„W kilka dni po napadzie na księdza Małkowskiego, bandyta został ujęty i doprowadzony do prokuratury. Ksiądz złożył zeznania i opowiedział co i jak, na koniec rozpoznał sprawcę - a prokuratura błyskawicznie umorzyła śledztwo. Ostatecznie wznowiono je później i po nagłośnieniu całej historii oraz protestach wielu środowisk zajęto się sprawą, ale to pierwsze postanowienie, kuriozalne u samych podstaw, oznaczało nie mniej, nie więcej, jak tylko tyle, że według prokuratury ksiądz Stanisław Małkowski jest mitomanem i kłamcą. Oznaczało, że wymyślił sobie napad na samego siebie, świadomie wprowadził w błąd organa ścigania - a zatem za swój czyn powinien odpowiedzieć przed sądem - i w dodatku zrobił to tak podstępnie, że zadał sobie liczne ciosy w twarz, brzuch i plecy, których ślady były widoczne jeszcze wiele tygodni później. 

Czy jest możliwe, by legendarny kapelan Solidarności i przyjaciel błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki był tak cyniczny, by wymyślić to wszystko i jeszcze oskarżyć o napaść niewinnego człowieka, byłego więźnia, którym wcześniej się opiekował i któremu bezinteresownie pomagał? 

Po co miałby to robić i czemu miałoby to służyć? 

Czy na bazie logiki i zdrowego rozsądku ktokolwiek o zdrowych zmysłach byłby w stanie uwierzyć w tak absurdalną wersję zdarzeń? 

Prokuratura dla Warszawy - Pragi Południe uwierzyła. A przynajmniej tak wskazywało prokuratorskie postanowienie, które otrzymał ksiądz Stanisław Małkowski, informujące o umorzeniu postępowania i wypuszczeniu na wolność oprawcy – z braku dowodów winy. 
Tu już nie trzeba było szukać skojarzeń ze sprawą księdza Jerzego Popiełuszki – skojarzenia same się narzucały. Mechanizm sprowadzający się do podważania wiarygodności i reputacji, a następnie osaczenia i prześladowania przy pomocy kryminalistów w przypadkach obu księży sprawdzał się doskonale. Kolejnym wspólnym elementem była marginalizacja i odsuwanie kapłanów od Kościoła poprzez zakaz odprawiania mszy świętych. Niewiele osób wiedziało, że nie tylko ksiądz Małkowski, ale także ksiądz Jerzy Popiełuszko miał zakaz odprawiania Mszy Świętych – a wiedziało o tym niewielu, bo zakaz ten został wprowadzony tuż przed śmiercią księdza Jerzego. Świadczy o tym szereg relacji, w tym wypowiedź Hanny Grabińskiej, profesor zaprzyjaźnionej z księdzem Popiełuszką, z którą rozmawiałem w 2014. 

„Po powrocie z Anglii zamieszkałam w Warszawie i przylgnęłam do kościoła św. Krzyża, gdzie pracowałam i skąd zostałam zaproszona do pracy w przedszkolu przy ulicy Wyspiańskiego na Żoliborzu. Ktoś powiedział, że jest osoba, która zna język angielski i dalej już poszło. Kiedy nastał ksiądz Jerzy i zobaczyłam, jak odprawia Msze Święte, byłam już w Solidarności. Pracowałam wtedy, jako wykładowca angielskiego dla doktorantów i postanowiłam zająć się szkołami na terenie Mazowsza, a że jako pracownik PAN miałam wiele godzin wolnych, z tym większym zaangażowaniem włączyłam się w dzieło tworzone przez księdza Jerzego. Zgłosiłam się do niego z olbrzymią masą znaczków o Solidarności, które w tam-tym czasie były zbierane i od tego tak naprawdę wszystko się zaczęło. To był czas wielkich wydarzeń, próby charakterów i tworzenia wspaniałych postaw, tyle niezwykłych rzeczy się wtedy działo… Ostatni raz widziałam księdza Jerzego we środę, 17 października 1984 roku, po Mszy Świętej o godzinie siódmej. Jechałam do pracy na ósmą i nie mogłam długo rozmawiać, ale tę rozmowę zapamiętam do końca życia. Ksiądz Jerzy powiedział mi, że miał spotkanie, podczas którego powiedziano mu, że nie będzie już więcej odprawiał Mszy Św. za Ojczyznę ani w ogóle głosił więcej homilii. „Moi przełożeni powiedzieli mi, że wszystko co mia-łem do powiedzenia na Mszach za Ojczyznę, już powiedziałem i więcej nic już nie powiem, a mszy tych nie będę odprawiał. Dano mi też do zrozumienia, że w ogóle nie powinienem więcej głosić homilii i kazań” – powiedział smutno. Byłam w szoku i zastanawiałam się, kto mógł wydać taki zakaz, no bo przecież nie ksiądz prałat Teofil Bogucki. Ksiądz prałat był wtedy w szpitalu i ksiądz Jerzy był bardzo osamotniony, codziennie jeździł do szpitala. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś z przełożonych miałby wydać zakazać księdzu Jerzemu głoszenia homilii i powiedzieć mu, że wszystko, co miał do powiedzenia, już powiedział. Chyba dlatego, że byłam tak zaskoczona, nie dopytałam wtedy księdza Jerzego, kto mógł być tą osoba, która wydała ten absurdalny zakaz. Chciałam później wrócić do tej rozmowy, ale to nie nastąpiło już nigdy, bo dwa później księdza Jerzego uprowa-dzono. Ale te jego ostatnie słowa, jakie do mnie skierował: „powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia i nic już więcej mówić nie będę” zapamiętam do końca życia. Nie wiem, czy autorem tego zakazu był ksiądz prymas Józef Glemp, ale tak wtedy te słowa odebrałam. Wiem, że na skutek różnych sugestii i podszeptów w tamtym czasie ksiądz prymas odnosił się do księdza Jerzego niezwykle krytycznie, a raz nawet zrobił mu awanturę na ulicy twierdząc, że ksiądz zaniedbuje swoje obowiązki w stosunku do studentów medycyny. Ksiądz Jerzy w odpowiedzi napisał wielkie pismo, bo poczuł się tym zarzutem i także innymi zarzutami, strasznie skrzywdzony. Była wtedy straszna nagonka ze strony wielu osób na księdza Jerzego, które pomawiały go o różne rzeczy. Później okazało się, że wiele z tych osób było do tych strasznych pomówień „inspirowanych” przez SB i jej agenturę. Gdy dowiedzieliśmy się, że uprowadzono księdza Jerzego, niektórzy na początku przekonywali, by o tym nie mówić i to też było bardzo dziwne, ale wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Poszłam do Seweryna Jaworskiego i mówię mu: „porwali księdza”, a ja ze wszystkich stron słyszę, że nie wolno o tym mówić. Seweryn Jaworski się zerwał i mówi: „jedziemy do prymasa”. Ubrał się i pojechaliśmy. Dojechaliśmy na miejsce, ja zostałam w samochodzie. Jaworski po bardzo krótkiej chwili wyszedł strasznie zdenerwowany i powiedział: „nie chcieli w ogóle ze mną rozmawiać”. Prymasa nie ma i w ogóle nie ma tu z kim rozmawiać. Mieliśmy wtedy wielkie poczucie osamotnienia i to przez te wszystkie lata właściwie się nie zmieniło, bo prawda o tej zbrodni ukrywana jest po dziś dzień.”

