Poliamoria to – według Deborah Anapol – miłości i intymność z wieloma partnerami i partnerkami. „W poliamorii mniej chodzi o to, z jak wieloma osobami uprawiasz seks i/lub do ilu czujesz miłość, a bardziej o to, by pozwolić, by miłość (nie żądza) prowadziła nas ku odpowiedniej dla siebie formie związku”. Czyli wszystkie chwyty dozwolone. Teoria ta wymyślona została w zasadzie chyba tylko po to, by usprawiedliwić rozwiązły sposób życia i budowanie coraz bardziej wymyślnych struktur dla usprawiedliwienia rozpusty. Termin ten pod koniec lat 80. ukuli Morning Glory i Oberon Zellowie. „Parę tę, od 1974 roku będącą małżeństwem, po dziś dzień łączy bardzo bliska, lecz otwarta relacja, która z biegiem lat wielokrotnie zmieniała formę: funkcjonowała między innymi przez dekadę jako kohabitacyjna triada oraz jako sześcioosobowe małżeństwo grupowe, które trwało dziesięć lat i niedawno się rozeszło” – pisze Anapol.

Wielkimi zwolenniczkami i propagatorkami związków poliamorycznych były i są w przeważającej mierze kobiety. Widzą w niej bowiem swoje wyzwolenie. Traktują ją także jako odpowiedź na to, co podobno mężczyźni w ukryciu robią od lat. Tym bardziej że wierność i związek monogamiczny to przeszłość: „W dzisiejszych czasach coraz rzadziej spotyka się ludzi, którzy mieli w życiu tylko jedną lub tylko jednego „znaczącego innego” lub „znaczącą inną”. (…) Pytanie nie brzmi wiec, czy kochać więcej niż raz, lecz czy lepiej sprawdza się posiadanie wielu partnerek i partnerów po kolei czy jednocześnie”  - czytamy w książce „Poliamoria”. Cóż, może autorka źle szuka. Zapewniam ją, że nie brakuje związków, w których ludzie są sobie wierni i są dla siebie jedynymi partnerami seksualnymi. Takie są choćby zasady sakramentalnego małżeństwa.

Skoro więc nie ma wierności (według poliamorystów), nie ma wyłączności, to i w sferze seksualnej wszystko może być dozwolone. Choć poliamoryści zastrzegają, że ich związki oparte są na mocnych zasadach, to jedyną zasadą przyświecającą takim praktykom wydaje się być hedonizm. Jako taki więc związek poliamoryczny nie sprawdzi się, jeśli będzie sposobem na całe życie. Ale już jako pewien etap? Zdobywanie doświadczeń? Poznawanie własnych granic? Poznawanie swojej wartości? Dlaczego nie. „Poliamoria przy zachowaniu dystansu i pewnej powierzchowności uczuć może się udać” – przekonuje w „Wysokich Obcasach” seksuolog Alicja Długołęcka, bo jak dodaje „Seks bez miłości może być przyjemny, jeśli opiera się na obustronnej fascynacji i sympatii”. Już samo założenie, że w tak intymny związek z drugą osobą wkraczamy niczym w pancerzu, który ma nas chronić przed emocjami związanymi z drugą osobą, jest z gruntu nieuczciwe. I na nic przekonywanie, że poliamoria uda się, jeśli emocje zastąpi umowa: wszystkie relacje są równe, wszyscy mówią sobie prawdę i jasno wyznaczają granice, skoro ludzie to nie roboty mechanicznie wykonujące określone czynności. Czytając wywiad z Alicją Długołęcką mam jednak wrażenie, że cała ideologia związana z poliamorią to tak naprawdę pochwała skrajnego hedonizmu i egoizmu. W relacji tej bowiem nie liczy się drugi, tylko ja i moja przyjemność. Choć dwie osoby spotykają się w bardzo intymnej relacji, to nic ich ponad to nie łączy, to bowiem relacja, która nie jest oparta na odpowiedzialności za drugiego człowieka. W centrum jestem ja i moje emocje. Czy dobrze będę się czuć z tym, że się z kimś prześpię? Czy chcę być w takiej relacji? Czy jestem tak samo ważna jak ta osoba, z którą ten seksualny partner był trzy dni temu? A może to ona jest ważniejsza?

