Członkowie przyszłego rządu Polskiej Republiki Rad podobni byli do bohaterów "Biesów", powieści Dostojewskiego. Konstelacja dziwnych typów z których w każdym drzemało coś złego.
Julian Marchlewski, przewodniczacy Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnej Polski wyglądał jak hrabia, z sumiastym wąsem, elegancko przystrzyżoną brodą, noszący zawsze dobrze skrojony garnitur. Jeśli mówił o potrzebie likwidacji niektórych klas społecznych, to zawsze z wielką elegancją. Feliks Kon, słynny obrońca w procesach 1905 roku ze swoją ogromną brodą i mikrą posturą przypominał rabina nawróconego na komunizm. Najbardziej przyciągała wzrok postać Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy Czeka, seryjnego mordercy, który asystował czasami swoim siepaczom przy wymyślnych torturach na "wrogach ludu". Budził strach zaciśniętymi ustami i oczami w których od lat mieszkał obłęd. To on był faktycznym przywódcą TKRP, zaufanym samego towarzysza Lenina. Ów marionetkowy rząd, zwany skrótowo Polrewkomem wraz z kilkoma innymi współpracownikami posuwał się powoli za Armią Czerwoną. Po raz pierwszy zebrał się 24 lipca w Smoleńsku, a z datą 30 lipca ogłoszono jego manifest w którym pozbawiano władzy "dotychczasowy rząd szlachecko-burżuazyjny", fabryki przekazywano robotnikom, a majątki dworskie - komietom włościańskim. Tezy manifestu powstały oczywiście w Moskwie, spisano zaś je w Grodnie, bądź jak chcą niektórzy
historycy - w Wilnie. Do Białegostoku przyszli panowie Czerwonej Polski dotarli dopiero 2 lipca. Tego dnia przed Pałacem Branickich przemianowanym teraz na Pałac Pracy zorganizowano wielki wiec na którym przemawiali Marchlewski, gen. Michaił Tuchaczewski i reprezentant KC partii bolszewickiej, Iwan Skworcow-Stiepanow. Skandowano: "Niech żyje Polska Republika Rad", a jeden z mówców oświadczył, że "Białystok będzie pierwszą twierdzą Przemysłowej Polski". Prof. Janusz Szczepański w książce "Społeczeństwo Polski w walce z najazdem bolszewickim 1920 roku" opisał m.in. jakie marketingowe sztuczki stosowała nowa władza w mniejszych ośrodkach: najpierw wysyłano na plac orkiestrę albo grajków, którzy mieli przyciągnąć tłum. Potem wygłaszano przemówienie w polskim, rosyjskim i jidysz, a następnie delegacja rewkomu otrzymywała kwiaty od dzieci i dziewcząt. Często organizowano także koncerty muzyczne, zmuszano ludzi nawet do oglądania sztuk teatralnych, w których Lenin był porównywany do Marata, choć widzowie mogli nie kojarzyć tej postaci z Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Ale z rządzeniam Polrewkom od razu miał problemy. Okazało się, że komisarze z Armii Czerwonej, którzy wcześniej tu robili swoje porządki za urzędowy język w Białymstoku uznali rosyjski i jidysz, a Polacy zostali tu określeni jako mniejszość narodowa! Polski język jako urzędowy wprowadzono ponownie, a Marchlewski wspólnie z Konem usunęli z wydziału oświaty "żydowskich nacjonalistów", jak ich określili. Polrewkom lokalną władzę oddał w ręce tworzących się komitetów rewolucyjnych (czyli rewkomów). Szkopuł w tym, że po przejściu sowieckiej armii one już powstały w ponad szęśćdziesięciu miasteczkach i zdążyły już sobie zrazić miejscową ludność. Sowieci nie byli wybredni: niejednokrotnie do rewkomów wchodzili znani w okolicy bandyci i złodzieje (jak np. w Ostrołęce) oraz najbardziej oportunistyczny element. Podobnego autoramentu indywidua tworzyły trybunały rewolucyjne, które miały przeciwdziałać "politycznym i gospodarczym przestępstwo i aktom bandytyzmu" i Milicję Robotniczo-Włościańską.
W Płocku krasnoarmiejcy zasłynęli wymordowaniem kilkudziesięciu chorych i rannych oraz gwałtami na polskich i żydowskich dziewczętach. - "Bolszewicy uważali to za zaszczyt względem miejscowej ludności, powtarzając, że wytwarzają nową wyzwoloną rasę" - pisał "Tygodnik Płocki". Ale jak na swoje standardy Armia Czerwona, gdy szła do przodu, była poprawna. Działacze Polrewkomu zdawali sobie sprawę do czego zdolni są krasnoarmiejcy, dlatego naciskali, aby nie rabować i nie gnębić miejscowej ludności, bo wtedy cała robota propagandowa poszłaby na nic. Jan Jerzy Milewski, historyk z IPN w Białymstoku podaje, że w jednym przypadku w tym mieście rozstrzelano sowieckich żołdaków za ściąganie pierścionków kobietom w sklepie. Ich zwłoki leżały na ulicy przez cały cały dzień, by odstraszyć innych. W drodze na Warszawę czerwonoarmiści za zarekwirowaną żywność czasem nawet "płacili" pokwitowaniami na których w kilku językach, łącznie z hebrajskim widniał napis: "Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!" Prof. Szczepański podaje, że dowództwo sowieckie planowało odbicie sobie dopiero w Warszawie wcześniejszą powściągliwość. Żołnierze mieli mieć prawo do dwudniowego rabunku stołecznych sklepów i używania na warszawiankach.
