15.8.20

Piękna kaplica w budowie. Chwila przed wkroczeniem do Komarowa; już po strzelaninie — pędzę konno, całkiem sam — teraz spokój, dzień upalny, pogoda, dziwaczna cisza, ćmienie w duszy, nikt mi zresztą nie wadzi, pola, lasy, okolica falista, steczki wśród trawy.

Plac przed kościołem. Nadjeżdża Woroszyłow z Budionnym. Woroszyłow wszystkich beszta, jakby prał po pysku, gdzie wasza energia, w końcu aż bluzga, człek wybuchowy, że wojsko w rozsypce. Sadzi susami i krzyczy. Budionny milczy, uśmiecha się, bardzo białe zęby. Apanasenko sumituje się, toć damy sobie radę, a wszystko — wrzeszczy — dlatego, że przeciwnika nie widać, straciliśmy kontakt, gdzie ta decydująca operacja?

Więc Apanasenko nic nie wart? Straszne pogłoski. Jadę do miasteczka. Zgroza, niewymowna rozpacz. Wczoraj byli tu Kozacy esauła Jakowlewa2 . Urządzili pogrom. Rodzina Dawida Zyka. W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się w krwi. Żydzi na placu; jeden, który zniósł tortury i uszedł z życiem, chce mi wszystko pokazać, zastępuje go inny, jakiś dryblas. Rabin ukrył się, po jego domu też buszowali, aż do wieczora nie wychylał się z dziury. Piętnaścioro zabitych: 70-letni Icek Galer, Dawid Zyk — 45-letni szames, jego żona i 15-letnia córka, Dawid Trost, rzezak, jego żona. Ładna, nasamprzód ją zgwałcili.

Jasny księżyc, po tamtej stronie muru ci ludzie dalej żyją. Jęki zza ściany. Wynoszą zwłoki; mieszkańcy w ciągłym strachu, panika. Co najbardziej uderza — to obojętność naszych, obdzierają trupy, gdziekolwiek przyjdą. Ta sama nienawiść, ci sami Kozacy, ta sama srogość, a, prawda, wojska są przecież różne — ale to brednie.

Życie tych miasteczek. Nie ma dla nich ratunku. Wszystko idzie w ruinę — Polacy też nie dali im spokoju. Dziewczęta i kobiety ledwie powłóczą nogami. Wieczorem — gadatliwy Żyd z bródką; miał sklepik, jego córka wyskoczyła z piętra przed napastującym ją Kozakiem, połamała obie ręce. Takich wypadków było wiele. Jak tu wrzało życie, jakie było uładzone. Los Żydostwa. Wieczorem jemy coś razem. Później herbata, siedzę i słucham, co mówi Żyd z bródką; pyta melancholijnie, czy handel będzie jeszcze dozwolony. Noc ciężka, niespokojna.

