Niektórzy utyskują sobie ostatnio na naszą atlantycką orientację. A to NATO nie takie jak trzeba, a to Stany zjednoczone nie święte. Jest w tym dużo racji. Z drugiej jednak strony, warto pamiętać, że gdyby nasze członkostwo w NATO nie miało znaczenia, Rosja tych kilkanaście lat temu tak zażarcie by tej koncepcji nie zwalczała. I kto wie, być może bez natowskiego parasola bylibyśmy skazani na los Gruzji czy Ukrainy (tylko błagam, nie mówcie, że to niemożliwe, bo już to słyszałem w obydwu przypadkach). Do NATO warto było wejść, przykra prawda jest jednak taka, że czas NATO powoli się kończy. A czas na odpowiedź na pytanie „co potem?” kończy się znacznie szybciej.
NATO przetrwało koniec zimnej wojny, który był dla jego istnienia chyba większym zagrożeniem niż sama zimna wojna. Oto, zdało się, że zniknął wróg i główny powód sojuszu – Związek Radziecki. Szukano nowych formuł, czegoś w rodzaju OBWE, może sprawniejszego i o bardziej militarnym charakterze. Niektórzy zwracali uwagę, że pięknoduchostwo spod znaku „końca historii” jest proszeniem się o kłopoty, ale kto ich tam słuchał. A Rosja pasła się zachodnimi pieniędzmi, rosła i obserwowała.
W końcu zaczęła testować zachodni system bezpieczeństwa. Wbrew oficjalnym deklaracjom o partnerstwie, związywała antyzachodnie sojusze, zbroiła się po cichu również wbrew podpisanym traktatom, uzależniała sąsiadów bliższych i dalszych od swoich surowców. Zachód patrzył na to z wybałuszonymi gałami i dukał coś albo i nie dukał, udając, że wszystko jest w porządku. Pierwszym poważnym testem zachodniej determinacji (o niej jako o współczesnej broni masowego rażenia w tekście „Polska potrzebuje broni masowego rażenia. Być może wystarczy broń D”) był atak na posiadającą nieformalne amerykańskie gwarancje i w będącą w wyboistej, ale jednak drodze do NATO, Gruzję. Nikt nie przejmował się losem Czeczenów, Politkowskiej czy Litwinienki, ale Gruzja to już było coś. Jednak jedynym, który na poważnie usiłował coś zrobić był Lech Kaczyński, którego obecność w Tbilisi, a nie pełzanie Sarkozego u stóp Putina, zatrzymała rosyjskie czołgi. Zachód w zasadzie udał, że nic nie widzi. A potem była naturalna konsekwencja tego stanu rzeczy – atak na Ukrainę. W ten oto sposób, okazując determinację, Rosja właściwie bez większego trudu rozgrywa potężniejszy od niej, ale strachliwy i obezwładniony jałową poppolityką zachód.
Wreszcie dochodzimy do ostatnich (drugich przecież z rzędu) porozumień w Mińsku. Ich treść ma niewielkie znaczenie. Jedynymi, którzy myślą o nich w kategoriach rozwiązania czegokolwiek są Niemcy i Francuzi. Jedynymi, którzy próbują dotrzymać ich zapisów są Ukraińcy, ale i oni w końcu, w obronie swoich żołnierzy się poddadzą. Ugięli się przed połączonym dyktatem Rosji, Niemiec i Francji i w zasadzie poddali wschodnie rejony swojego kraju, w nadziei, że ktoś doceni ich chęć „kompromisu”. Nie doceni. Niemcy (Francja nie ma tu zbyt wiele do gadania) pomimo pewnych taktycznych ruchów bronią swojego strategicznego partnerstwa z Rosją. Merkel wychodzi z założenia, że „wariat” Putin nie jest wieczny i nie warto palić za sobą mostów. Co jest z naszego punktu widzenia bardzo ważne, kanclerz Niemiec (ani pierwsza ani ostatnia) stawia wyżej swoje stosunki z prezydentem Rosji niż z sojusznikami z NATO, choć dla niektórych z nich, w tym Polski, Rosja jest śmiertelnym zagrożeniem.
I tu dochodzimy do kwestii poruszonej w tytule. Otóż nic nie wskazuje na to, żeby hierarchia priorytetów Niemiec miała się zmienić. Zawsze najpierw będzie Rosja. Niemcom wydaje się (a nawet również dzięki takim sprzedawczykom jak Tusk udaje), że wspólnie z Rosją będą trzęśli Eurazją. Nam pozostawiając rolę oględnie mówiąc poślednią. Zupełnie inaczej sprawę widzą Stany Zjednoczone, które nie muszą łasić się do Rosji w nadziei na dostawy surowców energetycznych. USA widzą potrzebę powstrzymywania Rosji, co jest, uważam, jak najbardziej zgodne z naszą racją stanu. NATO w końcu takiego „rozdwojenia jaźni” nie wytrzyma. Może nie upadnie z dnia na dzień, ale to jak ten największy militarny sojusz świata jest pozbawiony woli życia, widać choćby w porównaniu z rosyjską determinacją. Słynna „szpica” najlepszym przykładem. Niby ma nam w pomóc w razie ewentualnego ataku, tyle, że zdąży nam „pomóc” zapewne tylko kilka tysięcy natowskich żołnierzy, z czego sporą część będą stanowili Polacy. Czyli będziemy pomagali sobie sami.
Nie dziwi więc, że również przez amerykański Stratfor, jest odkurzana koncepcja Miedzymorza, czyli sojuszu państw pomiędzy Rosją, Niemcami, Bałtykiem i Morzem Czarnym. Ja rozszerzyłbym ją o sojusz od Ankary do Sztokholmu. Od Turcji do Szwecji, świadomość rosyjskiego imperializmu, jest żywa. Oczywiście, czego dowodzi choćby przykład Węgier, łatwo nie będzie, ale nikt nie obiecywał, że ma być. Na dzisiaj, uważam, jest to jedyna ścieżka, która pomogłaby przetrwać suwerennym państwom pomiędzy dwoma niespecjalnie im przyjaznymi kolosami. Zwornikiem mogłaby być Polska, ale w tym celu musi mieć rząd widzący dalej niż końce własnych lepkich paluchów. Pierwszy krok w tym kierunku, będziemy mogli wykonać już w maju. I tak, być może nie wystarczą wybory i o ich uczciwość trzeba się będzie upomnieć na ulicy, bo na kolejne cztery, czy w przypadku kadencji prezydenta pięć lat, dryfowania, nas nie stać.
Cezary Krysztopa
Źródło: http://blogpublika.com/