Polrewkom wydał dekret o wolności sumienia, w którym ostrzegano duchownych, że "żaden przymus i gwałt w sprawie wiary" nie będzie tolerowany. Aresztowano kilkudziesięciu księży, z których kilkunastu potem zostanie zabitych. Masowo duchowieństwa jednak nie mordowano, bo okupanci wiedzieli o przywiązaniu Polaków do księży. Zdarzały się ucieczki duchownych, ale większość pozostała w swoich parafiach. Przykład dał biskup Romuald Jabłrzykowski, który zarzucił podróż do Częstochowy, aby wzmocnić ducha obrońców Łomży. Został uwięziony przez bolszewików, uwolnili go dopiero po ponad dwóch tygodniach polscy żołnierze. Takie postawy powodowały, że katolicy zaczęli żyć w jakimś religijnym uniesieniu: mnóstwo ludzi chodziło do kościoła każdego dnia i modliło się o oswobodzenie kraju. Ludzie zbierali się, by śpiewać religijne pieśni.
W pierwszych dniach, aby pozyskać klasę robotniczą Polrewkom wydał dekret o ośmiogodzinnym dniu pracy, co tylko świadczyło o oderwaniu od życia towarzyszy przysłanych z Moskwy. Nie wiedzieli, że już od roku taki czas pracy w kraju obowiązywał. Marchlewski narzekał później w swoich wspomnieniach na brak "politycznego wrzenia mas pracujących". Jaki żal musieli czuć członkowie Polrewkomu, kiedy w pierwszych dniach sierpnia pojawiła się w progach "Pałacu Pracy" delegacja robotników żądająca uwolnienia uwięzionego fabrykanta Literrera. A w Chełmicy w powiecie lipnowskim pracownicy cukrowni przez dwa dni ukrywali przed bolszewikami swojego dyrektora i jego córkę w kotle i ułatwili im ucieczkę w przebraniu. Większość organizacji Polskiej Partii Socjalistycznej, głównej siły robotniczej przyjęła wrogą postawę wobec nowego reżimu (członków partii komunistycznej w Białymstoku było zaledwie osiemdziesięciu).
Dość przyjaźnie na władzę sowiecką zareagowali parobkowie z folwarków i małorolni, bo wierzyli, że bolszewicy polepszą im życie. Zdarzało się, że krasnoarmiejcy zabierali krowy bogatym chłopom i dawali je biedakom. Agitatorzy do parobków i najbiedniejszych chłopów zwracali się z szacunkiem i mówili do nich: "towarzyszu". Niejednokrotnie ku ich zakłopotaniu mianowali ich sołtysami i wójtami. Lenin nakazał TKRP rozdawanie pańskiej ziemi, ale w tej materii Marchlewski okazał się być bardziej czerwony od samego wodza rewolucji. Nad majątkami dworskimi ustanowiono jedynie "zarząd włościański" i po zwycięstwie miały one zostać przekształcone w kołchozy. Lenin naciskał na Dzierżyńskiego, ale ten nic nie mógł zrobić, bo inni towarzysze z Polrewkomu poparli Marchlewskiego, aby "nie kopiować rosyjskich doświadczeń", jak powiedzieli. Władimir Ijlicz był wściekły i 14 sierpnia wysłał starego bolszewika Karola Radka do Białegostoku: "Błagam cię, idź prosto do Dzierżyńskiego i domagaj się, żeby posiadacze i kułacy byli bezwzględnie likwidowani, ale trochę szybciej i energiczniej, a także żeby dać chłopom skuteczną pomoc przy przejmowaniu pańskich gruntów i lasów" - napisał w telegramie. Majątków nie rozparcelowano jednak z braku czasu, a większość chłopów nienawidziła bolszewików mimo ich umizgów. Co prawda członkowie lewicowego PSL "Wyzwolenie" wchodzili czasem taktycznie do rewkomów, ale nawet kierownictwo tej partii wzywało do oporu wobec najeźdźców. "Nie kacap z głębokiej Rosji i nie bolszewik uczyć nas będzie. Polski my naród, polski lud - według własnej myśli i zdania zaprowadzim swoje ludowe rządy w Polsce" - głosiła jedna z odezw "Wyzwolenia". Mnóstwo jest świadectw ukrywania żywności przed bolszewikami, uciekinierów z sowieckiej niewoli i organizowania kryjówek dla dziedziców, a także bojkotu mityngów organizowanych przez nową władzę. Brawurową demonstrację wierności ojczyźnie zademonstrowali chłopscy delegaci z Nalibok w powiecie oszmiańskim. Odmówili podpisania deklaracji o przyłączeniu swojej gminy do sowieckiej Białorusi po czym uciekli uzbrojonym bolszewikom przez okno.
