Podczas Rzezi Woli Niemcy wymordowali z zimną krwią ponad 50 tysięcy ludzi. Nie oszczędzili nawet starców, dzieci i matek. Mścisław Lurie w łonie matki przetrwał te tragiczne wydarzenia.

Matka współzałożyciela Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę, Wanda Lurie, była żoną przedwojennego przedsiębiorcy. Do miejsca egzekucji podeszła w ostatniej czwórce, wraz z trójką dzieci. Błagała, by ocalić ich życie. Jednak zbrodniarze z oddziałów dowodzonych przez Heinza Reinefartha oraz brygady pod dowództwem Oskara Dirlewangera nie chcieli oszczędzić nikogo z mieszkańców woli. Nie wzruszał ich los kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży i trójką dzieci. Jak rozkazał Himmler, miasto miało być zrównane z ziemią. 

Rodzina Bolesława Lurie mieszkała w kamienicy przy Wawelberga 18. Sam Lurie praktycznie od początku wojny był zmuszony się ukrywać. Na wypadek, gdyby żona zaczęła rodzić, przy pomocy sąsiadów zniósł do piwnicy łóżko i koce, a także przygotował wodę. Mścisław nie miał szans poznać rodzeństwa, 11-letniego Wiesia, 6-letniej Ludmiły i 3,5-letniego Leszka. 6-letnia Iwonka zmarła dwa lata wcześniej z powodu choroby. Godzina policyjna w mroźną noc uniemożliwiła zdobycie lekarstwa. 5 sierpnia około południa Niemcy wkroczyli na Wawelberga i wezwali do opuszczenia piwnic. Chwilę później do pomieszczeń wrzucono pierwsze granaty zapalające. Ponad 500 osób z Działdowskiej, Płockiej i Staszica spędzono przed bramę fabryki "Ursus". Do wnętrza Niemcy wpychali po 100 osób. Lurie w 9 miesiącu ciąży, w ścisku stała z trójką dzieci przed fabryką przez około godzinę. 

"Na podwórzu zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra. Ciała leżały po lewej i prawej stronie pierwszego podwórka. Środkiem wprowadzono nas w głąb do przejścia na drugie podwórze. Tu Niemcy ustawili nas czwórkami. W grupie, w której się znalazłam było wiele dzieci po 10-12 lat, często bez rodziców. Zamordowani leżeli na prawo i lewo w różnych pozycjach. Naszą grupę skierowano do przejścia między budynkami. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca mordu, Niemcy strzelali od tyłu w kark. Przy ustawianiu w czwórki ludzie krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce"- zeznawała w grudniu 1945 r. sędzi Halinie Wereńko z Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Błagała Niemców, by ratowali ją i dzieci. Jeden zapytał, czym się wykupi. Wziął od Wandy trzy złote pierścionki, mimo to po chwili uderzył Wiesia z okrzykiem: „Prędzej, ty polski bandyto”.

"Podeszłam w ostatniej czwórce wraz z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą - rączkę starszego. Dzieci szły płacząc. Starszy widząc zamordowanych krzyczał, że nas zabiją"- wspominała kobieta. 

Podkomendni Dirlewangera nie oszczędzili dzieci. Pierwsza kula zabiła najstarszego, Wiesia, następne- Ludmiłę i Leszka. Kolejna miała zabić Wandę. Kobieta przewróciła się na lewy bok, a kula trafiła ją w kark, po czym przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez lewy policzek. 

"Dostałam krwotoku ciążowego, a wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam drętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam przytomna i leżąc wśród trupów widziałam wszystko co się działo dokoła"- wspominała Lurie. Przeżyła, mimo że kolejne trzy kule trafiły ją w nogi, egzekucje trwały do późnego wieczora, a na kobietę padały kolejne trupy. Oprawcy chodzili po ciałach, aby dobijać żyjących i rabować kosztowności. W przerwach między tymi czynnościami śpiewali, pili i śmiali się. Kobiecie w 9. miesiącu ciąży zdjęto zegarek. Niemcy nie zauważyli jednak, że oddycha.

"Modliła się. Trzeciego dnia poczuła moje ruchy pod sercem. Musiała wstąpić w nią nadzieja i jakaś nowa siła, skoro udało się jej, postrzelonej, z krwotokiem, w ostatnim miesiącu ciąży wygrzebać ze stosu ciał"-opowiada Mścisław Lurie, który do dziś zastanawia się, jak to możliwe, że Bóg pozwolił jemu i matce przeżyć Rzeź Woli, gdy w samej tylko fabryce "Ursus" zabito ponad 7,2 tysiące osób.

