Mam dość, bowiem wcale tak nie jest. Wielodzietność i wielodzietni zwyczajnie się państwu opłacają, a nasza inwestycja w jego rozwój jest absolutnie fundamentalna. To nasze dzieci bowiem – określane niekiedy potomstwem „dzieciorobów” - będą pracować na emerytury dla „dziecionierobów”, dla rozmaitej maści „podwójnych singli”, konkubentów czy nawet niekiedy małżonków, którzy z własnej woli (bo o nich mowa, a nie o tych, którzy dotknięci są głębokim cierpieniem bezdzietności) nie chcą mieć i nie mają dzieci. One będą się opiekować staruszkami, którzy – po życiu pełnym uciech – trafią do domów starców, bo nie będzie nikogo, kto będzie się nimi chciał i mógł zajmować. One wreszcie utrzymywać będą na swoich wątłych (bo jest ich bardzo mało barkach) odwróconą piramidę demograficzną, która jest skutkiem tego, że wygodni i konsumistycznie nastawieni libertyni nie chcą mieć dzieci.
Ale zyski, jakie odnosi państwo na wielodzietnych, to nie tylko przyszłość, ale również teraźniejszość. VAT na produkty dziecięce jest bardzo wysoki, a na jedzenie też wcale nie najniższy. I nie trzeba być geniuszem, żeby stwierdzić, że w domu, w którym jest siedem osób konsumuje się więcej, a co za tym idzie płaci się o wiele więcej VAT-u. Duża rodzina płaci też niemal takie same podatki jak dwoje singli, a ulgi podatkowe naprawdę nie robią aż tak wielkiej różnicy. A to wszystko w sytuacji, w której – powiedzmy to wreszcie zupełnie otwarcie – duża rodzina wkłada w przyszłość państwa o wiele więcej niż małżeństwo bezdzietne z wyboru. Ten wkład nie jest jednak doceniany, i to mimo że zarówno krótko, jak i długoterminowo, przekłada się on na całkiem realne pieniądze i całkiem realne zyski.
Tych pieniędzy i zysków, a także przyszłości społeczeństwa, pozbawiają nas i nasze państwo, ci którzy świadomie i dobrowolnie rezygnują w małżeństwie z posiadania dzieci. I żeby nie było wątpliwości, nie mówię o tych, którzy dzieci mieć nie mogą (to wielkie cierpienie i wielki problem), moje uwagi nie dotyczą również tych, którzy dla dobra wspólnoty rezygnują z małżeństwa i poświęcają się pracy na jej rzecz, ale o tych, którzy z wygody, z mody, z głupoty oznajmiają, że dzieci mieć nie chcą i robią wszystko, żeby ich nie mieć. Ich postawa jest postawą pasożytów, które odrzucają zobowiązania wspólnotowe, a jednocześnie chcą z dóbr jakie ta wspólnota daje korzystać. I tylko ślepiec może tego nie dostrzegać.
Dlatego proponuje odwrócić perspektywę i wreszcie powiedzieć zupełnie wprost, że jeśli coś się państwu i wspólnocie nie opłaca, to powinna ona z tym walczyć. Nie, nie za pośrednictwem przymusu, ale poprzez prosty mechanizm wyrównywania wkładu społecznego. Jeśli podwójni single nie chcą mieć dzieci – ich wybór i ich sprawa – ale niech płacą odpowiednio wyższe podatki tak by państwo mogło odłożyć nie tylko na ich emerytury, ale również na naprawienie społecznych szkód, jakie ich bezdzietność wywołuje. Można to nazwać odwróconą politykę „jednego dziecka”w której bezdzietni płacą znacząco większe podatki. Nie widać też powodów, by rodziny z jednym dzieckiem (i znowu mam świadomość, że nie zawsze jest to świadomy wybór, a czasem dramat małżonków, którzy chcieliby mieć dzieci, ale nie mogą) miały takie same przywileje, jak te z siódemką dzieci. I choć używam tu słowa przywileje, to mam świadomość, że w istocie to coś, co owym małżeństwom wielodzietnym zwyczajnie się należy, bo to one budują przyszłość tego państwa i tego narodu.
Niestety Polska nie prowadzi takiej polityki. A nawet mocniej, prowadziła i prowadzi politykę wspierania bezdzietności, nieodpowiedzialności i braku wierności. Całkiem niedawno z Polski wyjechał pewien mój znajomy, urzędnik państwowy. Powód? Siódme dziecko w drodze i odmowa przyznania mu (choć prawnie była taka możliwość) nieco wyższej pensji w urzędzie państwowym. Mężczyzna zabrał więc swoje dzieci do Irlandii, gdzie sama pomoc dla rodzin wielodzietnych (czyli inwestycja państwa w budowanie własnej przyszłości) wynosi tyle, ile jego obecna pensja. Wszystko więc, co zarobi przeznaczy na rodzinę. W Polsce taka pomoc zostałaby natychmiast oprotestowana i określona mianem głębokiej niesprawiedliwości wobec innych, a także promowaniem patologii. I właśnie dlatego Irlandia rozwija się demograficznie, a Polska umiera.
W Polsce bardziej – to nadal – opłaca się rozwieść i rozliczać z dziećmi jako samotny rodzic, niż być rodziną wielodzietną, a rodziny patchworkowe (czyli patologiczne) są traktowane tak samo, a niekiedy lepiej, niż duże, zdrowie rodziny. I nie da się tego odwrócić, dopóki nie zrozumiemy nie tylko, że duża rodzina jest wartością, że wielodzietność to najlepszy wybór kulturowy i wychowawczy, ale także, że ten wybór się opłaca ekonomicznie bardziej niż inne. Państwu i rodzinie.
Tomasz P. Terlikowski