Informacja o protestach w obliczu ewentualności koncertu death-metalowego zespołu wywołała ogromne wzburzenie wśród wielu liberałów, agnostyków, ateistów, o zadeklarowanych satanistach nie wspominając. Murem stawano w obronie wolności słowa, imputując nieprzychylnym koncertowi katolikom co najmniej skrajną arogancję i totalitarne zapędy.
Jestem bardzo zdziwiony tak emocjonalnymi reakcjami. Niechętni Kościołowi powinni świetnie wiedzieć, że w wielowiekowej tradycji katolickiej nie leży tolerowanie zła i przyzwalanie na jego propagowanie. Od najdawniejszych czasów Kościół, o ile tylko z woli Bożej miał należny wpływ na państwo, dbał, by władze nie dopuszczały możliwości wychwalania diabła, obrażania Jezusa Chrystusa czy nawoływania do apostazji. Wyraz tego dał już pierwszy chrześcijański cesarz, Konstatyn, represjonując wszystkich tych, którzy próbowali odwodzić wiernych od prawdziwej wiary. Jego następcy wykonali naturalny krok dalej i uczynili chrześcijaństwo jedyną dopuszczalną w cesarstwie religią.
Czasy mamy inne i trudno dziś sobie wyobrazić, by organizowano w obronie wiary wewnątrzeuropejskie krucjaty przeciwko heretykom czy skazywano ludzi szydzących z Boga na, dajmy na to, publiczne batożenie. Bluźnierstwa akceptuje się coraz powszechniej – tak jest, ale to nie znaczy, że tak być powinno. Żaden katolik, który poważnie traktuje wiarę, nie będzie głupio i pobłażliwie się uśmiechał, gdy do jego miejscowości przyjeżdżają ludzie z otwartym zamiarem lżenia Chrystusa albo opiewania szatana. Gdy tak zwane prawo odchodzi od właściwego kształtu, głęboko skażone liberalizmem, wierni próbują wskazywać, jak wielki absurd ma miejsce.
Słusznie więc zareagowała część mieszkańców jednego z polskich miast, protestując przeciwko ewentualnym dopuszczeniu przez magistrat koncertu zespołu, który – nieważne, w mniejszym czy większym stopniu – wpisuje się w nurt muzyczny z zasady szydzący z tego, co święte. Tłumaczenia jednego z urzędników, że wszystko byłoby zgodne z prawem, są kuriozalne. To, co jest sprzeczne z wolą Boga, nie jest prawem, ale bezprawiem - i nie może tego zmienić żaden PRL-owski czy brukselski edykt. Wszyscy Europejczycy powinni doskonale to rozumieć – i szanować, nawet jeśli pozwolili lewicowej propagandzie wmówić sobie, że Boga nie ma. Kto twierdzi, że można publicznie obrażać Boga i wychwalać zło, jest nie tylko bezbożnikiem, ale i pożałowania godnym barbarzyńcą odrzucającym w szaleńczym amoku własną kulturę.
Cenzura, której bronili z mocą jeszcze nie tak dawno temu wielcy papieże, powinna zostać w pewnym zakresie przywrócona. Wolność słowa nie jest wartością absolutną. Mówić, pisać czy tworzyć warto jedynie wówczas, gdy przynosi to korzyść Bogu i Kościołowi, naszej narodowej wspólnocie i europejskiej tradycji. W przeciwnym wypadku, gdy „wolność” staje się narzędziem wyłącznie niszczenia, należy ją ograniczyć. I mam nadzieję, że pojawi się w Polsce władza, która tego dokona.
Paweł Chmielewski