18.8.20

Nie miałem czasu na pisanie. Ruszyliśmy w drogę. Od 13.8 wciąż w ruchu, bezkresne drogi, proporczyk szwadronu, konie Apanasenki, bitwy, folwarki, trupy. Czołowe natarcie na Toporów, Kolesnikow szarżuje, błota, jestem na punkcie obserwacyjnym, pod wieczór huraganowy ogień dwóch baterii. Polska piechota siedzi w okopach, nasi prą naprzód, wracają, koniuchy prowadzą rannych; Kozacy nie lubią nacierać z czoła, przeklęte okopy kurzą się dymem. To było 13. Dnia 14 dywizja posuwa się w stronę Buska, powinna dotrzeć tam za wszelką cenę, wieczorem jesteśmy o 10 wiorst. Tu ma się odbyć główna operacja: przeprawa przez Bug. Jednocześnie szukają brodu. Czeska farma pod Adamami, śniadanie w budynku gospodarczym, kartofle z mlekiem. Suchorukow, który umie współżyć z każdym reżymem (nieczytelne), basuje mu Susłow i rozmaite Lowki. Zapamiętać najważniejsze — ciemne lasy, tabory w lasach, świece nad siostrami, łomot, tempo przemarszu. Stoimy na skraju lasu, konie żują, bohaterem dnia jest aeroplan, naloty nasilają się coraz bardziej, atak aeroplanów, kursują bez ustanku po 5, 6 sztuk, bomby o 100 kroków, dosiadam popielatego mierzynka, obrzydliwy koń. W lesie. Intryga z siostrą. Apanasenko z punktu zrobił jej chamską propozycję, przespała się z nim, jak mówią, a teraz odzywa się o nim z obrzydzeniem; ale jej się podoba Szeko, ona zaś podoba się wojenkomowi, który maskuje swoje zainteresowanie dla niej, prawiąc, że niby jest bezbronna, że nie ma własnej bryczki, ani opiekunów. Siostra rozpowiada, jak emablował ją Konstanty Karłowicz, zaopatrywał w prowiant, zabraniał pisać do niej, a listy wciąż jej słali. Jakowlew podobał się jej strasznie, naczelnik wydziału rejestracji, jasnowłosy chłopak w czerwonej czapce, prosił o rękę i serce, łkając jak małe dziecię. Była tam jeszcze jakaś historia, ale niczego się o tym nie dowiedziałem. Epopeja z siostrą — najważniejsze, że krążą o niej gadki i że wszyscy nią pomiatają, własny woźnica z nią nie rozmawia; jej buciki, fartuszki; rozdaje wszystkim książkę Augusta Bebla „Kobieta i socjalizm”. O kobietach w Armii Konnej, można napisać tom. Szwadrony szarżują, kurz, tętent, szable w dłoń, bluzgają przekleństwa, a one z zadartymi spódnicami mkną na samym przedzie, zakurzone, cycate, same kurwy, ale towarzyszki, i kurwy dlatego właśnie, że towarzyszki, to najważniejsze, obsługują tym, czym mogą, bohaterki — a jednocześnie pogardzane, poją konie, znoszą siano, reperują uprząż, kradną po kościołach i po domach.

Nerwowość Apanasenki, jego zamiłowanie do wyzwisk: czy to jest siła woli? Noc znowu w Niwicy. Śpię gdzieś na słomie, bo mam w głowie pustkę, wszystko na mnie w strzępach, całe ciało boli, STO wiorst w siodle. Nocuję z Winokurowem. Jego stosunek do Iwanowa. Kim jest ten żarłoczny i godny politowania, wysoki młodzieniec o miękkim głosie, przywiędłej duszy i bystrym umyśle? Wojenkom traktuje go niesłychanie szorstko, klnąc bezustannie i ordynarnie, czepiając się wszystkiego; co ty, kurwa mać, nie wiedziałeś, nie załatwiłeś, zabieraj manatki, bo wypędzę na zbity pysk.

Trzeba zgłębić duszę tych żołnierzy, zgłębiam, wszystko to straszne, bestie z zasadami. W ciągu nocy 2. brygada zdobyła Toporów z naskoku. Niezapomniany ranek. Wpadamy cwałem. Straszne, okropne miasteczko, Żydzi na progach, jak trupy, myślę sobie: co też jeszcze z wami będzie, czarne brody, zgięte grzbiety, rozwalone domostwa, a obok (nieczytelne) resztki niemieckiej zasobności i jakieś niewyrażalne, tradycyjne i palące żydowskie nieszczęście. Zaraz obok klasztor. Apanasenko promienieje. Defiluje 2 brygada. Czupryny z czubem, frencze z dywanów, czerwone mieszki, krótkie karabiny, dowódcy na pięknych koniach, budionnowskie wojsko. Parada, orkiestry, witajcie synowie rewolucji. Apanasenko promienieje.

Za Toporowem — lasy, drogi, sztab przy drodze, umyślni, komendanci brygad, wpadamy cwałem do Buska, do jego wschodniej części. Jakie zachwycające miasto (18, leci areoplan, zaraz będzie zrzucał bomby). Czyste Żydówki, sady pełne grusz i śliw, promienne południe, firanki, w domach resztki mieszczańskiej, czystej i być może uczciwej prostoty, lustra. Kwaterujemy u grubej Galicjanki, wdowy po nauczycielu. Szerokie kanapy, mnóstwo śliwek, nieprzytomne zmęczenie od ciągłego napięcia (przeleciał pocisk armatni, nie wybuchł), nie mogłem zasnąć, leżałem pod ścianą, za nią konie, wciąż wspominając kurz na drodze, i obozową, okropną przepychankę; kurz jest majestatycznym składnikiem naszej wojny.

