Sumliński: Kim tak naprawdę jest były prezydent Polski?

Sumliński: Kim tak naprawdę jest były prezydent Polski?

Pogorzelisko czyli - kim naprawdę jest były prezydent Polski?

 

Nazywał się Romuald Szeremietiew. Był wiceministrem obrony narodowej, zastępcą i przyjacielem ministra Bronisława Komorowskiego. Tak było do czasu, gdy okazało się, że Szeremietiew ma inne zdanie od swojego szefa w kwestiach dotyczących zakupu uzbrojenia i modernizacji sił zbrojnych. Innymi słowy – Komorowski stawiał na dostawców broni, na których nie chciał zgodzić się Szeremietiew. Nie minęło dużo czasu, gdy Romuald Szeremietiew został oskarżony o korupcję, a jego życie zamieniono w piekło. 

Atak został poprzedzony publikacją znanej ongiś dziennikarki, Anny Marszałek, która, co ciekawe, nierzadko objawiała się ze swoimi „rewelacjami” „za pięć dwunasta” przed atakiem na jakiegoś nieszczęśnika – często Bogu ducha winnego człowieka – ze strony służb specjalnych. Ot, taki przypadek po prostu... 

Jak przekonywał później w mediach wiceszef MON, oszczerczy artykuł powstał przy udziale oficerów WSI, którzy mieli dostarczyć przeciwko niemu materiały. Krótko po rzuconej na Szeremietiewa potwarzy Komorowski zażądał od premiera zdymisjonowania swojego zastępcy, dodając, że jeśli miałoby się w przyszłości okazać, iż Szeremietiew jest niewinny, to on, Komorowski, na zawsze zrezygnuje z funkcjonowania w życiu politycznym. W międzyczasie okazało się, że to nie kto inny, tylko właśnie Bronisław Komorowski wydał polecenie służbom specjalnym, by objęły inwigilacją Szeremietiewa. 

Koniec końców, po ośmiu latach procesu, wiceminister okazał się zupełnie niewinny, zaś Komorowski pozostał w polityce, pokazując tym samym, ile znaczy dla niego honor. Pytany o komentarz do sądowego wyroku stwierdził cynicznie: „Nie mam za co przepraszać, bo zawsze życzyłem swojemu przyjacielowi, by został uniewinniony”. 

Ludziom oceniającym całą sytuację z boku mogło się wydawać, że skoro prawda wyszła na jaw, wszystko dobrze się skończyło. Rozmawiając jednak z przyjaciółmi Szeremietiewa, którzy znali go dłużej i lepiej ode mnie, wiedziałem, że nie było to takie proste i oczywiste. Ten prawy i dobry człowiek został bezpodstawnie oskarżony, zmarginalizowany i zaszczuty na wiele lat w najbardziej twórczym okresie swojego życia. Po tym, co go spotkało, zamknął się w sobie, a świat postrzegał jakby przez szarą wodę. I już nigdy później nie wykazywał tej energii, ani nie wrócił do tej aktywności, co wcześniej. 

Przypomniałem sobie, jak składając zeznania podczas mojego procesu, ten twardy mężczyzna łamiącym się głosem, zdławionym przez wzruszenie i ból, powtórzył po dwakroć, raz za razem: „Był Szeremietiew – i nie ma Szeremietiewa”. Taki los zgotowały mu służby specjalne „demokratycznej” Polski i jego „przyjaciel” – Bronisław Komorowski. 

I właśnie o tym wszystkim myślałem, gdy rozmawiałem z Romualdem Szeremietiewem, patrząc na jego dobrą twarz ściągniętą w tym momencie w na poły bolesnym, na poły gniewnym grymasie. Myślałem, że nie trzeba człowieka pozbawiać życia, by de facto odebrać mu życie. Na tym polegała cała sztuka – zabić pozostawiając żywym, ale praktycznie nieszkodliwym. 

Zadawanie śmierci zawsze było pewnego rodzaju ostatecznością. Jak w przypadku Mariana Cypla, rezydenta polskiego wywiadu w Wiedniu, czy pułkownika WSI, Leszka Tobiasza, który do pewnego momentu był największym sojusznikiem Bronisława Komorowskiego, by nieoczekiwanie, nagle, stać się dla niego największym zagrożeniem. 

