"W dużym mieście nie ma lepszego miejsca na ucieczkę od zgiełku „wielkiego świata” na pozyskanie kilku chwil spokoju, niż wielki cichy cmentarz. Cmentarz na Wólce Węglowej był niewątpliwie taki – wielki i cichy. Olbrzymia, blisko stupięćdziesięciohektarowa nekropolia na granicy Warszawy i Puszczy Kampinoskiej, na terenie której pochowano kilkaset tysięcy osób, przypominała labirynt, w którym, nawet mając na wyposażeniu GPS, łatwo było się zgubić. A jednak, choć nie miałem ze sobą nawigacji i generalnie kiepski był ze mnie nawigator, nie miałem najmniejszych obaw, że stracę orientację na tym niekończącym się obszarze, wśród setek tysięcy mogił – nie po tym, jak przyszedłem tu po raz dwudziesty piąty. 

Ksiądz, jak zawsze, już na mnie czekał w ustalonym miejscu. Wziąłem od niego reklamówkę i poszliśmy przed siebie. Widziałem, że nie ma ochoty na rozmowę, więc po prostu zachowałem milczenie i skupiłem uwagę na mijanych nagrobkach. Idąc w całkowitej ciszy pokonaliśmy kilometrową drogę do wyjściowej bramy i dalej, do zaparkowanego opodal cmentarza fiata. Wsiedliśmy do środka, lecz nie uruchamiałem silnika, a zamiast tego popatrzyłem na księdza. 
– To teraz niech mi ksiądz powie, jak się to wszystko odbyło – poprosiłem powodowany nie tyle ciekawością, co troską. Nie byłem ciekaw przyczyny „grobowego” nastroju księdza Stanisława z jednego prostego powodu: znałem ją. 

Kilka godzin wcześniej zadzwonił do mnie profesor Mirosław Dakowski, serdeczny księdza przyjaciel. 

– Panie Wojtku, niech pan coś zrobi, bo zamęczą Stasia. On sam nie ma już siły się bronić – rzucił krótko w słuchawkę, by po chwili zacytować – „K….pier…, jeśli wygłosisz ten pier… wykład, to gorzko tego pożałujesz” 

Takimi słowami miał zwrócić się do księdza Stanisława Małkowskiego jego przełożony, ksiądz proboszcz z parafii pod wezwaniem Świętego Ignacego Loyoli na Wólce Węglowej w Warszawie. Za co takie wyzwiska? Bo ksiądz Stanisław znalazł się w gronie prelegentów Kongresu „Dla społecznego panowania Chrystusa Króla” propagującego ideę, która także w łonie samego Kościoła nie wszystkim – jak widać – przypadła do gustu. 

– Panie Wojciechu, ksiądz został zwyzywany nie pierwszy raz, a wyzwiska to niestety, nie wszystko. Nie raz, nie dwa, omal nie doszło do rękoczynów. Nie wiedział pan o tym?

– Nie wiedziałem. Jak pan wie, profesorze, ksiądz jest raczej skryty – odparłem zszokowany.
– No tak, to prawda, wszystko trzeba z niego wyciągnąć, bo nie lubi się uskarżać – przyznał Dakowski. – Cóż, tym razem zwyzywano go tylko za to, że znalazł się na liście prelegentów odbywającego się w Warszawie i Częstochowie Kongresu, który ma wielu zagorzałych przeciwników, przede wszystkim kardynała Nycza. Ale to tylko pretekst. Jest coraz gorzej – relacjonował profesor z prędkością karabinu maszynowego. 

Podziękowałem profesorowi za informację i rozłączyłem się, po czym wystukałem na komórce numer księdza. Miałem szczęście, bo odebrał, jak się okazało, stojąc już w drzwiach wyjściowych. Spieszył się na autobus – jeden z trzech przesiadkowych, którymi przemieszczał się codziennie w drodze z Saskiej Kępy na Wólkę Węglową. Umówiliśmy się na spotkanie i pół godziny później byłem już w drodze z Białej Podlaskiej do Warszawy…

 

Ksiądz spojrzał na mnie i już wiedział, że ja wiem – ale nadal milczał. – Proszę powiedzieć tylko, czy to, co powiedział mi profesor Dakowski, to o zwyzywaniu księdza najgorszymi słowy, to prawda? – I cóż ja mogę odpowiedzieć? – odparł pytaniem na pytanie. – Prawda, niestety...