Walka o Busk. Właściwe miasto jest po tamtej stronie mostu. Nasi ranni. Ładne rzeczy — miasteczko płonie. Jadę w stronę przeprawy — ostre wrażenie toczącej się bitwy, trzeba przebiec kawał drogi, bo jest pod obstrzałem, noc, pożar jaśnieje, konie stoją pod chatami, trwa narada z udziałem Budionnego, rewwojensowiet wyjeżdża, poczucie zagrożenia. Nie zdobyto Buska atakiem frontalnym, żegnamy grubą Galicjankę i głęboką nocą jedziemy do Jabłonówki, nocujemy w jamie, na słomie. Naczdyw pojechał precz, my z wojenkomem nie mamy sił do dalszej jazdy. 1 brygada znalazła bród i przeprawiła się przez Bug pod Pobużanami. Rankiem z Winokurowem w stronę przeprawy. Oto Bug — mała rzeczka, sztab na wzgórku, jestem znużony drogą, odsyłają mnie do Jabłonówki, mam słuchać zeznań jeńców. Niedobrze. Opisać, co czuje jeździec: znużenie, koń ledwie się wlecze, jechać trzeba daleko, sił brak, wypalony step, samotność, nikt nie pomoże, niezliczone wiorsty.

Przesłuchanie jeńców w Jabłonówce. Ludzie w samej bieliźnie. Są wśród nich Żydzi, jasnowłosi Polaczkowie, wyczerpani, inteligentny chłopak, tępa nienawiść przesłuchujących, zakrwawiona bielizna rannego, nie dają im pić, chłopak o pulchnej twarzy wtyka mi dokumenty. Szczęśliwi, myślę sobie — udało wam się ujść z życiem. Skupiają się wokół mnie, cieszy ich życzliwy ton mojego głosu, nieszczęsne pyłki, jaka różnica między Kozakami a nimi, delikatne toto. Z Jabłonówki wracam taczanką do sztabu. Znów przeprawa, jadą w bród nieskończone tabory (nie czekają ani chwili, idą w ślad za nacierającymi oddziałami), grzęzną w rzece, rwą się postronki, kurz dławi, galicyjskie wsie, w jednej dają mi mleka, w innej dostaję obiad, Polacy dopiero co z niej się wycofali, dokoła spokój, wieś zamarła, upał, cisza południa, we wsi ani żywej duszy, zadziwia właśnie ta nie zmącona niczym cisza, blask, spokój — jakby front był najmniej o 100 wiorst.

Cerkwie we wsiach. Dalej — pozycje przeciwnika. Dwaj goli, usieczeni Polacy, o drobnych, pociętych szablą twarzach, bieleją w życie na słońcu. Wracamy do Jabłonówki, herbata u Lepina. Brud. Czerkaszyn upokarza go i chce porzucić; jeśli przyjrzeć się — Czerkaszyn ma twarz straszną, w jego smukłej, wysokiej, tyczkowatej postaci widać chłopa, pijaka, złodzieja i chytrusa. Lepin — brudny, tępy, drażliwy, trudno go zrozumieć. Długie, rozwlekłe opowiadanie pięknego Bazkunowa; ojciec, Niżny Nowogród, kierownik działu chemicznego, Czerwona Armia, w niewoli u Denikina, życiorys rosyjskiego młodzieńca, ojciec był kupcem, wynalazcą, handlował z moskiewskimi restauracjami. Gawędziłem z nim przez całą drogę. Bo jedziemy na Milatyn, a po drodze — śliwy. W Starym Milatynie kościół, plebania, ksiądz mieszka wspaniale, tego nie zapomnę — raz po raz ściska mi dłoń, idzie właśnie odprawiać egzekwie po zabitym Polaku. Przysiada, wypytuje — czy nasz dowódca dobry, twarz typowo jezuicka, wygolony, niespokojne szare oczy — i miłe zjawisko — Polka, kuzynka prosząca z płaczem, żeby jej oddano cieliczkę, łzy i kokieteryjny uśmiech, bardzo po polsku. Nie zapomnieć tej plebanii, jakieś bibeloty, miły półmrok, jezuicka, katolicka kultura, czyste kobiety, uperfumowany, przestraszony pater, klasztor naprzeciw. Chciałbym tu zostać. Czekamy na decyzję, gdzie stanąć — w Starym, czy Nowym Milatynie. Noc. Panika. Jakieś tabory, Polacy gdzieś się wklinowali, na drodze wieża Babel, tabory w trzy rzędy. Jestem w milatyńskiej szkole, dwie ładne stare panny, strach mnie obleciał, tak przypominały siostry Szapiro z Nikołajewa, dwie ciche, inteligentne Galicjanki, patriotki, kultura, sypialenka, może nawet papiloty, w tym tętniącym, rozwrzeszczanym Milatynie, za ścianami tabory, działa, ojcaszkowie-dowódcy opowiadają o swoich przewagach, pomarańczowy kurz w kłębach, nurzający się w kurzu klasztor. Siostry częstują mnie papierosami, piją z moich ust słowa o tym, że wszystko będzie wspaniale, piją jak balsam; już rozkwitają, więc zaczynamy po inteligencku rozmowę o kulturze.

