O obecnej epidemii można wylewać morze słów, ale i tak najwięcej powiedzą o niej wykresy. Oczywiście wykresy nie oddadzą ludzkich nieszczęść, cierpienia chorych i umierających oraz bólu tych, których opuścili najbliżsi. Nie zmienia to jednak faktu, że to liczby i ilustrujące je wykresy pokazują, ile osób zostało tymi nieszczęściami dotknięte. Badanie tych liczb wcale nie musi oznaczać obojętności na te nieszczęścia. Przeciwnie: rzetelny obraz rzeczywistości jest najlepszym punktem wyjścia do właściwego postępowania, aby te nieszczęścia jak najskuteczniej ograniczyć.

Obraz rozwoju epidemii i stanu w którym się znajdujemy dają dwa proste wykresy, przedstawiające dzienne zakażenia (ilustracja 1.) i dzienne zgony (ilustracja 2.). Jednym rzutem oka można odczytać z nich więcej niż z owego zalewu słów i liczb. Wykresy te dają zarówno ogólny obraz przebiegu epidemii, jak i możliwość sprawdzenia szczegółowych danych z poszczególnych dni.

 

Ilustracja 1. Wykres zdiagnozowanych dziennie zakażeń oraz średnia krocząca dziennych zakażeń z siedmiu ostatnich dni.

 

Ilustracja 2. Dzienne zgony oraz średnia krocząca dziennych zgonów z siedmiu ostatnich dni.

 

Oczywiście, tak jak każdy pomiar, również i ten jest obarczony błędem. Nie wszystkie zakażenia zostają zdiagnozowane, nie wszystkie zgony z powodu koronawirusa zostają mu przypisane. Dyskusyjne mogą być kryteria przypisania mu zgonów i stosowanie tych kryteriów. Zapewne gros tych błędów to błędy systematyczne, proporcjonalnie powiększające wszystkie pomiary, co oznacza, że przynajmniej obraz zmian sytuacji mamy nienajgorszy.

 

Jednak nawet z takimi błędami dostajemy wiele mówiący obraz. Natomiast całkowite jego podważanie oznacza de facto oskarżenie o matactwa ogółu polskich lekarzy, bo to oni dostarczają źródłowych danych do tych statystyk. Można powiedzieć, że przyrządem pomiarowym jest cała polska służba zdrowia. Praktykowana przez niektórych totalna negacja tych statystyk pozostawia nas bez żadnej wiedzy, na dodatek z pytaniem, na podstawie jakiej wiedzy dokonujemy tej totalnej negacji. Tak więc z umiarkowanym sceptycyzmem, świadomi możliwych niedoskonałości pomiaru, możemy przedstawić obraz, wynikający z tych statystyk i opartych na nich wykresów. To właśnie nazywam mówieniem "jak jest".

 

Biorąc zatem te dane pod uwagę, widać wyraźnie, że 8 kwietnia nastąpiło wyhamowanie wzrostu liczby zakażeń. Od tej pory ich średnia dzienna liczba utrzymuje się w przybliżeniu na stałym poziomie, od 300 do 400 zakażeń. Nie myliłem się więc, kiedy w tamtym czasie pisałem o wyhamowywaniu epidemii. Wyhamowaliśmy ją (ewentualnie sama wyhamowała), ale jej nie wygasiliśmy (albo: sama nie wygasła) - i na takim etapie pozostajemy do dziś. Podkreślam, że mowa jest o wielkościach średnich, bo od nich zdarzają się czasem spore odchylenia, jak zdarzyło się 12 maja, kiedy odkryto duże ognisko zakażeń na Śląsku. Wszystkie te szczegóły i ogólne tendencje doskonale widać na wykresie. Widać też, na ile operowanie średnią pomaga dostrzec ogólne tendencje w chaosie dziennych fluktuacji.

 

Cztery dni po wyhamowaniu wzrostu zakażeń (13.04), przestała rosnąć średnia liczba dziennych zgonów. Od tamtej pory, poza skokiem w dniach 23.04-2.05 utrzymuje się na w przybliżeniu stałym poziomie 15-20 zgonów dziennie (średnia, bo dzienne fluktuacje są większe). Oczywiście byłoby dobrze, żeby liczba zakażeń i zgonów bardziej się zmniejszyła, widać jednak, że jedyne co na razie udało się osiągnąć to trwająca od 8-12 kwietnia stabilizacja z niewielkim, powolnym spadkiem.

