Z seksualnością mamy do czynienia od chwili narodzin aż do śmierci i ma to znaczenie dla naszego zbawienia. Ludzie są jedynymi istotami, które kochając się, mogą ze sobą rozmawiać. Jedynymi, które „robiąc to”, mogą sobie patrzyć w oczy. I jedynymi, które mogą o tym, co ze sobą przeżyły, porozmawiać. To wyjątkowa frajda, która jednak zobowiązuje! Duchowość i seksualność to dwie fundamentalne siły wpływające na nasze zachowania i rozwój, chrześcijaństwo jednak przez większość swej historii stawiało je w opozycji do siebie. Zmysłowe ciało było przeciwieństwem wiecznego ducha, a duchowość synonimem wyzbycia się pragnień, przyjemności i kontroli nad ciałem. Chrześcijaństwo nie jest jednak aseksualne. Ani judaizm, ani kultury antyczne (grecka i rzymska), które były jego kulturową kolebką, nie postrzegały ludzkiej seksualności tylko w pozytywny sposób. Zarówno w cywilizacji zachodniej, jak i w większości znanych nam kultur, seks był z jednej strony określany jako siła, której na różne sposoby warto używać, z drugiej natomiast trzeba ją wypierać i kanalizować – biorąc pod uwagę jej pozytywny i negatywny potencjał. Negatywnego nastawienia do seksualności nie znajdziemy w Biblii, w zachodnim chrześcijaństwie jest ono przede wszystkim dziedzictwem augustianizmu.
Eros albo Bóg
Święty Augustyn był przekonany, że Bóg nie przekazuje niczego, co byłoby niemożliwe do wykonania bądź udźwignięcia z pomocą łaski, ale ludzką seksualność po grzechu pierworodnym uważał za zdominowaną przez pożądanie. Dlatego twierdził, że moralnie wartościowym jej celem może być jedynie prokreacja. Inspirując się Augustynem, teolodzy średniowiecza niezmiennie nauczali, że stosunki małżeńskie, których celem byłoby przeżycie obopólnej przyjemności, a nie przede wszystkim prokreacja, należy traktować jako grzech śmiertelny (według opinii rygorystów) lub przynajmniej grzech lekki, do czego przychylała się większość teologów. Takie lękowe i negatywne nastawienie do seksualności zostało wzmocnione w XVII wieku, kiedy Święte Oficjum wydało deklarację, w której „uznano wszelkie wykroczenia dokonane na płaszczyźnie seksualnej za materię obiektywnie poważną i grzech śmiertelny”[1]. Wezwanie do walki z grzechem stało się synonimem walki z seksualnością, natomiast troska o duszę zaniedbywaniem, a nawet pogardzaniem ciała. Tak oficjalnie postrzegano seksualność i dbanie o własne zbawienie w Kościele katolickim aż do Soboru Watykańskiego II, choć oczywiście nie wszyscy katolicy byli takimi ascetami.
Mimo upływu wieków i seksualnej rewolucji naszych dziadków, żyjemy nadal w świecie rozdartym pomiędzy religią a erosem: „Religia otrzymała Boga, a część świecka – seks. Świeckość dostała namiętność, a Bóg czystość. Niezależnie więc od tego, czy należymy do Kościoła, czy nie – wybór, którego często dokonujemy bardziej lub mniej świadomie, dotyczy wyboru pomiędzy religią a erosem”. Myślę, że ta diagnoza współczesnego mistrza duchowości ks. Ronalda Rolheisera OMI[2] dotyczy także polskich katolików. Dla wielu z nich wyzwolenie seksualności jest synonimem grzechu; radość z seksualności – zdradą Boga; a bycie odpowiedzialnym za seks – synonimem walki bądź podporządkowania się represyjnemu nauczaniu Kościoła. Z drugiej strony zdarza się, że w konfesjonale penitenci skarżą się, że są zaniedbywani seksualnie przez swoich partnerów. Powody tego mogą być różne. Najczęściej stosowana metoda to „szlaban na łóżko” – czyli odmawianie współżycia. Bardziej zamaskowana strategia odbywa się według schematu: „dostaniesz seks, ale ja tak naprawdę nie będę w nim uczestniczyć”.
