Alarmistyczny ton niektórych mediów sprzyjających kremlowskiej narracji konfliktu na Ukrainie, przypomina sytuację z czasów Zimnej Wojny, gdy mieszkańcy PRL byli nieustannie trzymani w gotowości bojowej, straszeni nieuchronną agresją ze strony imperialistów, bądź wybuchem wojny atomowej, której bało się każde dziecko. Nie ukrywam, że owa traumatyzacja okazała się bardzo skuteczna. Gdy moja żona budzi się i mówi, że śnił jej się koszmar, nie muszę się już pytać, co to było, bo pewnie odpowie: „śniło mi się, że zaatakowali nas Niemcy”.
Teraz wojna dezinformacyjna działa w drugą stronę. W mojej opinii informacje, jakoby Moskwa szykowała inwazji na Kraje Bałtyckie wydają się jednak grubo przesadzone. Wszelkie argumenty postaram się streścić w poniższym tekście. Do występujących obecnie zawirowań gospodarczych, czy są to utrudnienia w ruchu transportowym, czy zakaz importu określonych produktów, jako metody nacisku ze strony naszego wschodniego sąsiada, także w Polsce na przestrzeni wielu lat, mieliśmy okazję już się przyzwyczaić.
Dużo bardziej realne od wkroczenia wojsk rosyjskich np. na Łotwę, wydaje się interwencja w Mołdawii. Moskwa nieprzerwanie podsyca separatystyczne dążenia w autonomicznej republice Naddniestrza oraz w innym samorządnym regionie tego kraju – Gagauzji, gdzie w niedawnym plebiscycie ponad 90 proc. mieszkańców opowiedziało się za unią celną z Rosją. Moskwa ma tam więc swoje interesy. Mołdawia leży na rubieżach strefy wpływów Unii Europejskiej i podobnie jak Ukraina, zawsze była pod większą presją Wschodu niż Zachodu. Proeuropejska jest jedynie stolica – Kiszyniów, natomiast południowe regiony – jednoznacznie opowiadają się za Rosją.
Z Krajami Bałtyckimi sprawa jest bardziej skomplikowana. Przede wszystkim Litwa, Łotwa i Estonia są członkami UE i NATO. Ewentualny bezpośredni konflikt militarny, czy nawet „pokojowe” zajęcie terenów granicznych zamieszkanych przez rosyjską mniejszość pod pozorem ochrony jej interesów, oznaczałby notabene otwarty konflikt z Unią Europejską oraz Sojuszem Półnoatlantyckim. Oczywiście można się zastanawiać czy Europa i Ameryka chciałaby umierać za Estonię, ale na tę kwestię należy spojrzeć także z drugiej strony – czy Kraje Bałtyckie mają naprawdę tak dużą wartość dla Kremla?
Z punktu widzenia strategicznego, wydaje się, że ważniejszym byłoby zdobycie przyczółka w Mołdawii. Nad Bałtykiem Rosjanie i tak są obecni w Obwodzie Kaliningradzkim. Pod względem gospodarczym zaś Kraje Bałtyckie mają nieporównywalnie mniejsze znaczenie niźli Ukraina. Nie tylko ze względu na swoją wielkość, czy rynek zbytu dla rosyjskich towarów. Ukraina ma odgrywa przecież fundamentalną rolę, że względu na umiejscowienie największego i najważniejszego gazociągu tranzytowego, którym płynie gaz ziemny z Azji do Europy Południowo-Wschodniej. Istotne są także złoża surowców, nie tylko na lądzie ale także w szelfie Morza Czarnego. Kraje Bałtyckie takich bogactw nie posiadają. W bardzo dużym uproszczeniu to przecież jeden wielki las, a drewna w Rosji przecież nie brakuje.
Tranzytowe zalety litewskiej Kłajpedy czy łotewskich portów w Windawie i w Lipawie to pieśń przeszłości, odkąd rozbudowuje się terminale pod Petersburgiem – najważniejszym wschodnioeuropejskim ośrodku handlowym nad Bałtykiem. Podczas, gdy przeładunki w portach bałtyckich w Rosji wzrosły w I półroczu 2013 r. o 7,4 proc., na Łotwie spadły o 8,4 proc., a w Estonii o 4 proc. Lepiej radziła sobie Litwa i Polska.
Jakkolwiek zabrzmi to paradoksalnie Rosja potrzebuje Krajów Bałtyckich w Unii Europejskiej. Za ich pośrednictwem przecież realizuje swoje cele, głównie gospodarcze. Przykładem może być Łotwa, której prawodawstwo finansowe zmieniono od bieżącego roku na wzór cypryjski i stamtąd zarządzane są rosyjskie inwestycje na zachodzie Europy. Od lat status kraju przyjaznego biznesowi, pielęgnuje Estonia, która także stała się przyczółkiem do gospodarczej ekspansji Rosji na Zachodzie oraz w Skandynawii.
Sprawy mniejszości rosyjskiej w tych krajach są drugorzędne. Po pierwsze Rosjanom żyje się tam dobrze. Nie dość, że czują się jak u siebie, to jeszcze więcej zarabiają i korzystają z lepszych świadczeń . Wyższy poziom życia jest tu kluczowy, lecz istotne są także inne kwestie. Na Łotwie, „bezpaństwowcy” – rezydenci bez łotewskiego paszportu, mogą wymigiwać się od płacenia podatków i unikają poboru do armii, co w wielu przypadkach okazuje się bardzo wygodne dla prowadzenia, często szemranych, interesów. Natomiast w Estonii Rosjanie mają silną reprezentację polityczną – rządzą nawet w stolicy kraju Tallinie i to dość efektywnie. Wydaje się, że jedynym krajem, który nie ma z Rosjanami problemu jest Litwa, która zaraz po transformacji wręczyła wszystkim litewskie dokumenty, a resztę załatwiła najsilniejszym spośród wymienionych trzech, krajów nacjonalizmem.
Zanim więc udamy się do sklepu z militariami po broń ćwiczebną, słysząc, że Rosjanie stoją już u bram Krajów Bałtyckich, postarajmy się nieco ochłonąć. Moskwa potrzebuje swoich stref wpływu w Unii Europejskiej, a takimi bez wątpienia pozostają Litwa, Łotwa i Estonia.
Tomasz Teluk