Od początku historii określanej przez media jako "afera marszałkowa", Tobiasz i Komorowski razem szukali drogi dotarcia do Komisji Weryfikacyjnej WSI. Padło na Mariana Cypla, byłego rezydenta polskiego wywiadu w Wiedniu, a wcześniej łącznika pomiędzy dygnitarzami PRL a hiszpańskim dyktatorem, generałem Franco, no i przy okazji dobrego znajomego kilku biskupów, m.in. Leszka Sławoja Głódzia i Antoniego Pacyfika Dydycza, z którymi również miał dobre relacje i którym ufał Antoni Macierewicz, szef Komisji Weryfikacyjnej WSI. Ale tu spiskowców spotkało pierwsze rozczarowanie, bo Marian Cypel postawił nieoczekiwany opór. Tobiasz posługiwał się sprawdzoną bronią, tą samą, którą posługiwał się zawsze. Metodami szantażu i podstępu zażądał od Cypla zaprotegowania go u biskupów, by oni z kolei zaprotegowali go u Macierewicza, przedstawiając jako człowieka pomocnego i godnego zaufania. Pomimo jednak kilku jego wizyt i pomimo szantażu oraz gróźb kierowanych pod jego adresem, rezydent wywiadu nie dał się zastraszyć i Tobiaszowi odmówił. Najwyraźniej nie chciał brać udziału w grze, która nie była jego grą i której celu nie rozumiał.

Tobiasz nie zniechęcił się – nie ten człowiek! Potrzebna była „wtyczka”, która doprowadziłaby do Komisji Weryfikacyjnej WSI, by ją skompromitować – zatem wtyczka musiała się znaleźć. To była kluczowa sprawa, od której zależało wszystko. Problem, na który musiał znaleźć jakąś metodę, bo inaczej wszystko by wzięło w łeb, sprowadzał się do tego, czy potencjalną „ofiarę” uda się złapać w pułapkę, którą stanowiła oferta finansowa za doprowadzenie go do Komisji Antoniego Macierewicza. Pajęcza sieć została rozstawiona szeroko, pozostało już tylko oczekiwanie, aż ktoś w nią wpadnie. Pułkownik nie czekał długo. Niebawem na horyzoncie pojawił się inny pułkownik – dobry znajomy Tobiasza ze służb tajnych, Aleksander Lichocki, znany Komorowskiemu od lat.Lichocki, który wpadł w poważne tarapaty finansowe, zwietrzył okazję łatwego, jak sądził, zarobku i dał się podpuścić Tobiaszowi, obiecującemu pieniądze za doprowadzenie do Komisji. Oczywiście Lichocki nigdy nie zamierzał wywiązać się z obietnicy, bo zwyczajnie nie miał takich możliwości, a po prostu połasił się na „okazję”. W swojej rozgrywce z Tobiaszem przewidział rolę także dla mnie, bez mojej woli i wiedzy. Zapewne w jego ocenie byłem na tyle głupi i naiwny, że się do tej roli nadawałem – rozumiem, co nim kierowało – a jako dziennikarz, który z jednej strony miał kontakty z członkami Komisji Weryfikacyjnej WSI, z drugiej informatorów wśród oficerów WSI, spełniałem wszystkie „kryteria wyboru”. Dalej miało już pójść łatwo.

Gdy nastąpiła zmiana władzy, „Tobiasz ścigany przez prawo”, niczym w kreskówkach, błyskawicznie przemienił się w „Tobiasza wzorowego obywatela”, który jakoby dopiero teraz „poinformował” marszałka Bronisława Komorowskiego o rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej WSI. W rzeczywistości pułkownik Leszek Tobiasz i pułkownik Aleksander Lichocki systematycznie naradzali się z Komorowskim, ustalając sposoby skompromitowania Komisji Weryfikacyjnej oraz zdobycia najbardziej strzeżonego dokumentu w Polsce – tajnego Aneksu do Raportu WSI. Komorowski panicznie bał się swojej przeszłości i wiedział, że w Aneksie mogą znajdować się obciążające go informacje. Zdobycie Aneksu interesowało go zatem nie tylko dlatego, że był zadeklarowanym przeciwnikiem Komisji Weryfikacyjnej WSI – a Komisja weryfikująca żołnierzy WSI była sztandarowym dziełem jego politycznych przeciwników – ale przede wszystkim z troski o własny tyłek. W konsekwencji, gdy wybuchła afera, nazwana później przez media „marszałkową”, przyznał w prokuraturze, że „wyraził zainteresowanie” propozycją pułkowników. Takie „wyrażenie zainteresowania” wykradzeniem tajemnicy państwowej to zwyczajne przestępstwo.

To zresztą nie jedyne złamanie prawa przez marszałka w tej sprawie. Początkowo przyznał się do niespełna trzech tygodni pokątnych spotkań z pułkownikami i twierdził, że jest tego pewien, bo wszystko notował w kalendarzu. Przyłapany na kłamstwie zmienił zeznania i ostatecznie przyznał, że spotkania trwały prawie dwa miesiące. Prokuratura potraktowała to jako rozwinięcie wcześniejszych zeznań, ale gdyby ktokolwiek inny tak „rozwijał” swe zeznania, miałby już zarzut prokuratorski. Ale nie to nawet było tu najważniejsze: chodziło o to, że przez dwa miesiące marszałek Sejmu spiskował z oficerami tajnych służb, jak wykraść opatrzony klauzulą najwyższej tajności dokument! Wydawałoby się, że nic gorszego nie może zrobić polityk, by raz na zawsze przekreślić swoją karierę, ale niebawem okazało się, że było stokroć gorzej: Bronisław Komorowski z pełną świadomością spotykał się z dwoma oficerami wojskowych służb tajnych, odnośnie do których podejrzewał, że jeden z nich może być powiązany z rosyjskim wywiadem! I mimo takich podejrzeń „wyraził zainteresowanie” względem tychże oficerów zdobyciem dla niego w sposób sprzeczny z prawem Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych! Trudno sobie wyobrazić, by polityk mógł zrobić coś więcej, aby trafić w polityczny niebyt.