Nie jest zadaniem księdza doradzanie, jak pokonać miłos- ną rutynę, jeśli wynika ona z problemów małżeńskich czy dysfunkcji seksualnych, trzeba jednak powiedzieć, że taka wstrzemięźliwość nie jest przejawem cnoty. Powstają bowiem pytania: Czy w takich warunkach seks może pełnić funkcję więziotwórczą? Czy współżycie poddawane manipulacji może być źródłem satysfakcji (poza tą, że dołożyło się partnerowi) – a więc, czy może być sakramentem, a nie okazją do grzechu? Jeśli ktoś tłumaczy swoje znużenie bądź zniechęcenie seksem nastawieniem religijnym, tym, co uważa za „wolę Pana Boga”, to znaczy, że sprowadza seksualność do genitalności, a życie duchowe do walki z ciałem. W każdym z nas drzemie augustiański lęk i pesymizm. Jedni są przekonani, że Bóg najwyżej toleruje ich seksualność, od której zostaną wyzwoleni w niebie. Inni, którzy pozbyli się religijnego poczucia winy dotyczącego seksualności, nie potrafią swojego pozytywnego stosunku do seksualności połączyć z byciem uczniem Jezusa. Wierzą, że Jezus afirmuje ich seksualność, ale podejrzewają, że nie czyni tego Kościół[3].
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że większość praktykujących katolików pozostaje wewnętrznie podzielona. Z jednej strony wiedzą, że mają prawo akceptować swoją seksualność, z drugiej – przyswoili sobie chrześcijaństwo, które nawet jeśli nie potępia seksu, nie ma dla niego pozytywnego miejsca. Mniej lub bardziej akceptują wymogi katolickiej etyki seksualnej, ale nie wiedzą, jak mają dziękować Bogu, że Kościół stawia im takie wymagania. Czują, że mają prawo cieszyć się seksualnością, ale nie wiedzą, w jaki sposób ma ona być wyrazem ich pobożności. Wielu z nich ma żal do Kościoła, że nie pomaga im przeżywać swojej seksualności w taki sposób, żeby nie musieli wierności sobie przeciwstawiać wierności kościelnemu nauczaniu. Afirmacja seksualności z wiarą pozostaje dla nich powodem konfliktów sumienia.
Jak patrzeć na seksualność
Seksualność jest powiązana z płcią, prokreacją, przyjemnością, uczuciami, relacjami, przywiązaniem, duchowością i innymi ważnymi aspektami życia. Aby w pełni ją rozwinąć, należy patrzeć na nią integralnie, a więc w sposób obejmujący jej wymiar biologiczny, psychologiczny, społeczny i duchowy. Meksykański jezuita i psychoterapeuta Luis Valdez Castellanos, zajmujący się od lat pomocą chrześcijanom w akceptacji daru, jakim jest seksualność, podkreśla, że jest ona
spełnieniem, samorealizacją, energią i pozytywną siłą zdolną do stworzenia życia. Pomaga w rozwoju osobistym jednostki i jest niezwykle złożona. Jej dynamizm jest nakierowany na postawę pełną optymizmu i chęci życia, choć jak każdy proces przechodzi ona przez różne etapy, jasne i mroczne, pełne postępów i kryzysów[4].
Seksualności nie można więc ani doświadczyć, ani nauczyć się poza sobą – to jeszcze jeden z głębokich aspektów wcielenia i uczenia się tego, co to znaczy być człowiekiem. Wszystko w człowieku jest seksualnością, ale seksualność nie jest wszystkim.
Podstawą chrześcijańskiego spojrzenia na ciało, nagość, dotyk, czułość i pieszczoty jest zachowanie ich dialogicznego charakteru. Nie pytaj więc, czy wolno ci kochać, zapytaj siebie, czy masz odwagę wziąć za to odpowiedzialność. Bo jeśli nie, to twoje gesty kłamią: przed ślubem i po ślubie. Jak ktoś to zgrabnie i mądrze ujął: „czystość to uczciwość w seksie”. Wstrzemięźliwość jest troską o prawdę, aby z lęku przed samotnością nie zrównać intymności z seksem. Problemem bowiem nie jest to, „jak często się kochasz”, ale czy bliskość seksualna jest drogą do osobistego oddania drugiemu człowiekowi. Najgorszym złem nie jest seks, a najcięższym grzechem zmysłowa przyjemność. Zawsze jest nim brak miłości i wykorzystanie drugiego człowieka. Święty Paweł był pierwszym myślicielem Zachodu, który postawił znak równości między życiem duchowym a seksem – w tej materii ciągle nie odrobiliśmy wszystkich lekcji.
