A co tam Jüngerowskie rewolucje, ultramontanizmy de Maistre'a, płomienne tradycjonalistyczne deklaracje Chateaubrianda, decyzjonizmy Schmitta, krótkie oskarżenia miotane na współczesny świat przez Gómeza, ukoronowane nacjonalizmy Maurrasa... Dziś o byciu konserwatystą decyduje gwałtowność z jaką wyrażamy sie o gościu, który postanowił pozbyć się przyrodzenia, zalożyć sukienkę i uprawiać politykę na najwyższym szczeblu jako kobieta.

 

Teraz obroną Ładu nie jest wcale miotanie płomiennych pocisków w przekleństwa współczesności, ale normalne podejście do spraw, które jeszcze sto, dwieście lat temu byłyby czymś oczywistym, nie tylko dla zagorzałych konserwatystów, ale również socjalistów, liberałów i wszystkich żywych elementów mozaiki poglądów. Homoseksualizm, transseksualizm i inne perwersyjne "izmy" - stosunek do nich nie był wyznacznikiem poglądów.

 

Jak pisał Ernst Jünger, "upadłe ołtarze są siedliskiem demonów". Demonów, które opanowały również prawą stronę. Problem określenia własnej tożsamości przez środowiska konserwatywne, sprawia, że łatwo wchodzimy w tor wyznaczony, czy wręcz narzucony, przez środowiska lewicowo - liberalne. Broniąc własnych wartości, posługujemy się nie tylko metodami lewicy, ale wręcz tokiem jej rozumowania. Kult demokracji, postawienie świeckiego prawoczłowieczyzmu na piedestale, pluralizm - nie ma tu miejsca na odwołanie się do Autorytetu, "wyższych zasad" (nie wahajmy się użyć słowa: praw Bożych)  czy Prawdę obiektywną, która "nigdy nie leży po środku", bo przecież "leży tam gdzie leży".

 

Oprócz spraw obyczjowych, o konserwatywnych przekonaniach ma świadczyć postawa wobec Rosji i pogląd na współpracę polsko-amerykańską, oczywiście wszystko w romantyczno-mesjanistycznym sosie. Ciekaw jestem, czy piewcy takiej wizji konserwatyzmu zdają sobie sprawę, że podobną definicję sformułował przed laty... Radek Sikorski.

 

Aleksander Majewski