Krzyże pokutne stawiano najczęściej w miejscu popełnienia zbrodni. Morderca fundował go jako znak pokuty, był symbolem zadośćuczynienia. Jednak tylko symbolem! Jego ustawienie nie oznaczało automatycznego darowania win, zatarcia czynu i puszczenia go w niepamięć. Winowajca mógł uniknąć skazania – jeżeli zgodę na to wyraziła rodzina ofiary, z którą złoczyńca zawierał stosowną umowę – musiał jednak spełnić cały szereg warunków: opłacić pogrzeb zabitego, zapłacić rodzinie tzw. „kwotę pokutną”, zamówić msze święte w intencji ofiary, łożyć na utrzymanie jej dzieci, odbyć pokutną pielgrzymkę do sanktuarium i złożyć w kościele określoną ilość wosku. Łatwiej było po prostu „odsiedzieć swoje” i mieć spokój. Co prawda warunki bytowe w średniowiecznych więzieniach trudno było porównać do tych, w jakich karę odbywa Anders Breivik, jednak i tak uciążliwość jej była mniejsza niż spełnienie warunków „traktatu pokutnego”. Chyba, że za zbrodnię przyszło zapłacić głową, co wcale w „ciemnych wiekach” nie było aż tak powszechne, jak się dzisiaj sądzi. Tradycja ta zaczęła (niestety) zanikać wraz z umacnianiem się struktur państwowych i rosnącej przewagi prawa stanowionego nad prawem zwyczajowym. Był to, oczywiście, proces stopniowy i przez pewien (dość długi) czas sądy mogły dopuścić taką formę kary zamiast tej zapisanej w prawie, pod warunkiem, że zgodziła się na to poszkodowana rodzina. Należy zwrócić uwagę, że był to system znacznie doskonalszy niż ten znany z kodeksów karnych, łączył bowiem karę z zadośćuczynieniem, co dziś zostało zapomniane a bardzo wzmacniało społeczne poczucie sprawiedliwości (nie mylić ze sprawiedliwością społeczną). Cóż, w dawnych czasach, kiedy priorytety w ludzkich głowach były ustawione we właściwej kolejności, nawet zbrodniarze wiedzieli, że kara to jedno, ale do odkupienia win potrzeba czegoś więcej – zadośćuczynienia. I dziś przecież jest ono jednym z warunków dobrej spowiedzi. Tyle tylko, że Europa zapomniała o swoich korzeniach, a sakrament pokuty jest coraz częściej traktowany jako przeżytek, echo dawnych wieków, w których Kościół posiadał rząd dusz a konfesjonał był jednym z elementów utrzymujących go przy władzy. Tendencja do „humanizowania” kar sprawia, że często zbrodniarz ma większe prawa niż jego ofiara a wspomniane zadośćuczynienie jest – według wielu „autorytetów” - złamanie przysługujących mu (owemu zbrodniarzowi) podstawowych praw człowieka. Szkoda tylko, że nikt nie pomyśli, iż w ten sposób skazaniec – żyjący w luksusowych warunkach współczesnego więzienia – traci szansę na pojednanie ze Stwórcą, bez którego zbawienie jego duszy jest niemożliwe. Ale któż by się przejmował jakimś tam zabobonem, jakąś tam przebrzmiałą nauką głoszoną przez cieślę sprzed dwóch tysięcy lat...
Ostatnim etapem ekspiacji było ustawienie kamiennego, monolitycznego krzyża lub kapliczki w miejscu, w którym do zbrodni doszło. Prawo przewidywało, że miał to być kamienny monolit wykuty z miejscowego surowca. Na terenie Polski był to najczęściej piaskowiec, granit, bazalt. Różne materiały, różna była też ich wielkość – od pół metra do ponad trzech metrów – i kształty: były krzyże łacińskie, maltańskie, greckie, św. Antoniego (w kształcie litery T), podwójne, wyryte w kamieniu (w formie płaskorzeźby), wmurowane w ścianę kościoła, proste, misternie rzeźbione, pokryte inskrypcjami bądź gładkie. Często zdarzało się, że na krzyżu winowajca umieszczał symbol oznaczający narzędzie, którym popełniono zbrodnię (powszechnie zaczęły się pojawiać na początku XV w.): nóż, kuszę, kielich (kiedy ofiara padła od trucizny), topór, włócznię. Świadczyć to może o tym, że doskonale zdawali sobie sprawę ze swojego czynu, wiedzieli, za co muszą odpokutować i robili to całkowicie dobrowolnie. Jakże różna postawa od tej znanej dziś, kiedy przestępcy często za swój los, za wyrok, obwiniają policję, świadków, prokuratora, sąd – wszystkich, tylko nie siebie. Może zatem warto powrócić do starych, dobrych, ale przede wszystkim sprawdzonych sposobów, zamiast marnować coraz większe środki na nowe metody resocjalizacji, które nie dość, że się nie sprawdzają, to jeszcze wywołują w sprawcach poczucie krzywdy.
