Napisaliśmy dziś na Fronda.pl o pomyśle księży z Białegostoku, którzy w ramach przygotowania do małżeństwa zobowiązują młodych ludzi do wzięcia udziału, prócz oczywiście kursu przedmałżeńskiego w specjalnych dniach skupienia. Pomysł białostockich duchownych jeszcze w tym roku ma być realizowany w całej Polsce.
Od jakiegoś czasu słychać było różne doniesienia, że Kościół katolicki wprowadzi nowe zasady przygotowania do małżeństwa. Przede wszystkim miałyby one polegać na wydłużeniu okresu narzeczeństwa do roku. Nie ukrywajmy, że tego typu pomysły przez młodych ludzi są interpretowane raczej jednoznacznie – jako kolejne utrudnienia ze strony Kościoła... Nawet na Frondzie tytuł newsa o koncepcji białostockich księży brzmi: „Reforma rozpoczęta: coraz trudniej o ślub w Kościele katolickim”.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że liczba rozwodów drastycznie wzrosła w ostatnich latach. Niepokojącym zjawiskiem jest także wzrost składanych wniosków o stwierdzenie nieważności małżeństwa. Wydawać by się mogło, że rozwiązaniem tego problemu będzie wydłużenie przygotowania do małżeństwa, dzięki czemu młodzi ludzie lepiej się poznają i przekonają, czy naprawdę chcą zakładać rodzinę. Czy aby nie jest to zbyt daleko idące uproszczenie?
Moim skromnym zdaniem, reforma i wprowadzanie kolejnych utrudnień to jak rzucanie kulą w płot. I w dodatku nie ten, co trzeba. Bo samo wydłużenie narzeczeństwa i dodanie kolejnych dni skupienia nie zmieni niczego na lepsze. Wydaje mi się, że efekt będzie wręcz odwrotny od zamierzonego. W sytuacji, kiedy już dziś, wiele par najzwyczajniej w świecie mieszka ze sobą i współżyje przed ślubem, dłuższy okres narzeczeństwa będzie dla nich jedynie dłuższym trwaniem w grzechu. Co więcej, utrudnianie młodym ludziom zawierania sakramentu małżeństwa może spowodować, że – mając do wyboru rozmaite warunki do spełnienia, albo pozostanie w związku na kocią łapę – najzwyczajniej w świecie w ogóle zrezygnują ze ślubu kościelnego, co zresztą już teraz jest wielką bolączką. W kontekście drastycznie rosnącej liczby tzw. katolików niepraktykujących wprowadzanie takiej reformy może być kompletnym strzałem w kolano.
Co zatem? Zamiast wprowadzania kolejnych utrudnień postarajmy się o to, by przygotowanie, którego już teraz wymaga Kościół było na lepszym poziomie. I nie piszę o tym z punktu widzenia osoby, która nie ma zielonego pojęcia jak to przygotowanie wygląda. Przygotowuję się właśnie do zawarcia sakramentu małżeństwa (dzięki Bogu, reformy już mnie nie obejmą!) i wiem, jak uciążliwa i nieatrakcyjna jest w dużej mierze obecna oferta Kościoła dla narzeczonych. Kurs przedmałżeński? Możemy wybierać pomiędzy spotkaniami rozciągniętymi na mniej więcej dziesięć tygodni (godzina raz w tygodniu) i kursami skróconymi, weekendowymi (z tym, że to żaden skrót, bo kurs weekendowy to zwykle 18 godz. wykładów non-stop, czyli o osiem więcej niż normalnie).
Mając do wyboru wciskanie jakiejś dodatkowej godziny w tygodniu, po całym dniu pracy, bieganiu na uczelnię i setce innych zajęć, wraz z narzeczonym wybraliśmy kurs weekendowy. Nie będę pisać gdzie i przez kogo prowadzony, aby nie robić (anty)reklamy, zdradzę tylko, że organizowany przez znanego zakonnika, który zajmuje się duszpasterstwem małżeństw. W związku z tym, liczyliśmy na z pożytkiem spędzony czas.
I chyba się przeliczyliśmy, bo kurs miał dla nas wymiar raczej zniechęcający do małżeństwa. Zacznijmy od tego, że dziewięć godzin siedzenia na tyłku w sobotę, po całym tygodniu pracy, a później w niedzielę to jakaś teksańska masakra piłą mechaniczną. I co więcej, prawie cały czas mówiła do nas jedna i ta sama osoba w postaci zakonnika. Kurs przedmałżeński, na którym nie ma żadnego małżeństwa? Możliwe (wprawdzie, w niedzielę pojawiła się na chwilę jakaś para, ale przeprowadzone przez nią warsztaty były po prostu straszne i nic nie wnosiły do naszego życia). Myślałam, że kurs wniesie pewną świeżość do naszego narzeczeństwa, pokaże nam pewne sprawy, na które być może do tej pory przymykaliśmy oko. Tymczasem zakonnik przez pół soboty traktował o tym, że... Bóg stworzył kobietę z żebra mężczyzny, by była dla niego stosowną pomocą.
Oczywiście, elementem kursu był wykład o naturalnych metodach planowania rodziny. Przeprowadziła go kobieta (na oko, jakoś blisko sześćdziesiątki), która gorąco próbowała nas przekonać, że bardzo ważną rolę odgrywa tutaj także mężczyzna, że nie można zrzucić całego ciężaru dokonywania stosowanych pomiarów wyłącznie na kobietę, i że przez dwadzieścia-ileś-tam lat jej mąż bardzo aktywnie włączał się w przygotowywanie wykresów. To ja się pytam, dlaczego ten mąż nie przyszedł razem z nią na ten wykład i nie dał świadectwa o tym, że naturalne metody planowania rodziny to także sprawa faceta?! Co więcej, pani „błysnęła” kilkoma tekstami typu: „Drodzy narzeczeni, mierzenie temperatury musi wejść w nawyk – od razu po przebudzeniu nie ma przytulania z mężem, ani czegokolwiek innego, tylko łapiemy za termometr”. Można skutecznie zniechęcić? Można. Gdybym z narzeczonym miała inne przekonania i gdybyśmy nie byli absolutnie pewni, że antykoncepcja hormonalna jest szalenie niebezpieczna dla zdrowia kobiety, to kto wie, czy tamtej Pani nie udałoby się nas zniechęcić do NPR...
Na koniec dodam tylko, że kurs miał charakter typowej „masówki” - czyli spęd na oko 100 par, od każdej zakonnik zainkasował blisko 200 zł. Co dostaliśmy w zamian? Teczkę z kilkoma kserówkami, długopis, 18 straconych godzin i konieczny papierek...
Obowiązkowe dni skupienia, które wprowadzili białostoccy księża może i są dobrym pomysłem. Ale może zamiast tego kursu, który w wielu przypadkach jest traktowany przez narzeczeństwa jedynie jako przykra konieczność do zaliczenia? Nie chcę powiedzieć, że kursy przedmałżeńskie w ogóle są beznadziejne – z pewnością wiele par trafiło na takie, które wniosły wiele pozytywnego do ich życia. Ale rozmawiam obecnie z wieloma moimi znajomymi, którzy również przygotowują się do zawarcia sakramentu małżeństwa i niestety, podzielają oni moje doświadczenia. Czy więc zamiast wprowadzania kolejnych utrudnień nie lepiej byłoby postarać się o jak najlepszą jakość przygotowania, które już teraz obowiązuje narzeczonych?
Marta Brzezińska