Przychodzisz do teatru i masz po kilku scenach wrażenie, że jesteś w za ciasnym pomieszczeniu, że nie ma dość tlenu, że zaczynasz się dusić – krytykuje Jerzy Zelnik mówiąc o Teatrze Starym i Janie Klacie.
Jerzy Zelnik
Wróg ludu – Klaty
Wybrałem się do mojego ukochanego Starego Teatru w Krakowie, gdzie zainaugurowano właśnie nowy sezon premierą „Wroga ludu” – reżysera Jana Klaty. A może odwrotnie: Klata – wróg ludu. Zobaczyłem prawie całość tego przedstawienia, podobno sztuki Henrika Ibsena, jednak do końca nie wytrzymałem tego znęcania się nad zamysłem norweskiego dramatopisarza. Obserwowałem ze wzrastającym zdumieniem infantylne popisy tego pana Klaty, podobno dyrektora teatru (sic!), który kiedyś był Teatrem Starym, dumą Krakowa i Polski. Poza zgrabnymi sztuczkami scenograficznymi – nic – pustka, zamęt przedszkolnej wyobraźni. Chciałoby się zaśpiewać: „Mniej niż zero! O! O! O!”.
Pojąć nie mogę, czym kierował się były minister (podobno kultury...), powierzając panu Klacie kierownictwo Narodowej Sceny. Pojąć nie mogę, jak moi koledzy aktorzy mogą znosić takie poniżanie teatru i samych siebie. A publiczność? Bije brawo i śmiechem nagradza bezguście. I jeszcze te nędzne próby publicystycznego uwspółcześnienia teatralnego przekazu, odartego z wartościowych treści.
Wyszedłem z teatru przed końcem tego, co oni nazywają spektaklem. Chciałem jeszcze na odchodnym odwrócić się do młodzieży, której mąci w głowach ten, pożal się Boże, dyrektor teatru, i powiedzieć im: „Kochani, tu był kiedyś lider polskich scen, Stary Teatr”. Wycofywałem się z zaciśniętymi zębami, szukając miejsca bliskiego wyjścia, by czmychnąć w połowie żenującego pokazu.
Bardzo przeżywam ten stan polskiej kultury, która w tej chwili chyli się ku upadkowi. Patrząc na to, co dzieje się teraz w każdej dziedzinie sztuki – zwłaszcza w teatrze, ale i w muzyce, w sztukach plastycznych, można powiedzieć za wieszczem „ideał sięgnął bruku”. Wielkie niebezpieczeństwo tkwi w tym, że wychowujemy obecnie publiczność, która „smakując” tę „strawę kulturalną” wyrabia sobie fatalny gust. My tę publiczność właściwie tracimy. Niekoniecznie w liczbach tracimy, ale publiczność obniżyła poziom, akceptuje pseudoeksperymenty. A ta część, która nie godzi się z taką dewastacją sztuki – przestała po prostu do teatru chodzić. Jeżeli jednak publiczność będzie miała taki zły gust, to dla kogo będziemy grać, gdy powrócimy do najlepszej tradycji teatralnej i zaproponujemy tzw. wyższą sztukę – pasjonującą, ciekawą, budzącą różnorakie refleksje, może zachwyt kreacjami aktorskimi i inscenizacją. Tak kiedyś bywało, nie tak dawno...
W spektaklu „Wróg ludu” nic mi się nie podobało. Niewiele tam zostało z tekstu Ibsena, któremu o coś w dramacie chodziło, a Klacie – nie wiem o co. Ibsen bohaterami sztuki uczynił dwóch braci – Tomasz jest lekarzem i kieruje miejscowym zakładem hydropatycznym, zaś Piotr burmistrzem. Pierwszy z nich odkrył, że wody lecznicze, duma miasta, są zatrute nieczystościami i chce tę wieść rozpowszechnić, a drugi, który jest ojcem miasta, sprzeciwia się ujawnieniu prawdy, bo tego miast nie zniesie finansowo. Ten konflikt między ideami oraz miedzy braćmi jest osią Ibsenowskiego dramatu. Tymczasem u Klaty doktor jest pijakiem i głównie zajmuje się tzw. codziennym wegetowaniem pomiędzy alkoholem a protestowaniem przeciw temu, co dzieje się w jego mieście. Burmistrz zaś działa przede wszystkim w obronie swego dobrego imienia, a nie w obronie miasta. Pewne fragmenty przesłania Ibsena są obecne u Klaty, ale w szczątkowym zakresie i wszystko to , co cenne, zostaje zagłuszone hałaśliwą inscenizacją. Aktorzy miotają się, przytupują i śpiewają tak, żeby przypodobać się publiczności przyzwyczajonej do oglądania marnych seriali i kabaretów.
Nawet nie jestem w stanie poświęcić temu „przedstawieniu” rzetelnej recenzji, bo o czym tu pisać? Pisać o niczym? Bo to jest nic. W pewnym momencie wychodzi na scenę aktor i przerywa spektakl mówiąc, że w Krakowie jest tak bardzo zanieczyszczone powietrze i pyta, co z tym zrobić. Po czym opowiada, że śniły mu się cztery manifestacje, których uczestnicy przekrzykiwali się głosząc jakieś skrajne hasła. Gdzie tu Ibsen? Gdzie tu jakiś sens? Okazuje się, że wszystko można wrzucić do takiego „widowiska”...
