Z Moskwy dochodzą nas groźne pomruki. Tamtejsze Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało specjalny komunikat, w którym przeczytać można o „skandalicznej prowokacji” (albo oburzającej, zależnie jak przetłumaczymy). Centrala rosyjskiej dyplomacji gwarantuje nam, że „nie pozostanie to bez konsekwencji”. A jakich? Możemy się tylko domyślać, skoro w tym samym oświadczeniu przeczytać można, że dzięki wysiłkowi Armii Czerwonej, Polska ostała się, jako państwo, a Polacy, jako naród nie zostali zniszczeni ani wygnani. W całej sprawie chodzi o mającą wejść w Polsce w życie ustawę zakazującą propagandy totalitarnej, w tym i komunistycznej, w przestrzeni publicznej. Mają zostać zlikwidowane pomniki i monumenty z czasów PRL sławiące czyn bratniej armii i narodu. Chyba, że upamiętnienia, wzniesione zostały na cmentarzach lub w miejscach, w których spoczywają szczątki poległych. Wówczas zostają. Ale tę ostatnią kwestię rosyjscy, choć może należałoby napisać sowieccy, dyplomaci pomijają milczeniem i domagają się pozostawienia wszystkich monumentów w spokoju.
Rosyjska propaganda zaczyna budować tezę w myśl, której obecne działania Warszawy nie są dobrze przyjmowane przez Polaków. Temu, jak można przypuszczać, służyć ma opublikowanie przez resort obrony wyboru dokumentów, jak zapowiedziano wcześniej nieznanych, – meldunków i raportów z frontu z roku 44 i 45, z których ma wynikać jak armia czerwona witana była w Polsce. Można się domyślać nawet nie czytając – z radością, kwiatami, łzami wdzięczności. Nie buduję tezy, iż tak nie było, chodzi raczej o negliżowanie propagandowej, współczesnej narracji Moskwy. Jest ona prosta, jak konstrukcja cepa. Prości ludzie witali Moskali z kwiatami, bo widzieli w nich wyzwolicieli od faszyzmu, a precyzyjnie rzecz ujmując dwóch faszyzmów – niemieckiego i ukraińskiego, a polityczne elity przepełnione antyrosyjskimi fobiami kolaborowały z III Rzeszą. Legion rosyjskich propagandystów, podających się z historyków czy dziennikarzy, takich jak choćby Maksym Szewczenko (przy okazji członek przy Putinie Rady ds. Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego i Praw Człowieka) będzie dowodziło, że Polacy, zaraz po Rumunach i Węgrach stanowili w armii Hitlera największą grupę narodowościową, wszystkie fabryki w Polsce pracowały na rzecz III Rzeszy a Armia Krajowa nie ruszyła nawet palcem, aby przeszkodzić niemieckiemu wysiłkowi militarnemu na wschodzie (takie tezy znaleźć można w jego niedawnym wystąpieniu na antenie radia Echo Moskwy). Cóż z tego, że wszystkie te bzdury przekonująco obalił znany również w Polsce, rosyjski historyk i opozycjonista Sołonin. Jeszcze się doczekamy oficjalnych rewelacji o tym, że w Katyniu polskich oficerów mordowali Niemcy, o przepraszam hitlerowcy, albo naziści, a najlepiej by było gdyby się okazało, że to poprzebierani w nazistowskie uniformy Polacy, Ukraińcy i Bałtowie.
Bo w tym ludzkim bestiarium, pamiętajmy, nie jesteśmy samotni. Z równie wielkim oburzeniem Moskwa zareagowała na krótki film zatytułowany „Leśni Bracia” poświęcony antysowieckiej powojennej partyzantce w państwach nadbałtyckich. O zgrozo, film umieszczono niedawno na oficjalnej stronie Sojuszu Północnoatlantyckiego. Zareagować musiała rzeczniczka rosyjskiego MZS Zacharowa, mówiąc, że odziały utworzone zostały przez „lokalnych kolaborantów” a także członków formacji SS. Wtórował jej nadzorujący rosyjski kompleks przemysłowo – obronny, a w swoim czasie przedstawiciel Moskwy przy kwaterze NATO, Dmitrij Rogozin, który na swojej stronie w sieci umieścił post stawiający kropkę nad i – w jego opinii film o „leśnych braciach” potwierdził, że NATO to „hitlerowskie niedobitki”.
W ten sposób Rosjanie odreagowują warszawskie wystąpienie prezydenta Trumpa, oraz szczyt NATO – Ukraina, który niedawno odbywał się w Kijowie. Oczekiwali, że stanowczo i jednoznacznie przekreślone zostaną rachuby ukraińskiej elity na współpracę z Sojuszem. A tu zawód. Nie tylko, że nic takiego nie nastąpiło, ale zapowiedziano współpracę, a występujący wczoraj w amerykańskim Senacie generał Paul Selva, dowodzący amerykańskimi siłami powietrznymi, powiedział, że zarówno on, jak i amerykańskie ministerstwo obrony opowiadają się za dostarczeniem Ukrainie również broni pozwalającej atakować. I Rosjanie już wszystko wiedzą. NATO na Wschodzie postawiło na nacjonalistów, spadkobierców faszystów. Polska nie może być wyjątkiem.
