Rosja przyjdzie do nas z wojną nie dlatego, że Rosję prowokujemy, ale dlatego, że Rosja chce wojny.
Oczywiście nie wiem czy jesteśmy skazani na scenariusz wojenny. Nie wiem również jak taki scenariusz miałby wyglądać, czy przypominałby to co się dzieje na wschodzie Ukrainy, czy też wiązałby się z nuklearną pożogą. Jednak scenariusz tego czy innego rodzaju ataku Rosji na Polskę uważam niestety za prawdopodobny. I nie ma tu tak naprawdę wielkiego znaczenia co zrobimy. Rosja, choć nie jest prawdą, że jesteśmy dla niej pyłkiem którego nie zauważa, w decyzjach które podejmuje nie kieruje się lokalnymi animozjami, złośliwościami i prowokacjami, te bywają co najwyżej pretekstami do realizacji kolejnych agresywnych kroków, Rosja kieruje się celem strategicznym w postaci odbudowy przynajmniej części swojej potęgi z czasów Związku Radzieckiego, w którego „bliskiej zagranicy” mieliśmy się nieszczęście znajdować. Lub też jest to cel pozorny, miraż dany rosyjskiemu społeczeństwu po to, żeby odwrócić jego uwagę od degrengolady rosyjskiego państwa, spadku dochodu z surowców, braku modernizacji przemysłu, patologicznej biedy i złodziejstwa elit. Z naszego punktu widzenia nie ma to znaczenia, machina została uruchomiona i nawet jeśli toczyć się ma już tylko siłą inercji, to niestety leżymy na jej kursie kolizyjnym.
Rosja zrozumiała już, że za adwersarzy na zachodzie ma „przywódców”, którzy do tego zaszczytnego miana nie dorastają. Uczyła się tego przez ostatnie dwadzieścia lat. Zrozumiała, że nie potrzebuje armii Związku Radzieckiego, by trzymać w szachu Europę. Wystarczy determinacja. Determinacja, której brakuje zachodnim politykom. Dzięki niej może stosować politykę faktów dokonanych, cofając z punktu widzenia zachodnich filozofów polityki, czasy do dziewiętnastowiecznego międzypaństwowego darwinizmu. Na oczach napęczniałego wielkimi słowami zachodu, skonsumowała już Czeczenię, Część Gruzji, Część Ukrainy, zestrzeliła samolot Malaysian Airlines, kto wie, być może maczała palce w katastrofie smoleńskiej. I co? Gdzie była Unia Europejska? Gdzie było NATO? Ktoś powie, przestrzeń NATO nie została naruszona. Nieprawda, i w przypadku Malaysian Airlines i katastrofy smoleńskiej, zginęli obywatele państw NATO, a w drugim przypadku również żołnierze NATO. Wstrząs jakoś szybko minął. Żyjemy dalej jak gdyby nigdy nic.
Rosja przekracza kolejne czerwone linie nic sobie nie robiąc z sankcji czy groźnego marszczenia zachodnich brwi. Dlaczego nie miałaby się posunąć dalej? Może nie dziś, może nie jutro, ale pojutrze? Tym bardziej, że mechanizm, który uruchomiła jest trudny lub niemożliwy do zatrzymania. Przeciętny Rosjanin, który w swoim pojęciu od upadku Związku Radzieckiego żyje w upokorzeniu, poczuł już krew. Putin uruchomił demony rosyjskiego imperializmu, który może chodzić głodny i bosy, ale wszyscy, a przynajmniej mniejsze kraje sąsiednie, mają się bać. Uruchomił też jeden z ostatnich zasobów rosyjskiej gospodarki, przemysł zbrojeniowy, który w obliczu spadających dochodów ze sprzedaży surowców, jeszcze trochę rosyjską gospodarkę pociągnie, zastępując reformy, które należało zrobić dwadzieścia, piętnaście i dziesięć lat temu i na które dzisiaj jest już za późno. Machina ruszyła. Dlaczego miałaby się zatrzymać?
Oczywiście może być tak, że NATO również okaże się na tyle zdeterminowane, że Rosja się na jego granicy zatrzyma, ale czy MOŻE, jest tym opisem prawdopodobieństwa, który nas satysfakcjonuje? A jeśli tak się, co uważam za dość prawdopodobne, nie stanie? Mówi się, że Amerykanie wymagają od nas żebyśmy byli w stanie sami bronić się przez trzy miesiące, gen. Skrzypczak stwierdził, że Rosjanie byliby w Warszawie w trzy dni. To spora dysproporcja. I to tylko przy założeniu, że atak będzie wyłącznie konwencjonalny. A jakoś niespecjalnie wierzę w Bundeswehrę broniącą nas przed kałmucką barbarią. Tym bardziej, że słynny Art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego mówiący o konieczności pomocy innym członkom NATO w razie ataku, nie precyzuje na czym ta pomoc miałaby polegać i kiedy miałaby mieć miejsce. A co jeśli dostaniemy od naszych wiernych sojuszników to samo co Ukraińcy, koce i latarki? A co jeśli obiecają nam pomoc za nomen omen „ruski” miesiąc?
