Tak więc znów byłem pośród ludzi, którzy już nie żyli – choć nadal są żywi, bo gdzie, jeśli w nie takim miejscu, w jakim teraz się znajdowałem, można poczuć, że duch zmarłych przetrwa w pamięci żyjących? Cmentarz Powązkowski w Warszawie – bo to było owo niezwykłe miejsce – ma ten jedyny w swoim rodzaju „klimat”, którego w tej skali próżno by szukać na jakiejkolwiek innej nekropolii w Polsce. Obok siebie tysiącami spoczywają tu bohaterowie i zdrajcy, ludzie sławni i nieznani prawie nikomu, bogaci i niemający niczego, w tym miejscu wszyscy równi sobie, równie milczący. Spacerując po cmentarzu, zastanawiałem się nad tym wszystkim, ale nie mogłem rozmyślać zbyt długo, bo nie byłem sam, a mój towarzysz „cmentarnych wypraw” był tego dnia wyjątkowo rozmowny.

Po modlitwach nad grobami ofiar smoleńskich poszliśmy z księdzem Stanisławem Małkowskim – bo to był on we własnej osobie – na długi, kilkugodzinny spacer, rozmawiając o tej tragedii, gdy w pewnym momencie, ku mojemu zaskoczeniu, rozmowa potoczyła się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. – A czy ty wiesz, że znałem dobrze Lecha Kaczyńskiego? – zapytał. Po czym nie czekając na odpowiedź, dodał zaraz. – Jarosława zresztą też. – Wiedziałem, że w 2006 został ksiądz nagrodzony przez poległego później w Smoleńsku prezydenta Krzyżem Komandorskim Orderu Polonia Restituta, a wiedziałem, bo przecież sam mi ksiądz o tym opowiadał – odparłem. – Wiedziałem o tym, że zostawił sobie ksiądz z tego wydarzenia tylko miniaturkę, ofiarując krzyż Matce Bożej Łuckiej jako wotum. No i wiedziałem wreszcie, że ksiądz znał obu braci – no ale że znał dobrze, to tego już, przyznaję, nie wiedziałem. – Znałem dobrze.

Z Jarosławem i Lechem widywałem się bardzo często u Świętego Stanisława Kostki, bo oni mieszkali tuż obok, przy ulicy Mickiewicza. Lech wyjechał potem do Gdańska, ale Jarosław został i może dlatego jego zapamiętałem lepiej. Chcesz o tym posłuchać? – Z przyjemnością – odpowiedziałem. – No więc w pierwszej połowie lat 90. przez pewien czas odprawiałem systematycznie u Świętego Stanisława niedzielną Mszę Świętą o godzinie 13:00 – to był czas, gdy jeszcze niekiedy pozwalano mi tam odprawiać Msze – i Jarosław zawsze w niej uczestniczył. Miał takie swoje 121 stałe miejsce stojące, tuż przy ołtarzu, blisko kolumny. Potem często wpadał do zakrystii i gawędziliśmy sobie o tym i owym, czasem sami, częściej w szerszym gremium. W tamtym czasie, a było to w czerwcu 1991, do Polski przybył Jan Paweł II i jedną z Mszy odprawiał w Radomiu. Jarosław zaproponował, bym pojechał tam z nim, samochodem, który miał do swojej dyspozycji. Skorzystałem chętnie. I tak całą tę drogę rozmawialiśmy o tym, co ważne. Zapamiętałem nawet dokładnie, o czym wtedy mówiliśmy, bo to były naprawdę ważny temat – o obronie dzieci poczętych. Kontynuowaliśmy podobne rozmowy w wielu innych sytuacjach, a ostatnio gdy czasami Jarosław odwoził mnie po miesięcznicach smoleńskich.

