Powracający temat homoseksualizmu, ostatnio w kontekście związków partnerskich, wbrew pozorom, nie jest wyczerpany. I problemem nie jest tylko to, czy homoseksualiści będą mogli legalizować związki jednopłciowe czy wychowywać nie swoje dzieci, lecz problemem stają się oni sami dla siebie. Homoseksualiści, czym mało kto zaprząta sobie głowę, pilnie potrzebują pomocy i to wielorakiej: medycznej, psychiatrycznej, psychologicznej, socjalnej, resocjalizacyjnej i duszpasterskiej. Potrzebują miłości, wparcia, zainteresowania i troski. Problem homoseksualizmu bowiem od lat dziewięćdziesiątych - odkąd został wykreślony z listy chorób WHO – z jednej strony jest postrzegany i przedstawiany w optyce źle pojmowanej tolerancji i miłosierdzia, które staje się … niemiłosierne.
A z drugiej strony jawnie manipuluje się nim, zwłaszcza w polityczno-ideologicznych rozgrywkach. Odnoszę wrażenie, że upominanie się o tak zwane prawa dla gejów odbywa się wbrew woli wielu samych zainteresowanych. Chęć pomocy środowiskom gejowskim w postaci walki o legalizację ich „związków”, adoptowanie dzieci, specjalne przywileje – to nie jest ten program i ta pomoc, której wszyscy homoseksualiści oczekują. Tymczasem tym biednym istotom ludzkim wyrządza się coraz to większą krzywdę, wmawiając im (i społeczeństwu), że ich dewiacja jest normą, a ich relacje to przede wszystkim czysta miłość, która wymaga szacunku i legalizacji w związku małżeńskim.
Większość filmów (może za wyjątkiem Pedra Almodóvara), publikacji, artykułów, a także głosów polityków, którzy w przypadku homoseksualizmu, jak okazuje się, opowiadają się po stronie chrześcijańskiego personalizmu (sic!), a więc podkreślania i doceniania rangi godności osoby ludzkiej, starają się uzmysłowić sceptycznej reszcie społeczeństwa, że dwaj homoseksualiści to para zakochanych dżentelmenów, żyjąca w schludnym mieszkanku, jedząca kolorowe kanapeczki zapijane kieliszkiem czerwonego wina, przy świecach dyskutująca literackim językiem o sztuce.
Odnoszę wrażenie, że ta propaganda naprawdę działa. Temu idyllicznemu opisowi ulega nie tylko społeczeństwo, ale także wiele osób wywodzących się z elit intelektualnych, a nawet kościelnych. które nie wnikając nadmiernie w tę rzeczywistość publicznie „akceptują” gejów i „dbają” o ich prawa. Tymczasem walka o przywileje i prawa dla osób homoseksualnych oparta jest na fałszywym, aczkolwiek starannie wypreparowanym obrazie tej dewiacji, stworzonym na potrzeby akceptacji jak najszerszych grup społecznych, który to obraz nie ma wiele wspólnego z tym, czym naprawdę jest ta straszna i destrukcyjna choroba.
Wciąż zastanawiam się, ile osób, choćby w polskim parlamencie, zabierając głos w sprawie osób homoseksualnych, ma choćby podstawową wiedzę na ten temat. I nie chodzi mi tu informacje zaczerpnięte z drugiej ręki, choćby od programowych apologetów z „Gazety Wyborczej”, ale ze źródeł - na przykład z internetowych stron gejowskich, które szokują swoją obscenicznością i wyuzdaniem. Chcąc jednak wyrobić sobie własne zdanie na ten temat warto sięgnąć do sprawnie napisanej książki Michała Witkowskiego „Lubiewo”, której autor, aktywny homoseksualista, wprost dystansuje się od dyżurnych tematów podejmowanych przez rozmaitych obrońców tak zwanych gejów. W jednym z wywiadów mówi jasno: Ja też chciałem być jak najdalej od gazet – adopcja, AIDS, emancypacja, parady – a jak najbliżej doświadczenia, które literacko jest dużo ciekawsze. Bo gdy czytam w tygodnikach o gejach, mam poczucie, że to nie ma nic wspólnego z życiem.