[koniec_strony]
Ciało ma znaczenie
Powszechnie się uważa, że dla chrześcijanina kwestia nieba i życia w komunii z Bogiem polega na trosce o zbawienie duszy, jednak to ciało, a nie dusza jest podstawą zbawienia. Ojcowie Kościoła kategorycznie o tym przypominali, mówiąc: Caro salutis cardo! Nie można więc zaczynać od pytania, co mi z nim wolno bądź nie wolno zrobić. Trzeba zapytać, jak się z nim i w nim czuję? Czy jest dla mnie objawieniem bliskości – Boga i człowieka? Biblijne fragmenty poświęcone stworzeniu człowieka nie opisują stworzenia duszy, która przyobleka się w ciało, tylko stworzenie ciała, które zostaje ożywione dzięki mocy Boga. Z biblijnego punktu widzenia nie jesteśmy seksualnymi stworzeniami, tylko seksualnymi osobami. Zbyt często zapominamy o tym, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże nie pomimo naszych ciał, ale jako ciała – a więc i nasza seksualność wchodzi w naszą komunię z Bogiem. W życiu zachowujemy się jednak tak, jakbyśmy byli aseksualni, ponieważ jesteśmy upadłymi istotami, a z tym wiąże się przekonanie, że im mniej seksu, tym więcej łaski i świętości. Jednak troska o ciało, także o jego atrakcyjność, jest dla seksualności tym, czym rachunek sumienia dla duszy. Ciało nie jest ani dodatkiem do seksu, ani jego centrum. W centrum jest osoba, której nie można jednak kochać abstrakcyjnie. Ona dana nam jest, i zadana, jako ożywione ciało, które się dotyka, pieści, pielęgnuje.
Zapewnienie św. Pawła, że „ciało jest dla Pana, a Pan jest dla ciała” (1 Kor 6,13–15) nie oznacza więc wezwania do erotycznej anoreksji. Niektórzy jednak myślą, że jedyny wkład chrześcijaństwa do rozumienia i przeżywania seksualności polega na wyostrzeniu rygoryzmu i dodaniu nowych zakazów albo na objawionej zachęcie, czy nawet wezwaniu, do wypierania seksualności bądź uciekania przed nią. Skoro bowiem „ciało jest dla Pana”, to znaczy, że ma być oczyszczone z seksu. Nie jest to jednak poprawne odczytanie intencji św. Pawła. Z przeświadczenia, że „ciało jest dla Pana”, nie wynika wstrzemięźliwość seksualna per se, tylko zrozumienie, że ograniczenia dotyczące seksualnego ciała są ograniczeniami nałożonymi na osoby. To nie ciało jest nieczyste, tylko nasze intencje i czyny, które nasze i cudze ciało odzierają z jego godności. W tej logice przypadkowy seks to sprzeczność sama w sobie. Natomiast zmartwychwstanie poświadcza, że nawet śmierć nie może zniszczyć więzi między ciałem a duszą (por. 1 Kor 6,14) – stając się „nowym człowiekiem”, nie przestaniemy być seksualni! Jeśli seksualność w niebie będzie inna od tej na ziemi, to nie dlatego, że będzie mniej ważna i intensywna; wręcz przeciwnie – dopiero wtedy objawi się w pełni jej potencjał.
Fantazjować, żeby nie grzeszyć
Zdrowa i autentyczna radość czerpana z namiętnej relacji seksualnej z ukochaną osobą nie obejdzie się bez wsparcia fantazji seksualnych. Grzech nie bierze się z tego, że nasze myśli krążą wokół spraw związanych z seksem, ale z dopuszczenia możliwości, że nie ma znaczenia, kogo one dotyczą i jak nas angażują. „Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską” – nie jest przyrzeczeniem „przestały mi się podobać inne kobiety/przestali mi się podobać inni mężczyźni”, tylko zapewnieniem, że dla ciebie uczyniłem szczególne miejsce w moim sercu. Czystość nieuznająca potencjału erosa to oziębłość, a nie miłość. Obrona przed fantazjami seksualnymi staje się wtedy oznaką pruderii, a nie cnoty. Pożądliwie można patrzeć tylko na osobę, której się nie kocha. Fantazjować o ukochanej/ukochanym to za nią/nim tęsknić – pragnąc tęsknotę zamienić w spotkanie. Czystość serca jest wtedy ochroną przed zredukowaniem namiętności do pożądliwości. Dzięki niej nie pozwalamy na to, by niecierpliwość, brak szacunku czy egoizm zniszczyły to, co jest darem. Źródłem pożądania seksualnego jest świat wewnętrzny, jego siłą jest wyobraźnia, jego celem rozkosz. Namiętność uszlachetnia pożądanie i ukierunkowuje na relację więziotwórczą. Do łóżka można pójść z każdym, ale nie z każdym można się kochać. Współżyć jest łatwo, ale ofiarować się, nie chowając się „za skórą”, już nie.
