachodnią Dywizję Strzelców Polskich (przemianowaną następnie na 52 DS).

W czasie Bitwy Warszawskiej bolszewicy rozgłaszali, że Warszawa już padła. Dzierżyński, Marchlewski i Kon “złożyli wizytę” księdzu kanonikowi Wiktorowi Mieczkowskiemu 15 sierpnia w jego plebanii Wyszkowie. Nie przepędzili proboszcza, uprzejmie poprosili go by został i dyskutowali z nim długie godziny, po czym przenocowali. Następnego dnia szykowali się do wkroczenia do stolicy, gdy otrzymali telegram o odparciu sowieckiego ataku. Ks. Mieczkowski opisał potem scenę wyjazdu “biesów rewolucji” z Wyszkowa: “Widziałem, że miny ich były poważne i ze mną nadzwyczaj swobodnie dyskutowali, nie zdradzając się, że jadą do Warszawy. Przykro mi było, że ludzie tak inteligentni powiększają liczbę zdrajców Ojczyzny, być może jako fanatycy obłędu bolszewickiego. Odetchnąłem, gdy ich auto pomknęło w stronę Białegostoku (…)” Na wieść o rozbiciu hord bolszewickich pod Warszawą, Mazowsze i Podlasie pogrążyło się w chaosie. Sieć rewkomów uległa rozpadowi, spontanicznie zaczęły powstawać oddziały partyzanckie, które napadały i nękały Armię Czerwoną. “Wyzwoliciele” zaczęli rabować i zabijać ludność cywilną. 20 sierpnia w Białymstoku czekiści Dzierżyńskiego rozstrzelali szesnastu mieszkańców. Mord miał znaczenie symboliczne, bo zabici stanowili jakby przekrój elity Białegostoku: znalazło się w tej grupie trzech ziemian, trzech funkcjonariuszy policji, trzech oficerów, jeden związkowiec, proboszcz, kupiec żydowski i książę tatarski.

Ale o zwycięstwie pod Warszawą wiedzieli już wszyscy i miasto także było w stanie wrzenia. 22 sierpnia wierni w Białymstoku urządzili nawet procesję katolicką ulicami miasta. Jeszcze tego samego dnia w popłochu działacze Polrewkomu opuścił stolicę Podlasia.

Stefan Żeromski z prof. Ferdynandem Ruszczycem, Adamem Grzymałą-Siedleckim i fotoreporterem, z licznymi przygodami dojechali prawdopodobnie 19 sierpnia 1920 samochodem II Oddziału Inspektoratu Generalnego Armii Ochotniczej do Wyszkowa. W probostwie zastali już gen. Stanisława Hallera z francuskim ambasadorem Jules'em Jusserand'em. Wszyscy wysłuchali opowieści ks. proboszcza Mieczkowskiego o „tymczasowym rządzie polskim" z Marchlewskim, Dzierżyńskim, Konem i Próchniakiem, który za swą siedzibę do czasu zdobycia Warszawy wybrali wyszkowskie probostwo.

W czasie tygodniowego pobytu swego bolszewicy zabrali wszystkie konie z powiatu i zrujnowali całą wielką własność. Z dworów pozabierano wszystko: odzież, meble, majątek Rybienko doszczętnie zniszczono, a na pożegnanie, wedle zwyczaju bolszewickiego, kałem zanieczyszczono."

Fragment relacji: „Na probostwie w Wyszkowie dn. 15 o godz. 12-ej w nocy zainstalował się złożony z przewodniczącego Juliana Marchlewskiego oraz członków: Feliksa Dzierżyńskiego, Feliksa Kona i Edwarda Próchniaka. Jeden z członków rządu, Józef Unszlicht, nie przyjechał z powodu złamania nogi w Białymstoku.

Natychmiast po przyjeździe „rządu" został dlań oddany lokal d-cy armii, który, zarówno jak i pozostali wojskowi, akcentowali specjalną kurtuazję w stosunku do członków „rządu". Wartę przed mieszkaniem „rządu" trzymali komuniści polscy. /.../

"Ksiądz wikary, nie przerywając bynajmniej poważnego dyskursu ambasadora Jusseranda z księdzem kanonikiem Mieczkowskim, zdołał szepnąć nam, przybyszom, do ucha:


- Proszę brać, proszę śmiało!... To cukier p. Marchlewskiego, zostawiony przezeń w popłochu ucieczki...

O, dziwna, przedziwna niekonsekwencjo wszystkiego pod utwierdzeniem! O, śmieszności rzeczy wysokich, gdy nie mogą ustać własną swoją przyrodzoną Potęgą!...

Wejrzawszy na ów cukier, tak doskonały, poczułem się oto nagle jego prawowitym właścicielem i trzy co najgrubsze kawałki wrzuciłem odruchowo, ku zgorszeniu obecnych, do szklanki. Zapijając gorącą herbatę, jak przez sen przypomniałem sobie postać dra Juliana Marchlewskiego. 