Pukanie do drzwi. Komendant wzywa. Przestrach. Jedziemy do Nowego Milatyna.

Nowy Milatyn.

Z wojenkomem w hospicjum dla pielgrzymów, jakiś podwórzec, szopy, noc, sklepienia, księża gospodyni, ciemność, brud, roje much, znużenie, nieporównywalne z niczym frontowe znużenie. Brzask, wyruszamy, powinniśmy przeciąć tory kolejowe — wszystko to dzieje się 17.8 — tory kolei Brody — Lwów.

Moja pierwsza bitwa, widziałem natarcie, koncentrują się wśród krzaków, do Apanasenki podjeżdżają komendanci brygad — ostrożny Kniga kombinuje, przyjeżdża, zasypuje słowami dowódcę, pokazują palcami pagórki — pod lasem, nad rozpadlinką wykryli pozycję wroga, pułki śmigają do szarŜy, szable w słońcu, pobladli dowódcy, twarde nogi Apanasenki, hurra. Jak to było. Pole, kurz, sztab na skraju równiny, klnący na czym świat stoi Apanasenko; do kombrygów: zlikwidować mi tych drani, kuj ich w mordę. Nastroje przed walką, głód, upał, galopem do szarży; siostry. Grzmiące „hurra”, Polacy rozbici, jedziemy na pole bitwy, drobniutki Polaczek przebiera polerowanymi paznokciami wśród rzadkich włosów na różowej głowie; odpowiada wymijająco, wykręca się, mamrocze, no, owszem. Szeko natchniony i blady: mów, jaką masz rangę — ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzają, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzyczę — towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że nie słyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię.

 Przebijać się na Lwów. Apanasenko zorientował się i oszalał, cały się trzęsie, brygady angażują wszystkie moce, chociaż mają do czynienia z cofającym się przeciwnikiem, rozciągają się nieskończonymi szeregami i wszystkie trzy idą do ataku. Apanasenko już triumfuje, chrząka z ukontentowaniem, rzuca do walki nowego kombryga 3, Litowczenko, w zastępstwie rannego Kolesnikowa, widzisz ich tam, idź i wytnij w pień, uciekają; koryguje ogień artylerii, wtrąca się do dyspozycji dowódców baterii, gorączkowe oczekiwanie, miał nadzieję, że powtórzy się historia pod Zadwórzem, ale się nie powiodło. Z jednej strony moczary, z drugiej morderczy ogień artylerii.