Jak wiesz spotykam się z nim po dziś i w takim bezpośrednim kontakcie jest to człowiek niezwykle ujmujący, bardzo serdeczny, a jeśli komuś naprawdę zaufa, potrafi być bardzo otwarty. Potrafi też słuchać, co u polityków, a zwłaszcza znaczących polityków, jest zaletą rzadko spotykaną. No więc z tych spotkań, jakie z nim odbyłem, zapamiętałem człowieka przyjaznego, życzliwego i dobrego. I gdybym miał określić go jednym zdaniem, powiedziałbym właśnie, że jest to po prostu dobry człowiek. Ogólnie zatem te spotkania i rozmowy z braćmi Kaczyńskimi odbierałem bardzo pozytywnie i wiązałem z nimi duże nadzieje – zresztą z Jarosławem nadal te nadzieje wiążę. Jeśli idzie natomiast o Lecha, to zawsze miałem do niego ogromny szacunek, za patriotyzm, kulturę, wiedzę, a także taką naturalną życzliwość do ludzi. I zawsze miałem wrażenie, że wie o mnie więcej niż ja wiedziałem o nim. „O, nic się ksiądz nie zmienił od naszego ostatniego spotkania. Słuchałem kilku ostatnich księdza wystąpień i jestem pod wrażeniem”, powiedział któregoś razu, nawiązując do moich kazań i podając dziesiątki szczegółów, gdy spotkaliśmy się po kilku miesiącach niewidzenia. A potem rozmawialiśmy długo, jak starzy przyjaciele, o tak wielu sprawach, że nie sposób ich nawet spamiętać. Lech miał doskonałą pamięć…

Tu ksiądz zatrzymał się, jakby nad czymś się zadumał, a może tylko szukał odpowiednich słów? Tak czy inaczej po chwili podjął przerwany wątek. – To tyle, jeśli chodzi o mój odbiór i o moje wrażenia. Natomiast jeśli idzie o konkrety, to bywało z tym różnie. – A tak konkretnie w odniesieniu do konkretów, to z czym bywało różnie? – spytałem zaintrygowany. – Jak zapewne wiesz, niewiele na tym świecie jesteśmy w stanie przewidzieć, a często też – niewiele zrozumieć. Mimo wszystko próbuję zrozumieć, dlaczego Lech, jako minister sprawiedliwości, przyczynił się do przerwania prac w Jedwabnem, gdy kwestią tygodni było udowodnienie, że to Niemcy dokonali tej zbrodni. Wiem o tym, bo rozmawiałem z ludźmi z lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, którzy te prace prowadzili i którzy obawiali się, że ich przerwanie w kluczowym momencie może w przyszłości posłużyć do obarczania Polaków odpowiedzialnością za tę zbrodnię – i tak się zresztą stało. – Powiedział ksiądz, że próbuje zrozumieć… – zagadnąłem z narastającym zaskoczeniem. – Wykluczam złą wolę. Absolutnie i bez cienia wątpliwości. Możliwe jednak, że ktoś wprowadził go w błąd albo wydarzyło się jeszcze coś innego, o czym nie mam zielonego pojęcia. Nie wiem. O pewnych sprawach po prostu nic nie wiem. To jedna z takich spraw – tu znów zawahał się na moment, ale i tym razem się przełamał. – Nie wszystko jest łatwe do wytłumaczenia.

Pamiętam, jak kiedyś zapytałem Jarosława Kaczyńskiego, czy nie zechciałby z jakimś gronem osób ofiarować siebie i Polski Niepokalanemu Sercu Maryi. Pomyślałem, że takie zawierzenie to byłoby coś – coś znacznie więcej niż symbol. Odpowiedział, że osobiście nie ma nic przeciwko temu, ale w PiS i w gronie współpracowników są różni ludzie, także niewierzący, i nie wszystkim mogłoby się to spodobać. Poprosił o czas do namysłu, obiecał, że wróci do tej sprawy – ale nie wrócił. Ta pragmatyczna postawa to było dla mnie naprawdę duże rozczarowanie. W jakiejś mierze może nawet trochę porównywalne z sytuacją, w której powstała inicjatywa, by w Konstytucji umieścić wyraźny zapis o prawie do życia od poczęcia po naturalną śmierć, a Jarosław i Lech byli przeciwni tak jednoznacznym zapisom. – Co ksiądz chce mi powiedzieć? – dopytywałem, wciąż nic nie rozumiejąc. – Ma ksiądz jakąś koncepcję, dlaczego tak postąpili? – nalegałem, bo choć księdza szanowałem jak mało kogo, to przecież źle się czułem, gdy nawet on bawił się ze mną w kotka i myszkę. – Może dlatego, że politycy to generalnie ludzie, dla których liczy się tylko to, co praktyczne – odparł po chwili milczenia. – A może po prostu jest to kolejna historia, jakich wiele – historia o złych wyborach dobrych ludzi.