Matka nie zdołała wydobyć ze zwału trupów zwłok rozstrzelanych dzieci i ukryć je w piwnicach fabryki, między węglem. Zdecydowała się zrobić to później. Największy trud sprawiło wydostanie się na ul. Skierniewicką. Jednak spotkani po drodze Ukraińcy zapędzili ciężarną kobietę do kościoła św. Wojciecha, gdzie mieścił się obóz przejściowy dla ludności cywilnej z różnych dzielnic. Jak wspominał ks. Stanisław Kicman, który przeżył Rzeź Woli jako siedmioletnie dziecko, wydarzenia w kościele były przerażające:

"Straszny zapach, lekarz operujący na ołtarzu rannego, żołdacy chodzili przebrani w szaty liturgiczne, pili z kielichów mszalnych alkohol. Ściany świątyni pokryte były inskrypcjami, nazwiskami osób, które przez ten kościół przeszły".

Wanda Lurie leżała przy głównym ołtarzu. Nikt poza towarzyszami niedoli, którzy czasem podali odrobinę wody, nie pomógł jej. Po dwóch dniach przewieziono ją furmanką, wraz z ciężko rannymi i chorymi do pruszkowskiego obozu Dulag 121, a stamtąd do szpitala. 20 sierpnia 1944 urodził się Mścisław. Matka nadała mu to imię od miejscowości Mścisławów w rodzinnych stronach jego ojca, na Litwie. Mąż odnalazł się po roku, pięć lat później zmarł. Wanda dożyła 1989 roku, wychowując jeszcze jedno dziecko, córkę Bożennę.

Mścisław Lurie, ikona Powstania Warszawskiego na Woli, jest dziś doktorem nauk chemicznych oraz pedagogiem. Przez wiele lat pracował w Instytucie Kształcenia Nauczycieli. Wciąż walczy, by pamięć o jego matce i tysiącach ofiar Rzezi Woli nie uległa zatarciu. Od kilkunastu lat skwer w pobliżu dawnego domu rodziny nosi imię Wandy Lurie. Syn co roku składa kwiaty przed Pomnikiem Ofiar Rzezi Woli przy rozwidleniu Alei „Solidarności” i ulicy Leszno. Od wielu lat współpracuje z Fundacją Polsko-Niemieckie Pojednanie. Jest również autorem publikacji zatytułowanej „Polska Niobe", poświęconej pamięci jego matki. Książkę wydał w 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Od 34 lat należy do neokatechumenatu, działa również w Caritas Polska.

Dzień bez dobrego uczynku to przecież dzień stracony"- mówi w rozmowie z Gościem Niedzielnym. Potrafił przebaczyć oprawcom jego rodziny, jednak zapomnieć o tym nie chce.

"Nie wiem, ile Pan Bóg ma dla mnie jeszcze lat. Ale wierzę, że skoro zechciał ocalić życie mojej mamy i moje, to miał w tym cel."- stwierdza.

Raczej nie narzeka na swoje życie, choć ludzie pytają mu, jakim cudem, mając takie wspomnienia, nie jest pesymistą.

"Tym, którzy „zazdroszczą” biografii mówię czasem z przekąsem, żeby wzięli choć jedną chorobę. Ale nie zawał, żylaki, chore serce, reumatyzm… Cierpię na poobozową bezsenność. Śpię godzinę-półtorej. Najwyżej. Śnię koszmary. Panicznie boję się tłoku, głodu, ciemności, ognia, munduru…"-tłumaczy, dodając, że tak pewnie już zostanie. 

Człowiek, który w łonie matki przeżył Rzeź Woli, wypędzenie z miasta i pobyt w obozie, musi z małżonką wydawać ponad 900 zł, a ZUS do emerytury doliczył mu zaledwie 1,69 zł. 

"Jedno marzenie mam tylko: choć raz postawić z żoną stopę na Ziemi Świętej."- podkreśla.

Oprawcy mieszkańców warszawskiej Woli praktycznie nie ponieśli odpowiedzialności. Jednemu z nich udało się nawet zrobić obiecującą karierę polityczną. 

JJ/gosc.pl, Fronda.pl