Ten rodzaj modnego teraz antyteatru, to pokłosie anarchistycznych ruchów młodzieży lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, budowania swojego świata na zgliszczach europejskiej tradycji chrześcijańskiej. To pokolenie '68, które doszło teraz do władzy, te ówczesne „dzieci kwiaty” chcą przekreślić cały dorobek ludzkości i zbudować na tym tzw. wolność. Ale to nie jest wolność, tylko swawola. Nie ma żadnej dyscypliny, nie stawiamy sobie żadnych barier moralnych, a to oznacza kompletny chaos, Sodoma i Gomora.
Nasze wartości, nasze dziedzictwo, nazywają pogardliwie średniowieczem – niedouczeni, nie znają wspaniałego dorobku epoki średniowiecza, kiedy sztuka i filozofia sięgały duchowych szczytów. Wszak wtedy np. powstała i rozwinęła się idea uniwersytetów. Oni wszelkie ograniczenia własnej wygody, czy przyjemności nazywają, niewolą, zacofaniem. Goethe powiedział: „W ograniczeniu mistrzostwo”. A więc w poszukiwaniu prawdy i jej doskonałego kształtu, czyli piękna artysta ustawać nie powinien nigdy. Co zbędne w działaniach artystycznych i pozbawione głębszego sensu – należy odrzucić. Bo jeżeli wszystko wolno, to tak naprawdę niczego nie wolno. Wyobraźni twórcy nie można krępować, ale sam twórca powinien swoją wyobraźnię zdyscyplinować.
Brzydzimy się cenzurą, ale żądamy odpowiedzialności. Kto żąda? My, normalni, nieźle wychowani Polacy.Tymczasem ci obrońcy świata bez zasad wyśmiewają naszą wierność, uczciwość, honor. Te wartości są dla nich przebrzmiałe, do wyśmiania, do lamusa historii.
Przychodzisz do teatru i masz po kilku scenach wrażenie, że jesteś w za ciasnym pomieszczeniu, że nie ma dość tlenu, że zaczynasz się dusić. Tak to odczuwam. Nie mam żadnych klaustrofobicznych problemów, ale kiedy w teatrze dają mi taki niestrawny pokarm, muszę wyjść, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. A publiczność siedzi. I nie protestuje – akceptuje wysiłek takich „tfu-rców”, wysiłek idący na manowce, nie mający żadnego znaczenia dla kultury polskiej i jakiejkolwiek innej.
Europejskie lewackie lobby w oczywisty sposób cynicznie kusi społeczeństwa nieokrzesaną swobodą – obyczajów i wypowiedzi niby artystycznej – nastawia wrogo do tradycyjnego Kościoła. Po co? By łatwiej rządzić ogłupiałym ludem. I to nie jest żadna teoria spiskowa. To – spiskowa praktyka. Władza chce mieć społeczeństwo konsumenckie. Ludzie mają przede wszystkim pójść do dużego domu handlowego i coś kupić. A czym jest naród bez kultury? Jest sławne powiedzenie Churchilla, który zapytany w czasie wojny, czy można zabrać trochę pieniędzy z kultury na armaty, powiedział: „no dobrze, ale czego wtedy będziemy bronić?”. Dziś się tego prawie nie rozumie. Przez ostatnie osiem lat nastąpiło straszliwe wyjałowienie społeczeństwa.
Czasami jeszcze zadrga coś w filmie. Teraz staramy się, żeby „Smoleńsk” był takim nie tylko ważnym treściowo, ale i atrakcyjnym artystycznie obrazem. Powstało ostatnio parę filmów: „Body – ciało”, „Żyć nie umierać” … Może nie są to arcydzieła, ale to filmy „o czymś”, dobrze zrobione i bardzo dobrze grane. Nie rozstaję się z tymi filmami zaraz po wyjściu z kina. To samo powinno być w teatrze. Nie rozstałem się niestetyi z „Wrogiem ludu” Klaty (podkreślam: nie Ibsena; nie chcę Ibsena obrażać), ale z zupełnie innych powodów. Ten spektakl bardzo mnie zbulwersował i bardzo rozgniewał. Tym bardziej, że swoje pierwsze aktorskie kroki stawiałem właśnie na tej scenie i kocham ją do dzisiaj. Uważam Teatr Stary za swoją macierzystą scenę i tym większa gorycz po tym, co zobaczyłem... Grałem tu we „Śnie nocy letniej” Szekspira i „Mniszkach” Edwarda Maneta. Wtedy reżyserowali tu Jarocki, Swinarski, Hübner, później Wajda w swoim dobrym okresie.
Klata i jemu podobni biorą widownię w niewolę, w niewolę własnego braku gustu. Nazywają to: antyteatrem, antysztuką. Tylko co w zamian? Nic – pochwała wielkiego NIC – i właśnie o to chodzi. Gdyby to był protest wobec jakiejś tradycji, która już jest nudna, ociężała, zbyt patetyczna… Uwielbiam skrót poetycki, również nie utożsamiam się z akademickim, nudnym, deklamatorsko patetycznym teatrem. Natomiast to, co przedstawia obecnie niemało scen, to jest skrajność, to jakiś pokaz infantylizmu, na wzór małego dziecka, który niszczy budowaną z mozołem wysoką konstrukcję z klocków. Dziecko ma czasami taki bezmyślny odruch zniszczenia – i to jest właśnie poziom zreformowanego Ibsena w Starym Teatrze. Różnica jest taka, że dziecko potem przeważnie żałuje swego gestu, którego skutków nie było w stanie do końca przewidzieć. Reżyser Jan Klata swoich gestów nie żałuje, bezrefleksyjnie powtarza je od lat.
Autor jest publicystą miesięcznika „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka, w którego aktualnym wydaniu (nr 11/2015) ukazał się ten artykuł.