Pierwszy raz widziałem go niegdyś, przed wieloma laty w pracowni bibliotekarskiej Rapperswylu, w izbie na drugim piętrze, o prastarym, niskim sklepieniu, ciasnej i zapchanej mnóstwem książek, katalogów i rękopisów. Pewnego zimowego dnia przyjmowałem i obsługiwałem, jako bibliotekarz, Różę Luxemburg i Juliana Marchlewskiego. Czyż można było wówczas przypuścić, że w tych niepokaźnych figurach dwojga wywołańców, zbiegów, emigrantów obsługuję przyszłą męczennicę spartakowskiej rewolucji, zamordowaną w bestialski sposób na ulicach Berlina przez rozjuszoną ludność, - oraz przyszłego wielkorządcę naszej biednej ojczyzny - krótko, co prawda, sprawującego swą nad nami władzę i, jak dotychczas, w niepokaźnym Wyszkowie. 

Nasycając się niezrównanym gorącem i zatapiając z lubością w smak bolszewickiego cukru, przypomniałem sobie nadto, że przecież dr Julian Marchlewski to jest mój szanowny wydawca. Posiadam stos jego listów, w których na licznych arkuszach spisane są statuty, umowy, kontrakty co do tłumaczenia pewnych moich pisanin na język niemiecki. Ponieważ, mimo owych statutów i wieloparagrafowych kontraktów, zapewniających mi nie byle jakie korzyści materialne, - mimo iż przekład niektórych utworów został wyczerpany, gdyż nabywca imprezy wydawniczej dra Juliana Marchlewskiego, Petzold, zwracał się do mnie z prośbą o prawo wydania nowej edycji tegoż przekładu - z owych szeroko opisanych i solennie zapowiedzianych korzyści materialnych mam w zysku tylko cenne autografy dra Juliana Marchlewskiego, poczułem się, jak powiadam, prawowitym właścicielem cukru, zostawionego przezeń w Wyszkowie i, na rachunek ewentualnych, da Bóg doczekać, honorariów, wpakowałem do drugiej szklanki herbaty łaskawie podanej przez domowników księdza Mieczkowskiego, nowe trzy kawały bolszewickie. 

Opiły i rozgrzany przypomniałem sobie drugiego z wielkorządców - Feliksa Kohna. Widywałem go na procesie Stanisława Brzozowskiego w Krakowie, jako jednego z sędziów. Postać wywiędła, zniszczona, człowiek jak gdyby ze mgły, o twarzy sympatycznej nerwowego utopisty, - bohater warszawskiego "Proletariatu". Jeden z tych, których dumne cienie w kajdanach widywało się na zbiorowej fotografii "proletariatczyków" w izbach socjalistów. 

Trzeciego - Feliksa Dzierżyńskiego - mam szczęście nie znać osobiście. Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcji i cieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwią obmazanej po łokieć, ani słyszałem wyrazów, z jego ust wychodzących. Wyznaję, iż to imię i nazwisko, wymówione w mej obecności, sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności i jakby torsji. 

Ci tedy trzej mężowie, gotujący się w cichym domu ustronnego probostwa do odegrania wielkiej roli na placach, tylekroć przez obcy najazd zdeptanych i w gmachach Warszawy, tylekroć znieważonych przez cudzoziemca byli przedmiotem ożywionej rozmowy. 

Generał Haller tłumaczył ambasadorowi Jusserandowi na francuski opowieść księdza kanonika. Proboszcz wyszkowski poznał był całkowitą ideologię bolszewizmu z jego strony zasadniczej, dogmatyczno-ideowej, jakby teologicznej, "pryncypialnej". Ponieważ miał możność prowadzenia z trzema dyktatorami in spe długich rozmów, zdawał tedy sprawę z ich przebiegu. Pan Jusserand troskliwie notował sobie co ważniejsze szczegóły i najbardziej soczyste wyrzeczenia. Trudno by tu było powtarzać te lokucje i dyskusje na temat wolnej woli, rewolucji, moralnego posłannictwa siły jednostek obdarzonych świadomością i wiedzą dobra, zwłaszcza iż podane z ust do ust mogłyby stracić na prawdziwości i dokładności.

Zresztą tyle już razy o tych rzeczach pisano! Przyszli władcy Polski i Warszawy, według relacji wszystkich obecnych, byli otoczeni silną strażą, która z nabitą bronią pilnowała ich kwatery na plebanii, jeździli znakomitym i wytwornym automobilem, jedli i pili doskonale, spali wygodnie. (Zawsze zadaję sobie pytanie, czym też ludzie tego rodzaju zarabiają na to dostatnie życie? Głosząc zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoją na poziomie wszystkich zwyczajnych władców, którzy swe stanowiska odziedziczyli lub posiedli na mocy takiej lub owakiej intrygi.)