Ponieważ właśnie do tej książki nawiążę od razu wyznam, że lubię Witkowskiego jako pisarza. Odkąd zaczął pisać w „Polityce” czytuję zawsze jego felietony i cenię jako człowieka pióra, który chce odkryć jakiś fragment prawdy o rzeczywistości. Szokującej, bulwersującej, wulgarnej, miejscami tragicznej (jak przypuszczam choćby dla jego Rodziców), brutalnej, a nawet odrażającej, ale prawdy. Za to należy mu się uznanie, gdyż nie każdy miałby odwagę wyznać tę prawdę, nawet gdyby za tym miały pojawić się przekłady książek na wiele języków, wystawiane sztuki na podstawie jego tekstów czy spore pieniądze.
Po latach Witkowski wznowił „Lubiewo” pod tytułem „Lubiewo bez cenzury”, dodając to, co ujął pierwotnemu tekstowi, jako wcześniej zbyt szokujące. Teraz jednak, gdy społeczeństwo „dojrzało”, to znaczy przyzwyczaiło się do serwowanej opinii, że trzeba być „za”, bo bycie przeciw jest co najmniej kompromitujące, autor nie ukrywa niczego. W moim odczuciu lektura samego „Lubiewa” jest wystarczająca, aby zapoznać się z tym, co każdy wiedzieć powinien, zabierając głos w kwestii homoseksualizmu, a co nie jest wiedzą powszechną. Aby zatem wyjaśnić skąd bierze się moja opinia na temat homoseksualizmu – dodajmy - opinia pod prąd poprawności politycznej, dokonam syntezy tych wątków aksjologicznych, które składają się na samą esencję homoseksualizmu, jaka wypływa spod pióra Witkowskiego - rocznik ‘75, który zaczął homoseksualizm czynnie uprawiać… nie mając piętnastu lat.
Obecnie Michaśka (tak mówią o nim jego koledzy–geje), jak wspomniałam, jest felietonistą „Polityki”, ulubieńcem lewicy i ich mediów (w maju był bohaterem programu „Uwaga”), a także wziętym pisarzem tłumaczonym na kilkanaście języków świata, a nawet autorytetem dla adeptów pisarstwa. Mimo sceptycznego, ale zarazem dobrodusznego głosu jego przyjaciela, który twierdzi, iż za pedalskie wspomnienia do książki „ta kurwa”, czyli Witkowski „zarobi na nim” i „se pizdę balsamami Lancôma za jego opowieści będzie smarował”1, książka ma przede wszystkim znaczący walor poznawczy i daje szansę na spotkanie się niejako od środka z fenomenem homoseksualizmu, z jego praktykami, obyczajowością, językiem2, a nawet swoistym etosem.
Po pierwsze Michał Witkowski dzieli homoseksualizm na ten przedemanycypacyjny i postemancypacyjny. Ten pierwszy ma miejsce wtedy, gdy pedały czyli cioty (homoseksualiści tak siebie określają) nie wystawiają się, lecz chowają się. „Emancypacja to ostentacja i na to nie ma rady. Jeśli się nie ukrywasz, to się wystawiasz, a nie po prostu jesteś. Wszystko to zniknie w fazie postemancypacyjnej, gdy nie będzie już plaż gejowskich, barów pedalskich, pisemek… Nie będzie żadnego getta. Pedalstwo będzie tak przezroczyste, że nikt nie zauważy na zwykłej plaży, że facet całuje się z facetem”. Jednak, jak notuje Witkowski z ulgą, „na szczęście już mnie na świecie nie będzie”, co oddaje stosunek pisarza do tych wszystkich zabiegów o tak zwane prawa homoseksualistów. „Kurwiszon Michaśka”, („cioty zwracają się do siebie „pieszczotliwie”: „kurwo”, „zdziro”, „szmato”), s. 174 gardzi jednak tym nieautentycznym homoseksualizmem i z ironią odnosi się do propozycji niejakiego Błażeja, który dowiadując się, że Michaśka jest literatką prosi:
Napisz koniecznie książkę o nas, o nas gejach… Musi to być historia dwóch gejów z klasy średniej, z wyższym wykształceniem, doktorantów z zarządzania i finansów, w okularach, w sweterkach… Leżą rano w jednym łóżeczku, oglądają jeden telewizorek, jedzą na śniadanie kanapkę z pomidorem z jednego talerzyka… No i oni stworzyli trwały związek i chcą adoptować dziecko, ale napotykają na problemy. Społeczeństwo, rozumiesz, ich nie chce zaakceptować, choć są kulturalni i spokojni, co czytelnik widzi. Aby kontrast był większy, niech sąsiedzi mają potwornie nieudane związki, niech piją i biją swoje dzieci, ale im państwo nie odmówi adopcji, a im, u których miałby chłopiec (chłopiec!) jak u pana Boga za piecem – odmówi. Żeby czytelnik widział, jakie to wszystko niesprawiedliwe… I na koniec niech adoptują kota, to znaczy, tfu! Niech sobie kupią kota… I nazwą go tak, jak dziecko chcieli nazwać (s. 139-140).