– Niech ksiądz opowie mi wszystko.
– Od początku? 
– Tak. Od początku…

Długa to była opowieść i niełatwa. Ksiądz istotnie nie miał w naturze litowania się nad sobą. Przeciwnie – ci, którzy go znali, wiedzieli, że to „twardy zawodnik”, który nawet w najcięższych chwilach wykazywał równowagę i spokój. Potrafił myśleć obiektywnie i beznamiętnie, skłonny zawsze do surowego osądu siebie – nie innych. Dlatego opowiadanie szło jeszcze jako tako, gdy ksiądz mówił tylko o sobie, brał na siebie winę i nie osądzał nikogo. Starał się w ogóle nie mówić o innych, lecz mimowolnie zdanie po zdaniu odkrywał prawdę o swoim cierpieniu i poniżeniu. Z relacji księdza wynikało, że nie uległ groźbom i ostatecznie wykład wygłosił. I od tamtej pory proboszcz nasilił i tak już odczuwalne szykany i ograniczenia odnośnie do liczby odprawianych pogrzebów – minimalizując tym samym do granic absurdu sprawowanie służby i przy okazji także możliwość pozyskiwania środków do życia. W zdumienie wprawił mnie specyficzny sposób dokuczania temu niezłomnego księdzu, pozornie nieszkodliwy, w rzeczywistości przykry i uciążliwy, mający wszelkie znamiona nękania. Jak bowiem inaczej określić sytuację, w której, było nie było, siedemdziesięcioletniego już księdza, natychmiast po powrocie z cmentarza na Saską Kępę, wzywa się w trybie natychmiastowym do powrotu na Wólkę Węglową wyłącznie celem poinformowania o zmianach w rozkładzie pogrzebów na dzień następny? Takie wezwania, bynajmniej nierzadkie, czyniono przy pełnej świadomości, że na drugi koniec Warszawy ten starszy już przecież człowiek przemieszcza się trzema autobusami z przesiadkami i że każdy taki przyjazd, pozornie „na pięć minut”, to w rzeczywistości półtoragodzinna wyprawa w jedną stronę – i drugie tyle z po-wrotem. A przecież taką informację można było bez problemu przekazać drogą telefoniczną – dlaczego zatem w przypadku księdza Małkowskiego nie korzystano z tej możliwości? Ktoś mógłby potraktować całą sprawę – ktoś bardzo naiwny – jako tylko brak wyobraźni lub empatii przełożonych księdza, ale ponieważ wiedziałem, co wiedziałem, nie podobało mi się to wszystko i nawet nie rozpa-trywałem takiego wariantu. Gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości w tym zakresie, musiałbym je stracić ostatecznie i nieodwołalnie po obserwowaniu wydarzeń pod krzyżem ustawionym na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie po tragedii smoleńskiej i tuż po tym, jak Bronisław Komorowski został prezydentem Polski. Nowo wybranemu prezydentowi najwyraźniej przeszkadzał ten symbol Zmartwychwstania, przyniesiony przez harcerzy pod Pałac Prezydencki. Krzyża broniło kilkaset modlących się przy nim osób, z księdzem Stanisławem Małkowskim na czele. I właśnie wówczas w samym sercu stolicy miały miejsce wydarzenia, w które pewnie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie widział na własne oczy. Podczas jednej z rozmów ksiądz Stanisław zasugerował mi, że będzie dobrze, jeśli do modlitwy pod krzyżem włączy się więcej osób, więc przyje-chałem do Warszawy i dzięki temu mogłem obserwować dramatyczne wydarze-nia, znajdując się w oku cyklonu. Wraz z innymi modlącymi się osobami spędziłem w tym miejscu tylko jeden dzień, ale to wystarczyło, by zobaczyć dość: hordy satanistów z wytatuowanymi „szóstkami” na plecach i wielkimi przenośnymi magnetofonami, które dudnieniem zagłuszały modlitwy, dziesiątki łysogłowych, pijanych mężczyzn, szarpiących starszych ludzi oraz podobną liczbę policjantów, którzy bezczynnie stali tuż obok udając, że nie widzą oprawców oraz ich ponie-wieranych ofiar. Całość przedstawiała obraz więcej niż abstrakcyjny. Mimo takiej sytuacji, potencjalnie bardzo groźnej, kilkaset osób trwało na modlitwie do czasu, aż pod osłoną nocy zabrano krzyż spod Pałacu. Zanim to nastąpiło, ksiądz Stani-sław został wezwany przez przełożonych do odstąpienia od obrony krzyża pod groźbą suspensy, czyli zawieszenia czasowo w czynnościach kapłańskich. Jednocześnie od jednego z księży usłyszał: „Nie załapałeś się na prawdziwe męczeń-stwo, to teraz twoje męczeństwo będzie polegać co najwyżej na oblaniu ciepłym moczem”. Ostatecznie Stanisława Małkowskiego, którego postawa stanowiła – a przynajmniej powinna stanowić – wzór dla wszystkich kapłanów, „nagrodzono” odebraniem duszpasterstwa w hospicjum dla umierających „Res Sacra Miser” na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, służby, którą kochał i którą pełnił od lat. Taka „nagroda” za obronę krzyża spotkała bohaterskiego kapłana, który w stanie wojennym cudem uniknął śmierci z rąk Służby Bezpieczeństwa, ale nie uniknął rozlicznych przykrości, a nawet prześladowań w wolnej, podobno, Polsce. 