W Polsce krzyży pokutnych jest około sześciuset, najwięcej ich można spotkać na Śląsku. Możemy się też pochwalić największym tego typu obiektem w Europie – dwutonowym, mierzącym ponad trzy i pół metra monolitem w Stargardzie Szczecińskim. Wykonany został z wapienia gotlandzkiego. Widnieje na nim wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa i napis: „Boże bądź łaskaw dla Hansa Billeke, roku 1542”, z tyłu zaś wyryto wyznanie win brzmiące (mniej więcej) w ten sposób: „W 1542 roku Hans Billeke zamordował w końcu żelazną siekierą mordercę swojego siostrzeńca”. Z inskrypcji wynika, że winowajca pomścił inną zbrodnię, która dotknęła jego rodzinę. Jak widać nawet w „mrocznych” czasach branie sprawiedliwości w swoje ręce nie było powszechnie przyjętą praktyką i karano je z równą surowością jak zbrodnie popełnione z przyczyn „mniej szlachetnych”.
Innym, ciekawym przykładem krzyża pokutnego jest obiekt z Lubiechowa w województwie lubuskim. Pierwotnie ustawiony kilka kilometrów na południe od wsi został w 1742 roku przeniesiony i użyty jako znak graniczny oddzielający powiaty szprotawski i bolesławiecki. Dziś już niestety nie istnieje, uderzony w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przez samochód ciężarowy został zniszczony i uznany za zaginiony. Jego fragmenty udało się odnaleźć w ubiegłym roku pracownikom Muzeum Ziemi Szprotawskiej i tam można oglądać elementy jego górnej części. Stopa krzyża pozostała w Lubiechowie.
W tymże samym województwie lubuskim, we wsi Długie, można oglądać krzyż pokutny będący częścią kamiennego muru otaczającego zrujnowany, wczesnogotycki kościół pw. Św. Jakuba. Jest to krzyż typu maltańskiego, równoramienny, został odkryty w ubiegłym roku przez tę samą ekipę Muzeum Ziemi Szprotawskiej, która odnalazła resztki krzyża w Lubiechowie.
W Posadowicach w woj. dolnośląskim można obejrzeć jedynie trzon krzyża pokutnego datowany na XIV – XV wiek. Został prawdopodobnie zniszczony przez Husytów, którzy w 1430 roku splądrowali wieś. Legenda głosi, że postawił go francuski rycerz Albert posłujący do rezydującego w Brzegu księcia legnicko-brzeskiego Bolesława III Rozrzutnego. Miał on – rycerz, nie książę – zabłądzić w lesie a kiedy już udało mu się trafić na karczmę okazało się, że zajmowali ją rycerze – rabusie. Napadnięty bronił się i jednego z nich zabił. Nie wiadomo dlaczego Alberta opadły wyrzuty sumienia, może walczył nieuczciwie, może to on sam sprowokował napaść. Grunt, że postanowił ufundować pokutny krzyż i odbyć pielgrzymkę do Rzymu odwiedzając po drodze wszystkie napotkane święte miejsca. Ile w legendzie jest prawdy dziś dowiedzieć się niepodobna, jednakże jej przesłanie jest i dla nas, współczesnych, nauką. Wszak i nasz rodzimy kodeks karny uwzględnia coś takiego, jak przekroczenie granic obrony koniecznej. Jak widać także w zamierzchłych czasach ludzie zdawali sobie sprawę z istnienia cienkiej granicy oddzielającej uprawnioną obronę z bezprawiem.
Dziś nikt już krzyży ani kapliczek pokutnych nie stawia, powszechnie uznaje się, że morderca po odsiedzeniu (krótszego lub dłuższego) wyroku zrehabilitował się w oczach społeczeństwa i nic już nie jest mu winien. Nikt nie myśli o ofierze ani jej rodzinie a zapłatę za winę pobiera państwo. Zbrodnia została odhumanizowana, jest tylko zapisem w aktach leżących w sądowym archiwum, czasem w prasowych artykułach i pracach naukowych z dziedziny kryminologii. Gubi się pamięć o ludziach, których czyny doprowadziły do dramatu. A nawet jeżeli ktoś chciałby powrócić do starej tradycji i po wyjściu na wolność ustawić krzyż ku pamięci i przestrodze, to zaraz znalazłby się jakiś nadgorliwy urzędnik z nakazem usunięcia „samowoli budowlanej”. Ale tradycja, w pewien sposób, przetrwała. Krzyże stawiane w miejscach tragicznych wypadków drogowych to echo tego dawnego obyczaju, który pozwalał sprawcy odpokutować, a przechodniom zastanowić się nad swoim życiem.