Szyby okien na probostwie były powybijane przez kule. Stojąc przy jednym z tych okien i przez dziurę w szkle patrząc w cichy ogród, dziwiłem się, ile to w tym zaciszu w ciągu krótkiego czasu dokonało się przemian. Ludzie, o których była mowa, jakby żywe kształty abstrakcyjnych idei, przychodzili i odchodzili, przeciągali przez to mieszkanie, przynosząc ze sobą istne kłęby inwektyw, skarg, marzeń, złudzeń, obłąkań - mówili o tyranii, krzywdach, morderstwach, torturach, przekleństwach i śmierci w rozpaczy, nie spostrzegając wcale, iż sami wdrapują się na tę samą wyniosłość, wyślizganą przez męczeńskie kolana i że zemsta cierpiących wpycha im znowu w ręce berło tyranii...

Któż to byli ci trzej goście, którzy w tych izbach mienili się rządem polskim? Czy ich lud polski wybrał, czy ich ktokolwiek na tej ziemi mianował? Lud polski, czy naród polski, tak rozumiany, jak to jest w ich zwyczaju, nie naznaczał żadnego z nich na godność, którą sobie wybrali. Naznaczeni zostali przez kogoś z wyższa, w obcym kraju, w swym zespole, w swej partii. Jako takich można by ich nazwać tylko komisarzami w znaczeniu, jakiego ten wyraz nabrał w opinii ludowej polskiej podczas długoletniej działalności komisarzy "po krestjańskim diełam", za poprzedniej inwazji carów moskiewskich na ziemię polską. I tamci stawali przecie w obronie ludu polskiego wobec ucisku szlachty. Tamci także opierali pomoc swoją dla chłopów polskich na nieprzeliczonej ilości bagnetów. Jedna tylko różnica: tamci komisarze nie byli z naszego rodu. Krew polska nie płynęła w ich żyłach.

Ci rodacy dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nasze nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zdruzgotane tyloletnią wojną - obcą armię, masę, złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty. W pierwszym dniu wolności, kiedyśmy po tak strasznie długiej niewoli ledwie głowy podnieśli, całą Moskwę na nas zwalili. Na ich sumieniu leżą zgwałcenia przez dzicz sołdacką naszych dziewcząt i kobiet. Na ich sumieniu leży zniweczenie nie zasobów i skarbów materialnych, bo te mają wartość względną i mogą być powetowane, lecz zniszczenie zabytków przeszłości, unikatów, pamiątek po pradziadach, ojcach, dzieciach, potłuczenie kulami witraży i dzieł sztuki, bezmiernym trudem artystów wykonanych w kamieniu, drzewie, metalu, malowideł i tworów ludzkiego marzenia, utrwalonych w opornym materiale, które rzesza ciemna z moskiewskich rozłogów tutaj przygnana zdruzgotała, rozkradła, uszkodziła i uniosła, a które już nigdy ludzkich oczu cieszyć nie będą. Są bowiem przedmioty nie zbytku, lecz czystego artyzmu, które maj ą wartość wyższą, niż wszystko, które winny być niedotykalne, niedostępne, ponieważ mówią do nas z wieczności o wieczności, zamkniętej w nas samych. Za zniszczenie tych przedmiotów ci komisarze są odpowiedzialni. Oni to te wszystkie pisma, druki, zabytki i rzeczy sztuki podali do rąk nic nie wiedzącego motłochu.

Zachodzi pytanie, jakim się to mogło stać sposobem, że, jak niegdyś carscy komisarze, tak obecnie sowieccy komisarze, znaleźli drogę do naszych miast i wsi, do naszych kościołów, domów i skarbów sztuki? Jakim się to stało sposobem, że zarówno tamci, jak ci, to tu, to tam znaleźli posłuch u naszego ludu? 

Trzeba to wyznać otwarcie i bez osłony, że lenistwo ducha Polski, cudem z martwych wskrzeszonej, ściągnęło na tego ducha batog bolszewicki. Polska żyła w lenistwie ducha, oplątana przez wszelakie gałgaństwo, paskarstwo, łapownictwo, dorobkiewiczostwo kosztem ogółu, przez jałowy biurokratyzm, dążenie do kariery i nieodpowiedzialnej władzy. Wszystka wzniosłość, poczęta w duchu za dni niewoli, zamarła w tym pierwszym dniu wolności. Walka o władzę, istniejąca niewątpliwie wszędzie na świecie, jako wyraz siły potęg społecznych, partii, obozów i stronnictw, w Polsce przybrała kształty monstrualne. 

Nie ludzie zdolni, zasłużeni, wykształceni, mądrzy, których mamy dużo w kraju, docierali do steru władzy, lecz mężowie partii i obozów, najzdolniejsi czy najsprytniejsi w partii lub obozie. Jak po spuszczeniu wód stawu, ujrzeliśmy obmierzłe rojowisko gadów i płazów.

Gdy to dostrzec mógł każdy na widowni publicznej, w głębiach pozostało to samo, co było za dni niewoli."

za: blogmedia24.pl