 

W świetle tego widać jak nonsensowne i pozbawione podstaw są twierdzenia polityków opozycji, że 10 maja wybory byłyby "śmiercionośne", a teraz będą już bezpieczne i dlatego PO może się na nie zgodzić. Sytuacja przed i po przestawieniu tej propagandowej wajchy nie uległa istotnej zmianie. Jest i od początku było oczywiste, że przy zachowaniu zasad epidemicznego BHP wybory są znacznie bezpieczniejsze niż zakupy w sklepie, zwłaszcza że obejmują kilka prostych czynności, trwają kilka minut i odbędą się najwyżej dwa razy (pierwsza i druga tura). Również praca w komisji wyborczej jest, przy zachowaniu tych zasad, nie mniej bezpieczna niż praca w sklepie, albo w pocztowym okienku, zwłaszcza że przeliczenie głosów w wyborach prezydenckich jest najprostsze i najkrótsze. Zupełnym absurdem były ostrzeżenia marszałka Grodzkiego o śmiercionośnych kopertach wyborczych w świetle 30-40 mln przesyłek odbieranych przez Polaków każdego tygodnia. Dlatego złośliwi wytykali mu, że w przeciwieństwie do kopert wyborczych, koperty od pacjentów ratują życie.

 

Nie było również racjonalnych podstaw do odwołania wyborów, np. jeśli obecną sytuację porównamy z grypą z 1975 r. (dane TUTAJ), której nikt już nie pamięta i która nie wiązała się z żadnymi ograniczeniami wolności. Ilustracja 3. pokazuje jak się ma łączna liczba zgonów przypisywanych koronawirusowi do liczby zgonów na skutek ówczesnej grypy, zaznaczonego czerwoną linią poziomą. Jak widać jeszcze sporo nam do tego poziomu zostało, więc nie było i nie ma powodów do paniki. Oczywiście uzasadniona jest hipoteza, że bez obostrzeń wprowadzonych na początku epidemii tych zgonów byłoby dużo więcej, jednak stan na dziś pokazuje, że jak na razie nic dramatycznego się nie dzieje.

 

Ilustracja 3. Porównanie rosnącej liczby zgonów (na milion mieszkańców) przypisywanych koronawirusowi z poziomem zgonów (również na milion mieszkańców) grypy z 1975 r. (41,8 na milion). Jak dotąd, obecna liczba zgonów przekroczyła dopiero połowę liczby zgonów przypisywanych tamtej grypie.

 

Żeby widzieć dane dotyczące koronawirusa we właściwych proporcjach dodajmy, że w 2017 r. w wypadkach komunikacyjnych zginęło w Polsce około 90 osób na milion czyli 3,75 razy więcej niż dotychczasowa liczba zgonów przypisywanych koronawirusowi. (Wyliczenie dokonane na podstawie Rocznika demograficznego 2019 (TUTAJ), który podaje 0,9 osoby na 10 tys. )

 

Te uspokajające dane trzeba jeszcze porównać z danymi dla innych krajów, które pokazują na ile gorzej mogłoby być, czyli skalę ryzyka. Obecna łączna liczba 25 zgonów (przypisywanych koronawirusowi) na milion sytuuje Polskę na 59. pozycji na świecie wg danych worldometers.info. Dla porównania podaję liczby dla szeregu innych krajów - ich pozycję na liście i liczbę zgonów na milion (dane pobrane 20.05):

 

1. San Marino, 1209

 

2. Belgia, 790

 

4. Hiszpania, 594

 

5. Włochy 532

 

6. Wlk. Brytania, 521

 

7. Francja, 429

 

8. Szwecja, 371

 

10. Holandia, 334

 

12. USA, 283

 

15. Szwajcaria, 219

 

23. Niemcy, 98

 

24, Dania, 95

 

29. Austria, 70

 

32. Rumunia, 59

 

34. Finlandia, 54

 

37. Słowenia, 50

 

39. Estonia, 48

 

41. Norwegia, 43

 

52. Czechy, 28

 

56. Serbia, 27

 

59. Polska, 25

 

63. Chorwacja, 23

 

64. Litwa, 22

 

75. Ukraina, 13

 

79. Łotwa, 11

 

104. Słowacja, 5

 

Ta lista potwierdza po raz kolejny, że Polska należy do krajów, które stosunkowo dobrze radzą sobie z epidemią, choć możemy to również zawdzięczać większej odporności naszej populacji.

 

Ilustracja 4. Śmiertelność ("robocza") określona jak stosunek łącznej liczby zgonów do łącznej liczby zdiagnozowanych zakażeń koronawirusem. Nie należy jej mylić z właściwie liczoną śmiertelnością w całej populacji, która jest nieporównywalnie niższa (patrz poprzedni wykres).

 

Nie zmienia to faktu, że koronawirus jest "wredny". Wielu przechodzi go bezobjawowo, ale umiera aż 5% tych, u których go zdiagnozowano. Właśnie na takim poziomie ustabilizowała się ta relacja od początku maja, co pokazuje ilustracja 4. Umiera zatem co dwudziesta osoba z dodatnim wynikiem testu. To bardzo dużo. A przecież w rekordowej Belgii tak określona śmiertelność wynosi aż 16,3% czyli umiera jedna na 6,1 osób z dodatnią diagnozą; w innych najbardziej dotkniętych krajach niewiele mniej.

 

Koronawirusa nie powinno się więc lekceważyć. Trzeba jednak zachować przy tym rozsądek i widzieć zagrożenie we właściwych proporcjach. Dlatego staram się pisać "jak jest".

Grzegorz Strzemecki