Idziemy na Ostrów. 6 kawdywizja ma wziąć Lwów z południowego wschodu. Kolosalne straty wśród dowódców: ciężko ranny Koroczajew, jego adiutant, Żyd — zabity, ranny dowódca 34. pułku, wszyscy komisarze 31. pułku ranni, ranni szefowie sztabów wszystkich brygad, u Budionnego dowódcy szarżują w pierwszym szeregu. żyć się odechciewa, mordercy, niesłychana podłość, przestępstwo. Pędzą jeńców, zrywają z nich mundury, dziwny widok — oni rozbierają się sami bardzo szybko, kręcą głowami, wszystko to w pełnym słońcu; drobny nietakt, nasi dowódcy tuż obok, nietakt, ale w końcu głupstwo, przez palce. Nie zapomnę tego „w rodzaju chorążego”, zdradziecko zamordowanego. Przed nami — straszne zdarzenia. Przecięliśmy linię kolejową pod Zadwórzem. Polacy przebijają się wzdłuż torów do Lwowa. Wieczorem atak koło folwarku.

Pobojowisko. Jeździłem z wojenkomem wzdłuż pierwszej linii, błagamy, żeby nie zabijać jeńców, Apanasenko umywa ręce, Szeko bąknął — dlaczego nie; odegrało to potworną rolę. Nie patrzyłem im w twarze, przebijali pałaszami, dostrzeliwali, trupy na trupach, jednego jeszcze obdzierają, drugiego dobijają, jęki, krzyki, charkot, to nasz szwadron szedł do natarcia, Apanasenko z boczku, szwadron przyodział się jak należy, pod Matusewiczem zabito konia, więc biegnie ze straszną, brudną twarzą, szuka sobie wierzchowca. Piekło. Jakąż to wolność przynosimy, okropieństwo.

Przeszukują folwark. Wyciągają z ukrycia, Apanasenko — nie trać ładunków, zarżnij go. Apanasenko zawsze tak mówi — siostrę zarżnąć, Polaków zarżnąć.

Nocujemy w Zadwórzu, marna kwatera, jestem u Szeki, dobre zaprowiantowanie; bezustanne walki, żyję po żołniersku, jestem zupełnie wyczerpany, biwak w lesie, cały dzień nic nie jemy, przyjeżdża wolant Szeki, podwozi, jestem często na punkcie obserwacyjnym artylerii, praca baterii, pobrzeża lasów, dolinki, cekaemy koszą, Polacy bronią się w głównej mierze akcjami lotnictwa, aeroplany stają się groźne, opisać nalot: daleki i jakby zwolniony terkot karabinów maszynowych, panika w taborach, nerwy, lecą wciąż lotem koszącym, chowamy się przed nimi. Nowe zastosowanie lotnictwa, wspominam naszego Moszera; kapitan Faunt-le-Roy startuje ze Lwowa. Nasze wędrówki z brygady do brygady. Kniga tylko z flanki, Kolesnikow tylko frontalnie, jedziemy z Szeko na zwiady, nieprzebyte lasy, śmiertelne niebezpieczeństwo, na wzgórzach przed szarżą kule świszczą koło uszu; boleściwa mina Suchorukowa z szablą, ciągnę w ślad za sztabem. Czekamy na meldunki, a oni w ciągłym ruchu, przemykają się bokiem. Walka o Barszowice. Po całodziennym wahaniu, pod wieczór Polacy całymi kolumnami zaczynają przebijać się na Lwów. Apanasenko zorientował się i oszalał, cały się trzęsie, brygady angażują wszystkie moce, chociaż mają do czynienia z cofającym się przeciwnikiem, rozciągają się nieskończonymi szeregami i wszystkie trzy idą do ataku. Apanasenko już triumfuje, chrząka z ukontentowaniem, rzuca do walki nowego kombryga 3, Litowczenko, w zastępstwie rannego Kolesnikowa, widzisz ich tam, idź i wytnij w pień, uciekają; koryguje ogień artylerii, wtrąca się do dyspozycji dowódców baterii, gorączkowe oczekiwanie, miał nadzieję, że powtórzy się historia pod Zadwórzem, ale się nie powiodło. Z jednej strony moczary, z drugiej morderczy ogień artylerii. Idziemy na Ostrów. 6 kawdywizja ma wziąć Lwów z południowego wschodu.

FRAGMENT IZAAK BABEL "DZIENNIK 1920", Wydawnictwo Czytelnik (Całość czytaj TUTAJ)