Taka narracja jednak, związana z fazą postemancypacyjną, która niweluje różnice między homoseksualizmem a heteroseksualizmem nie podoba się Michaśce. Jest przecież gazetowa, nieprawdziwa, sztuczna, plastikowa. Pedalstwo jest bowiem labilne, dynamiczne, otwarte wciąż na rozmaite warianty, mówi Witkowski. „Ale gdy ktoś do mnie męsko, to ja wycofuję się w kobietę, a znowu gdy zbyt kobieco, to na odwrót. Ruchome to wszystko, i gdy tak piszę tę ciotowską księgę, podkoszulkę, śmiech powiedzieć, sobie tak uchylam z ramion, żeby jak dekolt, dzwonię do znajomych ciotek, śmichy-chichy, że już tak się przegięłam3 w paragraf, że chyba już jestem nie do odzyskania dla społeczeństwa, koniec ze mną… Już się i ludzie za mną oglądają na ulicy, gdy raz na dzień po papierosy i pizzę wychodzę” (s. 173).
Witkowski bowiem doskonale wie, że cioty interesują się naprawdę lujami. Mogą mieszkać razem, prowadzić wspólne gospodarstwo domowe, mogą nawet jeść te kanapeczki w jednym łóżeczku, lecz ich egzystencję wypełnia pogoń za lujem. Kim są luje? „Luj to sens naszego życia, luj to byczek, pijany byczek, męska hołotka, żulik, bączek, chłopek, który czasem wraca przez park, albo pijany leży w rowie, na ławce na dworcu, albo w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Nasi Orfeusze pijani. Bo przecież ciota nie będzie się lesbijczyła z inną ciotą! Potrzebujemy heretyckiego mięsa!” Chociaż nie jest to cała prawda ponieważ „luj może też być pedałem, byle był prosty jak dąb, nieuczony, bo z maturą to już nie chłop, tylko jakiś inteligencik. Żadnych min nie może robić, musi mieć gębę jak udo, po prostu obciągnięty skórą futerał, nic tam nie może się ukazywać, żadne uczucie. I gdzie znajdziesz takiego w tych barach dla pedałów?” (s. 18).
Zwłaszcza, zauważa znawca problematyki Michaśka, że te zachodnie cioty, wprowadzają i reprezentują lateksowy styl: „Wszyscy napakowani, wygoleni, wytatuowani, z sutkami poprzebijanymi kolczykami, z penisami w wisiorach. Z metalowymi obręczami na chuju. Czy widzieliście tych wszystkich zachodnich gejów o przekrwionych oczkach świń, na plażach nudystów pod Amsterdamem, pod Berlinem, pod Utrechtem, pod Zurychem, Sztokholmem? Ich fallusy jak piersi dzikich kobiet - porozciągane. Zwisające, wymęczone. Syte, Pomarszczone, wygolone, naoliwione” (s. 86). Samemu autorowi odechciewa się seksu z podobnym, przypadkowo spotkanym na plaży napakowanym i wydepilowanym plastikowym bubkiem, który przed seksem chce porozmawiać. Gdy jednak „ta cała przyjaźń i bliskość między nami wyskoczyła i ustawiła relacje jak na jakiejś pogadance u psychologa”, to autor czuje, że „z przyjaźnią i bliskością nie chce. Bo mnie to kojarzy z mamą. Ja chcę nieznajomego, co mnie wyrżnie jak burą sukę, sponiewiera, przejdzie jak tornado, zostawi mnie w takim stanie, że nawet nie będę miała siły wstać, zamknąć za nim drzwi, mokrą plamą na łóżku, sponiewierany będę” (s. 136). Witkowski bowiem wie z autopsji, że gdy gej mówi „miłość to o obciągu myśli” (s. 165). Sam niejednokrotnie obcował seksualnie z tymi, którzy potem innym wyznają wierność (s. 137). Pedałowi bowiem nie chodzi o miłość, bliskość, wierność tylko o to, aby „raz wreszcie nażreć się tym facetem do woli” (s. 117). Może nie aż tak, jak ów wspominany przez pisarza, Niemiec z Hamburga, który zjadł swojego partnera (resztki ciała z zamrażarki policja zabezpieczyła), ale „nażreć się” czyli przynajmniej być „szmatą, wdową; powiedziałby taki z mordą mordercy: myj podłogę skalpelem, zacharkałby na kamienną posadzkę, naszczał, liż suko, a ja bym lizała” (s. 57), bo tylko taka relacja daje autentyczną satysfakcję, daje spełnienie i zadowolenie. Homoseksualizm bowiem jest nałogiem, podkreśla Witkowski, „życiem innymi sprawami”, „seksualną narkomanią” (s. 14), która podporządkowuje działanie osoby tylko jednemu celowi – seksualnemu. „Żebrzemy o tą lachę świętą – mówi jedna z ciot – chuja św., dupę św. Bo już sobie świętość z nich zrobiliśmy” (s. 71).