Co możemy w tej trudnej sytuacji zrobić? Spotykam się ostatnio z opiniami, które można sprowadzić do jednego mianownika: „nie drażnić Rosji”. Nie pisać dobrze o walczącej Ukrainie, nie popierać jej na arenie międzynarodowej i pod żadnym pozorem nie wysyłać broni. Ma to być dowodem pragmatyzmu i real politik. Nic bardziej mylnego. Tak jak pisałem wyżej, Rosja przy podejmowaniu decyzji o ewentualnym konflikcie z Polską, nie będzie się kierowała takimi drobiazgami. Owszem, może je potraktować jako pretekst, ale jeśli nie będzie miała do dyspozycji takich pretekstów, to znajdzie sobie inne, to tylko preteksty.
Za to możemy robić inne rzeczy. Możemy Rosję powstrzymywać i wcale nie jesteśmy w tej kategorii zupełnie bezzębni. Możemy wspomagać Ukrainę, która ciągle jeszcze jest w stanie utrzymywać Rosję z daleka od naszych granic. Możemy używać naszych przełożeń na Unię Europejską żeby naciskać na pogłębienie sankcji, budując koalicję państw stanowiących przeciwwagę dla Niemiec np. Wielkiej Brytanii. Możemy głośno i na różnych forach mówić o naszym poparciu dla Ukrainy, co, czego mieliśmy dowody, wpływa doskonale na morale Ukraińców. I wreszcie, nie powinniśmy się wzdragać przed sprzedażą, a nawet być może darowaniem broni, która zalega nam na magazynach i którą planujemy wymienić na zachodnią lub własną.
Na własnym podwórku powinniśmy ostro zająć się własnymi zdolnościami obronnymi. Przede wszystkim dokonać sanacji administracji odpowiedzialnej za zakupy dla armii. To jak głębokie do bagno widać jak na dłoni na, na przykładzie przetargu na okręty podwodne i w ogóle zakupów dla marynarki, która z ostatnich zakupów za najpilniejsze uznała niszczyciele min (jak mają nas obronić przed desantem? Rosjanie będą w nas rzucać minami?) okręt wsparcia logistycznego i zbiornikowca, których funkcje po części się pokrywają. A kiedy planujemy zbudować jakieś okręty, które będą dla nas walczyć?
Potrzebna nam większa armia zawodowa, nie wiem o ile większa, żaden z pytanych przeze mnie mądrali nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Ta którą mamy podobno byłaby w stanie z trudem bronić kwadratu 200/200km. Powinna to być również armia szeregowców i kaprali a nie generałów i pułkowników. Dla tej armii potrzebujemy również broni. Obawiam się, że przy jej zakupie nie możemy się kierować perspektywą dwudziestoletnią, to luksus na który już nas nie stać, o tym można było myśleć dziesięć lat temu, dziś powinna nas interesować perspektywa maksymalnie pięcioletnia. Być może więc na sprzęt innowacyjny powinniśmy stawiać tylko w kontekście wspierania własnego przemysłu. W innym wypadku lepszy będzie nawet używany, ale sprawdzony i w dużej ilości. Potrzebujemy również obrony terytorialnej, która podniosłaby koszty ewentualnej okupacji. Wbrew pozorom jest na czym bazować, organizacje paramilitarne, harcerze, myśliwi, posiadacze broni. No i na koniec, choć jest to najmniej prawdopodobne i zapewne stanowiłoby element długotrwałego procesu. Jakby się to komu nie wydawało fantastyczne, to powinniśmy pomyśleć o własnej broni atomowej, albo w ramach NATO Nuclear Sharing (jak raz Niemcy z niego rezygnują i trochę bezpańskiej broni po nich zostanie), albo trzeba by, korzystając z własnej energetyki atomowej, spróbować zbudować ją własnymi siłami. Technologię przenoszenia ma Ukraina, z którą jak sądzę można się w tej kwestii dogadać i co jest dodatkowym bonusem wynikającym z jej popierania.
Nie mamy nieograniczonych możliwości, co nie znaczy, że nie możemy zrobić nic. Możemy. Czy to nam da gwarancję bezpieczeństwa? Nie, ale zwiększy nasze szanse na przetrwanie. Dlatego warto to robić.
Cezary Krysztopa/Jagiellonia.org