Wszystkie te wydarzenia razem wziąwszy początkowo wywołały u mnie zdumienie graniczące z szokiem, ale mój zawód sprawia, że człowiek szybko przestaje się dziwić czemukolwiek. Zamiast więc się dziwić, zacząłem łączyć kropeczki. 

Zacząłem od pytania: czy to tylko przypadek, że kumulacja wezwań księdza Małkowskiego z Saskiej Kępy na Wólkę Węglową przypadła dokładnie na czas, gdy rozstrzygały się losy krzyża przed Pałacem Prezydenckim? 

Oczywiście wierzę w przypadki, ale każda wiara ma swoje granice, a w tej konkretnej sytuacji nie trzeba było specjalnej bystrości, by na tak postawione pytanie znaleźć odpowiedź – sama się narzucała. Tym bardziej, że choć o wielu sprawach nie mam zielonego pojęcia, to jednak mój zawód sprawia, że z kolei o wielu innych wiem więcej niż inni. Nie było zatem dla mnie na przykład tajemnicą, że prezydent Bronisław Komorowski i kardynał Kazimierz Nycz są kolegami po imieniu: żadne „panie prezydencie” czy „księże kardynale”. Czy w sytuacji tak bliskiej korelacji „tronu i ołtarza” ksiądz Stanisław Małkowski, mówiący o Bronisławie Komorowskim prawdę po prostu – że jest człowiekiem cynicznym i zakłamanym do szpiku kości, który jako głoszący z pozycji prezydenta publiczne poparcie dla in vitro oraz aborcji nie ma prawa przyjmować komunii świętej, udzielanej mu w owym czasie hojnie przez samego kardynała, w dodatku publicznie, przed obiektywami kamer – miał jakąkolwiek szansę? 

Poddawany od lat, właściwie od 1984, systematycznej „obróbce”, w której nie żałowano mu zakazów, poniżeń, wyzwisk, marginalizacji, wreszcie fizycznych poszturchiwań czy nawet pomówień – ileż to ja słyszałem „sprawdzonych informacji”, w których autor anonim, a właściwie solidna grupa anonimów przekonywała z konsekwencją godną lepszej sprawy, że ksiądz zwariował i jest li tylko kwestią krótkiego czasu, aż trafi do zakładu bez klamek – musiał mieć nerwy napięte do ostateczności. Niepewność, napięcie mogą złamać każdego, bo nawet najbardziej odporny człowiek ma jakąś tam swoją granicę odporności. Ksiądz Stanisław Małkowski jednak – przynajmniej na tamten czas – najwyraźniej swojej granicy jeszcze nie poznał, bo do wszystkich tych szykan starał się podchodzić z dystansem. 

Postanowiono więc skierować atak na ostatnią linię obrony księdza i ostatecznie odebrać to, co stanowiło o samej istocie jego kapłaństwa – możliwość odprawiania mszy świętej. Temat nie był, rzecz jasna, nowy, bo de facto pojawił się już w 1984, teraz jednak został uaktywniony z nowym zapałem. Zewsząd, skąd wcześniej napływały zaproszenia na spotkania połączone z mszą świętą – teraz spływały rezygnacje z jednakim uzasadnieniem: brak zgody na udział w mszy świętej – albo w ogóle bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Było coś niewytłumaczalnego w całej tej sytuacji, coś, co wymykało się logice i zdrowemu rozsądkowi, bo na księdzu Małkowskim nie ciążyła przecież ani suspensa, ani jakikolwiek inny formalny zakaz uniemożliwiający odprawianie mszy – odprawienie mszy świętej zawsze było jedynym, za to bezwzględnie wymaganym warunkiem, jaki ksiądz Stanisław stawiał organizatorom spotkań – ale jednak coś, co formalnie nie istniało, miało się doskonale i powodowało, że ksiądz został objęty infamią. 

Gołym okiem było widać, że ktoś wykonuje paskudną i nieprzyjemną robotę i że wykonuje ją skutecznie, konsekwentnie dążąc do celu…"

Fragment nr 2 książki pt. "Ksiadz - Historia zawierzenia silniejszego niz nienawiść i śmierć" - Premiera: 19 października g. 17 30, Częstochowa, Muzeum Monet i Medali Jana Pawla II ul. Jagiellońska 67/71

sumlinski.pl