Często nam się wydaje, że namiętność jest przywilejem młodości, i dlatego niektórzy chcą się wyszaleć, bo potem będzie już tylko rutyna. Prawda jest jednak taka, że eros się nie starzeje, tylko człowiek dojrzewa, o czym można się przekonać, obserwując zakochanych „starców”. Miłość przekształcona przez starość może być jak najbardziej erotyczna – erotyczne potrzeby ludzi starszych to nie grzech ani słabość. To ciągle ta sama tęsknota. Nie uda nam się zaprzeczyć czasowi ani go zniszczyć, możemy go jedynie przekształcać. To jest sekret młodych zakochanych starców. Wierność przynosi jakość, której nie daje jedynie silne libido. Kochając ciała naznaczone wiekiem, zaświadczamy, że nie jest to przejściowa garderoba, odkrywamy również, że ekstaza znaczy coś więcej niż orgazm. O ile brak pewnej pomysłowości w technikach kochania może osłabić, a nawet zrujnować pożycie małżeńskie, o tyle nawet najlepsza sztuka kochania nie jest w stanie zrodzić miłości. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, że agape też nie stworzy erosa – może jedynie pogłębić namiętność, ustabilizować czy skorygować, ale nie może jej zastąpić. Zbyt duże uduchowianie seksu może zgasić namiętność, a kiedy ona umiera, seks nie jest ani duchowy, ani radosny.
Fantazjując o ukochanych, pamiętajmy jednak, że stosunek seksualny nie wyzwoli nas z poczucia samotności; on jedynie wyraża bliskość, która już wcześniej musiała zaistnieć. Agape przypomina nam również, że namiętność nie jest czymś stałym albo idącym jedynie do góry, ponieważ jest zależna od zdolności i gotowości drugiej osoby do dostarczenia nam spełnienia. Jednak takie oczekiwanie jest iluzoryczne, bo spełnić się możemy wyłącznie w Bogu.
Seksualność w pojedynkę
Wszyscy ludzie, kobiety i mężczyźni, potrzebują wsparcia, szacunku, sympatii, fizycznej czułości, a także świadomości, że są kochani. Czasami potrzeby te można zaspokoić za pomocą fizycznie okazywanej bliskości, ale często trzeba to zrobić w inny sposób. Jeśli nie będziemy mylili seksualności z genitalnością, wtedy jasne się stanie, że także osoby żyjące samotnie – czy to ze względu na świadomie podjętą decyzję (celibat, czystość zakonna), czy te, które są singlami, nie stają się przez to aseksualne. Jak podkreśla ojciec Castellanos, ze wszystkich aspektów seksualności najistotniejsza wydaje się indywidualna uczuciowość, gdyż jest ona wyrazem niezliczonych wrażeń i emocji o różnym zabarwieniu, które mają silny wpływ na jednostkę. Zadbanie o tę sferę pozwoli danej osobie na większą świadomość własnych uczuć, a dzięki temu na lepsze ich zrozumienie i poradzenie sobie z nimi[5].
Duchowe spojrzenie na ludzką seksualność pozwala zrozumieć i doświadczyć prawdy przekazywanej przez Ewangelię, że osobiste spełnienie możliwe jest bez seksualnego spełnienia – czego najlepszym przykładem był Jezus. Jednak właśnie to, w jaki sposób akceptował i przeżywał swoją seksualność, pozwalało Mu na zupełnie odmienne podejście do kobiet i osób z marginesu niż to, na co pozwalało wtedy prawo żydowskie. Jezus nie bał się intymności – nie przeżywał więc samotności jako oddalenia się od siebie samego i tego, kim był w swoich przeżyciach (tego, czego doświadczał), i nie brakowało Mu relacji, w której mógł ujawnić, kim naprawdę jest, co czuje i czego potrzebuje. Swoją seksualność w pełni przeżywał poprzez przyjaźń, którą dzielił z bliskimi mu osobami (mężczyznami i kobietami)[6]. Okazywanie uczuć to nie synonim seksu, a przyjemność bez bliskości szybko się nudzi i zniewala. Seksualność ukierunkowana jest na komunię, temu najpierw służy akceptacja i wyrażanie uczuć, a nie genitalność. Nie trzeba się bardzo wysilać, żeby dostrzec, jak rzadko nasza miłość wyzwala drugiego człowieka ani jak często nasze samolubne przywiązanie go zniewala. Bez względu na to, jak wyrażamy miłość – najpierw musimy odnaleźć ją w sobie i pracować nad swoją dojrzałością.
***
Wierność miłości jest wiernością Bogu i wiernością sobie. Wtedy zmysłowość jest jednym z namacalnych dowodów Jego obecności. Kiedy w momentach największej bliskości i rozkoszy wyrywa nam się „O Boże…”, pamiętajmy, że może to być nasza modlitwa. Każda prawdziwa namiętność jest oknem do nieba, bo Bóg jest początkiem i końcem miłości i bycie jednym ciałem jest wtedy czymś więcej niż tylko kontaktem fizycznym i emocjonalnym[7]. Chrześcijańska ars amandi nie ubóstwia seksualności, ale nie odgradza jej od Boga – dzięki czemu człowiek może być w pełni sobą i w pełni dla innych.