Niejednokrotnie entuzjastycznie wojska i władza sowiecka była przyjmowana przez prawosławnych. - Tu jest Rosja i ruskie powinny rządzić - powiedział jeden z witających bolszewików w powiecie sokólskim. Do rewkomów w pomorskich gminach chętnie wchodzili Niemcy. Na spotkaniach z czerwonoarmistami śpiewano wspólnie "Międzynarodówkę" i "Deutschland Ueber alles" ("Niemcy ponad wszystko"). Do nowej władzy entuzjastycznie ustosunkowała się przede wszystkim żydowska biedota. Duża część młodych służyła nawet w tworzonych przez bolszewików oddziałach milicji. Działo się tak dlatego, iż Żydzi chcieli jako mniejszość narodowa mieszkać w jednym kraju, po drugie byli bardzo podatni na "internacjonalistyczne" i "antydyskryminacyjne" hasła. Prof. Janusz Szczepański twierdzi, że za Sowietami opowiedziała się nawet część spekulantów, którzy dali wiarę pogłoskom, że w nowej Rosji Żydzi tak naprawdę rzadzą i robią krociowe interesy. Ale sami także byli ofiarami najazdu: zakazano działania żydowskiej gminy wyznaniowej, na bogatych kupców nakładano kontrybucje, zdarzały się zabójstwa rabinów (o których pisał także Izaak Babel w swojej "Armii Konnej"). Zdarzało się, że Żydzi razem chwytali za broń w obronie Polski; 300-osobowy oddział partyzancki walczący o wyzwolenie Wysokiego Mazowieckiego w większości tworzyli żydowscy chłopcy i mężczyźni. W conajmniej kilku przypadkach udało się uratować księży katolickich przed aresztowaniem, dzięki ostrzeżeniom miejscowych starozakonnych.
Do milicji udawało się jeszcze trochę przygarnąć młodych, ale próby stworzenia przez Dzierżyńskiego Polskiej Armii Czerwonej skończyły się fiaskiem. Zebrano jedynie 176 ochotników, z czego po odwrocie pozostało u boku sowieckich żołnierzy jedynie trzydziestu pięciu. "Żelazny Feliks", w końcu zorientował się jak bardzo nienawidzą go rodacy, zaczął się bać i prosił Kreml o przysłanie mu do ochrony batalionu Czeka z Rosji.
W czasie Bitwy Warszawskiej bolszewicy rozgłaszali, że Warszawa już padła. Dzierżyński, Marchlewski i Kon "złożyli wizytę" księdzu kanonikowi Wiktorowi Mieczkowskiemu 15 sierpnia w jego plebanii Wyszkowie. Nie przepędzili proboszcza, uprzejmie poprosili go by został i dyskutowali z nim długie godziny, po czym przenocowali. Następnego dnia szykowali się do triumfalnego wkroczenia do stolicy, gdy otrzymali telegram o odparciu sowieckiego ataku. Ks. Mieczkowski opisał potem scenę wyjazdu "biesów rewolucji" z Wyszkowa: "Widziałem, że miny ich były poważne i ze mną nadzwyczaj swobodnie dyskutowali, nie zdradzając się, że jadą do Warszawy. Przykro mi było, że ludzie tak inteligentni powiększają liczbę zdrajców Ojczyzny, być może jako fanatycy obłędu bolszewickiego. Odetchnąłem, gdy ich auto pomknęło w stronę Białegostoku (...)" Na wieść o rozbiciu hord bolszewickich pod Warszawą, Mazowsze i Podlasie pogrążyło się w chaosie. Sieć rewkomów uległa rozpadowi, spontanicznie zaczęły powstawać oddziały partyzanckie, które napadały i nękały Armię Czerwoną. "Wyzwoliciele" zaczęli rabować i zabijać ludność cywilną. 20 sierpnia w Białymstoku czekiści Dzierżyńskiego rozstrzelali szesnastu mieszkańców. Mord miał znaczenie symboliczne, bo zabici stanowili jakby przekrój elity Białegostoku: znalazło się w tej grupie trzech ziemian, trzech funkcjonariuszy policji, trzech oficerów, jeden związkowiec, proboszcz, kupiec żydowski i książę tatarski.
Ale o zwycięstwie pod Warszawą wiedzieli już wszyscy i miasto także było w stanie wrzenia. 22 sierpnia wierni w Białymstoku urządzili nawet procesję katolicką ulicami miasta. Trudno chyba o większą prowokację i akt odwagi. W pochód wmieszali się uzbrojeni czekiści, ale nie odważyli się jednak strzelać. Jeszcze tego samego dnia w popłochu działacze Polrewkomu opuścił stolicę Podlasia. Norman Davies w książce "Orzeł Biały, Czerwona Gwiazda" nazywa ich "grupką nieposłusznych pędraków, którzy z ciekawości zbłądzili za ogrodzenie swoejgo politycznego przedszkola i wyszli na ulicę". Chyba jednak jest dla owych zdrajców nazbyt łaskawy.