Poliamoria wyklucza zaangażowanie, ono bowiem rodzi przywiązanie, odczucie lęku, zazdrość, a nawet cierpienie. Emocje te tylko komplikują poliamoryczny związek. A któż chciałby sobie życie komplikować? Dlatego wchodząc w taki układ, należy wyzbyć się wszystkich emocji, bo one są wrogiem poliamorii. Nie jest to jednak takie proste. Okazuje się, że człowiek jest tak skonstruowany, że kiedy wchodzi w relacje intymne z drugą osobą, angażuje się w nie także emocjonalnie. Jest to silniejsze. Mówienie, że emocje da się zostawić za drzwiami sypialni, to oszukiwanie siebie i drugiego człowieka. Więcej ma bowiem wspólnego seks wyzuty z emocji z wykorzystywaniem niż prawdziwą miłością i płynącą z niej przyjemnością. Zresztą o jakiej miłości mowa, skoro układ poliamoryczny to pewien kontrakt na świadczenie sobie określonych usług, a nie głęboka relacja międzyludzka.  

Wierność i wyłączność – cechy związku monogamicznego – poliamoryści z definicji kwestionują, pod hasłem, że w imię wolności nie mogą wymagać wierności od swoich partnerów. Ta teoria to zatem doskonałe usprawiedliwienie dla wszelkich zdrad, których ludzie się w związku dopuszczają. Skoro ktoś w związku monogamicznym czuje się jak w więzieniu, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wchodził w inne relacje seksualne z innymi osobami (i hetero, i homoseksualnymi). A że zdradzona osoba cierpi? Niesłusznie, bo jak przekonuje Alicja Długołęcka „{poliamoria} uczy jak nie cierpieć z powodu zazdrości (…) Poliamoryczne myślenie może być formą uodpornienia się na cierpienie spowodowane przez zdradę”. Tylko czy na zdradę można się uodpornić? Każdy, kto widział łzy zdradzonej kobiety, wie, że to tylko czcza gadanina.

I choć z podręczników poliamorii wyłania się sielski obrazek: „Poliamoria oznaczać może wyższy standard życia przy zmniejszonym zużyciu zasobów, Partnerzy i partnerki w relacji miłosnoseksulanej chętniej niż przyjaciele czy sąsiedzi dzielą się przestrzenią mieszkalną, środkami transportu czy sprzętami domowymi (…) Związki wielopartnerskie, w których rodzi się poczucie wspólnotowej więzi, pomagają również odnowić zdewastowane środowisko międzyludzkie” – przekonuje Deborah Anapol.

Szkoda, że propagatorzy związków poliamorycznych nie zauważają, że przy okazji dewastują międzyludzkie relacje. Brak bliskości powoduje, że ich relacja zostaje zredukowana wyłącznie do zaspokojenia i taniej przyjemności. Z obawy przed zaangażowaniem budują mur niedostępny dla drugiej osoby. A kiedy bliskość, zazdrość czy lęk o przyszłość relacji się pojawiają, zwolennicy poliamorii uciekają, i szukają kolejnej relacji bez owych emocji. To nie jest żadna wolność, tylko kłamstwo i bolesne ranienie drugiej osoby, tym boleśniejsze, że dotykające najintymniejszych międzyludzkich relacji, które – jeśli mają być piękne i czyste – muszą być oparte za zaufaniu i wierności. Poliamoria kusi obietnicą zabawy i zaspokojenia. Cenę za to płacą niczego nieświadomi uczestnicy tej zabawy – przypłacają ją zranieniami psychicznymi czy zdrowiem fizycznym. Rozpusta, nawet ubrana w naukowe słowo „poliamoria”, nadal pozostaje rozpustą, ciągnącą człowieka na moralne dno.

Małgorzata Terlikowska