Chyba dopiero po tej rozmowie, którą za zgodą profesor Grabińskiej zarejestrowałem, zrozumiałem słowa księdza Stasia, gdy kiedyś spytałem: gdzie byłby ksiądz Jerzy dziś, gdyby żył? Odpowiedź była równie krótko, co konkretna: odprawiałby msze na Wólce Węglowej – i tyle. Dopiero później zrozumiałem, co miał na myśli ksiądz Stanisław, ale czego nie chciał wyrazić wprost, bo w takim wypadku musiałby oceniać swoją postawę, jednoznacznie pozytywną, a tego zawsze starał się unikać. Zrozumiałem, że ksiądz Jerzy był człowiekiem z tej samej gliny, co ksiądz Stanisław, nie wchodzącym w żadne układy, nie podlegającym żadnym naciskom, mówiącym zawsze i wszystkim prawdę prosto w oczy i uczciwym do szpiku kości – a tacy ludzie prawie nigdy nie wchodzą na tzw. „ścieżkę kariery”, a już na pewno nie w III RP. 

Nie miałem wątpliwości, że podobnie jak w przypadkach recydywistów napadających na księdza Jerzego oraz jego przyjaciół, tak i w przypadku historii księdza Małkowskiego ktoś pilnował sprawy. I robił to dobrze. Fakt, że oba te wydarzenia dzieliło trzydzieści lat, stanowił dla mnie kolejne potwierdzenie, że żyjemy w kraju, w którym historia nie jest historią, lecz czymś, co wciąż trwa. 
Najbardziej zdumiewające, a może po prostu najbardziej smutne, w tej historii było jednak co innego: reakcja kurii, a mówiąc ściśle - jej brak. Po prostu zero jakiejkolwiek reakcji na fakt napaści, pobicia i grożenia księdzu Małkowskiemu śmiercią, żadnego oficjalnego stanowiska, czy choćby nieoficjalnego, żadnego jakiegokolwiek gestu solidarności lub troski. Zupełnie tak, jakby tego wydarzenia w ogóle nie było. A przecież przełożeni księdza we wszystkim byli doskonale zorientowani, bo informacja o napaści na księdza odbiła się szerokim echem, wiele osób i środowisk wystosowało apele o wsparcie dla księdza Stasia, do kurii spływały pisma i listy, a poza wszystkim wystarczyło przecież tylko na niego spojrzeć, by zrozumieć, jakich doznał przeżyć. Ksiądz zdawał się umniejszać swoje cierpienie, zachowywać w duchu „wszystko im wybaczam, bo nie wiedzą, co czynią” i w ogóle na ludziach znających go mniej mógł sprawiać wrażenie, że naprawdę jest niezniszczalny. Tak jednak nie było. Czy to wtedy dostrzegłem na tej skale pierwsze pęknięcia? Był tytanem ducha, ale przecież był tylko człowiekiem i w tamtym czasie gasł w oczach. Zauważyłem to nie tylko ja – zauważyli także inni, którzy byli księdza blisko. 

Było coś niepojętego i upiornego w tej ciszy ze strony przełożonych księdza i w ogóle w tym wszystkim, coś, co siłą rzeczy kierowało myśli w kierunku tragicznej przeszłości, która jednak nie była przeszłością - lecz czymś, co wciąż trwa.” 

Fragment nr 5 książki pt. „Ksiądz. Historia zawierzenia silniejszego, niż nienawiść i śmierć” 

Premiera – Częstochowa ul. Jagiellońska 67/71, Muzeum Monet i Medali Jana Pawła II - 19 października g. 17 30 

Wojciech Sumliński

Sumlinski.pl