Również wczoraj, w trakcie wizyty ukraińskiego prezydenta w Gruzji poinformowano o podpisaniu umowy o „strategicznym partnerstwie” obydwu krajów w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Wspomniano m.in. „wymianie doświadczeń”, co w języku dyplomacji oznaczać może współpracę wojskową oraz uszczelnianie granicy. Granicy, która w Gruzji podlega ciągłym rewizjom ze strony Rosjan (Osetia Pd.). Ostatnie jej przesunięcia spowodowały, że strategicznie ważna droga wiodąca przez Gruzję do Abchazji jest już 400 metrów od „nowej granicy”. Rosyjski minister Ławrow, w swoim stylu, wezwał Gruzinów do wznowienia rozmów genewskich poświęconych uregulowaniu sytuacji między obydwoma krajami, nie zaś podejmowania prób przekształcenia „konstruktywnych rozmów w jakieś dyskusje o okupacji czy tam czyś jeszcze”. Wydaje się, że z Rosjanami trzeba negocjować w taki sposób jak czynią to Amerykanie. Niedawno toczyła się kolejna runda rozmów rosyjskiego wiceministra spraw zagranicznych Riabkowa i jego amerykańskiego odpowiednika. Głównym tematem miała być kwestia rosyjskich posiadłości dyplomatycznych zajętych przez Amerykanów, ale rozmawiano również o wygasającym na początku przyszłego roku porozumieniu w sprawie rakiet krótkiego zasięgu i o podnoszonych wobec Rosji w Senacie oskarżeniach, iż Moskwa łamie porozumienie dotyczące rakiet dalekiego zasięgu. W sprawie posiadłości dyplomatycznych nic nie drgnęło, choć już kilka dni temu media donosiły, że porozumienie jest prawie gotowe. Teraz jeszcze dochodzą obawy Moskwy, że amerykańskie zastrzeżenia wobec porozumień o redukcji rakiet doprowadzą do wyścigu zbrojeń. Rosjanie najprawdopodobniej są przekonani, że Stany Zjednoczone czynią przygotowania do generalnego uderzenia w ich interesy. Nie w sensie militarnym, ale politycznym.
Dwa kolejne przykłady mające potwierdzić ich tezę. W poniedziałek wizytę w Waszyngtonie składał serbski prezydent Vucić. Spotkał się z wiceprezydentem Pencem. Rosjanie są przekonani, że Amerykanie domagali się od Serbów jasnego przedstawienia priorytetów w ich polityce zagranicznej. A mianowicie, czy są za integracją z Unią Europejską i NATO, czy raczej wybierają opcję na Wschód. Kilkanaście dni temu w wywiadzie dla Bloomberga serbska premier, jak Rosjanie niemal za każdym razem podkreślają, pierwsza wśród narodów słowiańskich premier o innej orientacji seksualnej, powiedziała, że jej kraj, postawiony przed takim wyborem dokona opcji na Zachód. Później, po tym, jak prorosyjscy nacjonaliści serbscy (Vojislav Šešelj i jemu podobni) podnieśli raban pani premier prostowała twierdząc, że jej słowa zostały źle przetłumaczone. Teraz przed podobnym testem staje serbski prezydent. Zdaniem Rosjan niezadowolenie amerykańskich kręgów oficjalnych wywołuje polityką współpracy wojskowej Serbii z Rosją, zakupów od Moskwy uzbrojenia i uczestnictwa we wspólnych manewrach. Waszyngton też chce, aby w zakresie polityki zagranicznej Belgrad konsultował swoją linię z dyplomacją państw unijnych. Dodatkowo amerykańska ambasada w Belgradzie otwarcie kwestionuje potrzebę utrzymywania rosyjsko – serbskiego centrum pomocy humanitarnej w Niszu, które zdaniem amerykańskich dyplomatów z pomocą i tym bardziej humanitarną niewiele ma wspólnego, a jest po prostu, zwykłym ośrodkiem wywiadu. Cytowani przez rosyjskie media serbscy specjaliści są przekonani, że w obliczu rywalizacji między mocarstwami ich kraj ma coraz mniej przestrzeni na lawirowanie między Moskwą a Waszyngtonem i będzie musiał dokonać strategicznego wyboru. Papierkiem lakmusowym rzeczywistego nastawienia Belgradu może stać się właśnie kwestia przyszłości ośrodka w Niszu. Już po spotkaniu, wyraźnie zadowolony z jego rezultatów serbski prezydent mówił o tym, że zaprosił amerykańskiego prezydenta do Belgradu, w którym „będzie gorąco przyjęty”. Odniósł się też do współpracy jego kraju z Rosją mówiąc, i to chyba nie będzie w Moskwie dobrze przyjęte, że Serbia na tych polach, na których nie otrzymuje wsparcia od Zachodu, korzysta z pomocy Rosji. Sygnał jest czytelny. I tak też odebrać należy deklaracje amerykańskich polityków o strategicznie ważnej roli Belgradu na Bałkanach, zacieśnianiu współpracy w tym i gospodarczej (Vucić spotkał się też z prezesami wielkich amerykańskich koncernów) oraz zbliżeniu z Zachodem.
Inne wydarzenie z początku tygodnia, które zmienia układ sił w regionie, to otwarcie nowego przejścia granicznego między Ukrainą a Mołdawią. W uroczystości uczestniczyli Poroszenko i premier prozachodniego rządu Mołdawii Filip. W najbliższej przyszłości ma być jeszcze otwarte trzynaście podobnych przejść granicznych kontrolowanych przez Kijów i Kiszyniów. Stawia to w niezwykle trudnym położeniu prorosyjską samozwańczą republikę Naddniestrza, która, jak informuje rosyjska prasa znajdzie się w faktycznym okrążeniu. Ale zdaniem jej władz wywarcie nacisku na Tyraspol to nie jedyne z zamierzeń Kiszyniowa. Odzyskując kontrolę nad własnymi granicami Mołdowa chce pokazać Zachodowi, że spełnia jeden z podstawowych warunków wstąpienia do Unii Europejskiej i NATO. A jak wiadomo, przynajmniej w Rosji, NATO postawiło na wschodnioeuropejskich nacjonalistów, czyli faszyści znów w natarciu
Marek Budzisz/salon24.pl