Tymczasem życie potoczyło się dalej tak, jakby tej historii nigdy nie było. Niedługo później Bronisław Komorowski został prezydentem „w wolnej Polsce”. Cała ta przestępcza intryga z udziałem Bronisława Komorowskiego i Leszka Tobiasza była stosunkowo łatwa do udowodnienia, bo jej organizatorzy i wspólnicy w przestępczym dziele popełnili masę błędów i zastawili mnóstwo śladów, wskazujących na ordynarną prowokację, a już najwięcej tropów zostawił sam Tobiasz. W efekcie raz za razem zmieniał zeznania i w pewnym momencie już kompletnie się pogubił. Wystarczyło jedynie zadać mu pytania, na które nie było dobrych odpowiedzi. Więcej, nie było odpowiedzi innych niż tylko takie, które musiałyby Tobiasza pogrążyć z jednego prostego powodu: by kłamstwo było skuteczne, kłamca musi mieć doskonałą pamięć i nie mówić za wiele, tymczasem pułkownik mówił i dużo, i chętnie. Za dużo i za chętnie, by swoje kłamstwa mógł zapamiętać i obronić. W opinii osób, które od początku śledziły proces, z jego wiarygodności nie pozostał nawet najmniejszy ślad. W stosunku do Tobiasza planowałem więc zadanie stu kilkudziesięciu pytań i doprowadzenie do szeregu konfrontacji.

Jak sadziłem, to powinna wystarczyć, by pokazać prawdę jak na dłoni. Zwłaszcza konfrontacja z Komorowskim zapowiadała się niezwykle interesująco i mogła rzucić wiele światła na całą sprawę. Zeznania Tobiasza i Komorowskiego w wielu punktach wzajemnie sobie przeczyły, a były składane pod odpowiedzialnością karną. Gdy dwóch świadków o jednej i tej samej sytuacji mówi w sposób skrajnie sprzeczny i wzajemnie się wykluczający, wniosek jest prosty: kłamie jeden z nich lub kłamią obaj. Jeżeli kłamał marszałek, powinien, tak jak każdy inny obywatel w takiej sytuacji, otrzymać prokuratorskie zarzuty. Jeżeli kłamał pułkownik, moje kłopoty powinny odejść do przeszłości, bo cały akt oskarżenia został oparty nieomal wyłącznie o jego zeznania, on zaś sam musiałby zamienić rolę świadka na status oskarżonego. W takiej sytuacji „afera marszałkowa” zakończyłaby się gigantyczną kompromitacją prokuratury, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i wszystkich tych, którzy brali udział w tej historii, z Bronisławem Komorowskim na czele.

Tak czy inaczej, przesłuchanie Leszka Tobiasza zapowiadało się tyleż intrygująco z mojego punktu widzenia, co niepokojąco z perspektywy marszałka i pułkownika. Prawdopodobnie to dlatego ten ostatni miał problem z dotarciem do sądu, do którego ostatecznie nigdy już nie dotarł, bo po prostu zmarł. To było genialne posunięcie, odsuwające niebezpieczeństwo od najważniejszych osób w państwie. Wiedziałem, że oczywiście żaden sąd w tym kraju nigdy nie zajmie się wyjaśnianiem tej sprawy. Bo brak było dowodów, że ktoś pomógł Tobiaszowi pożegnać się z tym światem. Ale zbyt wiele poszlak przemawiało za tym, że ta śmierć, nieomal w przededniu złożenia zeznań, które musiałyby zakończyć się fatalnie dla pomysłodawców potwornej intrygi, nie była przypadkiem.

Tak samo, jak nie była przypadkiem „utrata pamięci” przez innego ważnego świadka, który przyszedł do sądu zaopatrzony w stos lekarskich zaświadczeń uwiarygadniających amnezję, czy śmierć Mariana Cypla, który mógł opowiedzieć o kulisach „afery marszałkowej”, o szantażu ze strony Leszka Tobiasza i o próbie uwikłania w tę historię dwóch znanych biskupów. Mógł – ale nie opowiedział i już nigdy nie opowie, bo zmarł nagle kilka tygodni przed Tobiaszem...

Wojciech Sumliński

/