Istotną cechą polskiego życia publicznego jest kłamstwo. Oszukiwanie wyborców stanowiło nieustanny rytuał III RP. Efekty tego były czasem wręcz zaskakujące. Kiedy w 2000 roku badano obraz poszczególnych kandydatów na prezydenta, Aleksander Kwaśniewski był nie tylko najbardziej wykształconym spośród ubiegających się o stanowisko głowy państwa, lecz także na przykład... najwyższym z ich. Przypominam, że startowali wtedy Marian Krzaklewski i Andrzej Olechowski. Ten ostatni ze względu na wzrost śmiało mógł grać w pierwszej lidze koszykówki.

To nie jest tak, że wyborcy chcą być oszukiwani, ale czasem nie mają jak bronić się przed kłamstwem. Media przez wiele lat w ogóle nie rozliczały polityków za niespełnione obietnice, a wręcz działania tego typu przedstawiano jako czarny PR. Coś się zmieniło w 2015 roku. Andrzej Duda, a potem PiS zaciągnęli niezwykle poważne zobowiązania wobec wyborców: 500 plus, obniżenie wieku emerytalnego, niezależność energetyczna od Rosji itd... Część z tego wyglądała naprawdę bardzo optymistycznie. Szybko okazało się, że ci politycy nie żartują. Zupełnie serio dotrzymali słowa: obniżyli wiek emerytalny i dali 500 plus. Elektorat przeżył szok, bo poprzednicy obiecując, że nie ruszą emerytur, łgali jak najęci. Kłamstwo było wtedy normą, a nie to, że dotrzymuje się słowa. Wyborcy powoli zaczęli przywiązywać wagę do słów wypowiadanych przez osoby publiczne. I tu zaczął się prawdziwy problem elit III RP. Ich nienawiść na przykład do Kościoła jest rzeczą powszechną, do tradycji – normą, a okazywanie wzgardy wobec polskiej historii i postaw patriotycznych – niczym niezwykłym. Tylko że, poza wyjątkami, nam tego nie mówili. Oszukiwanie ludzi wierzących było zawsze sposobem na zneutralizowanie tego elektoratu. Nagle stanęli w obliczu konieczności opowiedzenia się: co z małżeństwami homoseksualnymi? Co z adopcją dzieci przez pary jednopłciowe? Co z edukacją (raczej demoralizacją) seksualną maluchów? Pomijam inne problemy: czy zgodzić się na masowe przywożenie do Polski imigrantów z krajów arabskich albo wspomniany już wiek emerytalny. W takiej pułapce znalazł się wychowanek elit III RP Rafał Trzaskowski. Jak powie prawdę, to odstraszy elektorat konserwatywny. Jak nakłamie, to zaatakuje go lewica. Zresztą nie tylko Trzaskowski ma problem. Kosiniak-Kamysz, który jest mentalnie niezdolny do innego sojuszu niż z PO, musi jakoś swoim wyborcom wytłumaczyć, dlaczego godzi się na to, by w Polsce atakowano Kościół i poniewierano tradycję. Prawdę mówiąc, tylko dwóch liczących się kandydatów specjalnie nie kręci – Andrzej Duda i Robert Biedroń. Duda żadnych lewaków czy liberałów do siebie nie przekona, a ludzi o konserwatywnych poglądach jest w Polsce ponad 50 proc. Biedroń z kolei nawet gdyby chciał, to wojującym katolikiem już nie zostanie (choć Pan Bóg daje ponoć każdemu szansę). Mamy więc kandydatów, którzy za wszelką cenę ukrywają swoje poglądy, o ile je mają, a już na pewno zatajają zamiary, bo te mają.

Najciekawsza sytuacja jest z Krzysztofem Bosakiem. Jeden z jego najbliższych współpracowników, Jacek Wilk, zdradził ostatnio, że „trzeba będzie w II turze zagłosować na Rafała Trzaskowskiego”. Potem dostał za to po uszach, bo wygadać się miał dopiero po pierwszej turze. Projekt Konfederacji na tym właśnie polega, by wyciągnąć najtwardszych wyborców prawej strony i przeciwstawić ich kandydatowi PiS. Tylko tak obóz konserwatywny, który ma poparcie 50–60 proc. społeczeństwa, może przegrać. Kiedy to mówiłem ponad rok temu, chyba wielu mi nie dowierzało. Nie trzeba mi wierzyć, uwierzmy Wilkowi. Oni są właśnie po to, żeby zrobić ludzi w konia. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy, że Krzysztof Bosak startuje po to, żeby zostać prezydentem. Po coś jednak bierze udział w wyścigu – to ostatnia nadzieja środowisk, które popierają Rafała Trzaskowskiego. Jeśli jest inaczej, niech publicznie to przyrzecze i jego współpracownicy też. Najlepiej notarialnie i niech zabezpieczą to dużym wekslem. Wtedy nawet ja uwierzę.

Tomasz Sakiewicz

Gazeta Polska” nr. 25; data: 17.06.2020.