Takie historie zdarzają się każdego dnia, a już na pewno częściej niż mogłoby się to wydawać. Być może właśnie dlatego, by nie mieć takich dylematów, zostałem księdzem – uśmiechnął się, ale zauważyłem, że jego oczy pozostały smutne. – I może dlatego całą swoją ufność pokładam w Bogu. I tylko w Nim – dodał tak cicho, że ledwie go usłyszałem. Szliśmy przez cmentarz, a ja po raz kolejny złapałem się na tym, że człowiek, u boku którego teraz szedłem, zaskoczył mnie. Zastanowiłem się, czy znam kogokolwiek innego, kto tak często by mnie zaskakiwał – i nie przyszło mi na myśl ani jedno nazwisko. A zaraz potem zastanowiłem się, czy znam kogokolwiek innego, kto mając autentyczny szacunek i wieloletnią przyjaźń ze strony takich ludzi jak premier Jarosław Kaczyński czy prezydent Lech Kaczyński, a do tego dostęp do nich „z marszu”, nigdy, przenigdy nie wpadłby nawet na to, by poprosić o cokolwiek dla siebie – drobiazg choćby?

Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w tym wypadku lista takich osób byłaby bardzo krótka i składała się z dwóch, może trzech nazwisk, a i tego nie byłem pewien. Bo czy prezydent lub premier, przy kontaktach takich bądź innych, nie mogliby „załatwić” księdzu jakiegoś „ciepłego” stanowiska? Oczywiście mogli. I czy ktokolwiek miałby prawo do roszczenia sobie jakichkolwiek pretensji pod adresem najblizszego przyjaciela błogoslawionego księdza Jerzego Popiełuszki, do tego kaplana tak zasłużonego, starszego już i po przejściach, gdyby takie stanowisko sobie „wychodził” lub choćby otrzymał bez „wychodzenia”? Oczywiście nie.

Szkopuł leżał w czym innym – w tym, że księdzu Stanisławowi do głowy nawet nie przyszło coś takiego, co na jego miejscu przyszłoby prawie każdemu: że można taką znajomość spożytkować z myślą o sobie. A nie przyszło mu to do głowy z jednego prostego powodu – bo był to człowiek, który zawsze myślał o dobru innych ludzi, swoje dobro stawiając na ostatnim miejscu. Uświadomiłem sobie nie wiem już po raz który, jak bardzo różnił się Staś od większości znanych mi ludzi i wszystkich tych „bezkręgowców”, którzy zawsze byli gotowi do schlebiania ludziom na wysokich stołkach, protektorom sprawującym władzę, a zarazem tak zawsze byli skorzy do poniewierania ludźmi słabymi i mało znaczącymi.

Była to zatem hierarchia dokładnie odwrotna od tej, jaką miał Staś, i może dlatego nikt tak jak on nie potrafił mówić prawdy prosto w oczy, zawsze i wszystkim, także bardzo ważnym ludziom, także Lechowi i Jarosławowi Kaczyńskim, a ci nie tylko że się na to nie gniewali, ale wręcz jeszcze bardziej księdza szanowali. Czy nie na tym, na relacjach w prawdzie, choćby niekiedy bolesnej, polega prawdziwa przyjaźń?

Fragment książki „Ksiądz – Historia zawierzenia silniejszego, niż nienawiść i śmierć”

Wojciech Sumliński
sumlinski.pl