Tę opowieść można by ciągnąć dalej, epatować wulgarnymi słowami wypowiadanymi przez bohaterów „Lubiewa”, przytaczać kolejne homoseksualne historie zdobywców wciąż nowych wrażeń seksualnych z przypadkowymi partnerami, lujami, byczkami. Można nawet dopisać nowe, te z „Lubiewa bez cenzury” i te, o których słyszy się już poza literaturą, a które dają się rozpoznać w dość bliskim otoczeniu – często tam, gdzie prosty i ufny człowiek nie spodziewałby się ich… Te historie łączy jednak jedno - nie mają one nic wspólnego z przywiązaniem i z miłością, która rzekomo usprawiedliwiałaby małżeństwa jednopłciowe, adopcję dzieci przez takie pary, czy też otrzymywanie szczególnych przywilejów od państwa, zwłaszcza iż homoseksualiści potrafią mieć, jak twierdzi znawca problemu prof. Gerard van den Aardweg, ponad pięciuset seksualnych partnerów w swoim życiu. Barwna i zarazem brutalna narracja Witkowskiego wskazuje na poważny problem trapiący nie tylko samych homoseksualistów, ale całe społeczeństwa, które dały się uwieść postmodernistycznej ideologii, sprytnie wykorzystującej homoseksualistów i ich tożsamościowe zagubienie jako jedno ze skutecznych narzędzi destrukcji judeochrześcijańskiej tradycji i kultury.
Paradoksalnie, Michał Witkowski vel Michaśka – czynny homoseksualista, obnażył zakłamanie tego typu zabiegów, odkrywając iż homoseksualista, jak sam powiada: „nie rozumie seriali, nie rozumie filmów i problemów „normalnych ludzi” z rodzinami, dziećmi z przedszkola. Właściwie rozumie tylko nisze. Na pewno nigdy nie będzie się rozumiał z kimś zamkniętym w swojej seksualności, czyli z prawdziwą babką, prawdziwym facetem. A więc z olbrzymim procentem społeczeństwa”. W kontekście więc dyskursu na temat „normalności” homoseksualizmu ten głos rozsądku Witkowskiego nie powinien być lekceważony, ale poważnie wzięty pod uwagę przez tych, którzy homoseksualizm sprowadzają do bezdyskusyjnej normy i każą w nią wierzyć innym.
Dr Zdzisława Kobylińska
Za zgodą Autorki publikujemy tekst, który ukazał się w regionalnym czasopiśmie "Debata" numer 6 (69) 2013, s. 15-16 (http://www.debata.olsztyn.pl/images/stories/archiwum/debata%2070.pdf)
1 Wszystkie cytaty pochodzą z książki Michała Witkowskiego „Lubiewo, wyd. IV, Kraków 2006.
2 A właściwie jego brakiem, gdyż sam Witkowski (polonista) pisze: „Nie ma języka, żeby o tym mówić…” dalej padają określenia, których nie warto nawet przytaczać…Ciekawych odsyłam do lektury książki.
3 Geje, jak wynika z lektury książki Witkowskiego, używają wobec siebie rodzaju żeńskiego. Zresztą sam Witkowski przyznaje w jednym z wywiadów, iż ma psychikę kobiecą, odczuwa jak kobieta.