Hucznie świętowana w tych dniach 25. rocznica zapoczątkowania transformacji ustrojowej w Polsce zwraca uwagę świata na nasz kraj. W takim samym pewnie stopniu, jak świętowana kilka dni później 70. rocznica lądowania aliantów w Normandii zwraca uwagę na Europę. Połączenie tych dwóch rocznic w jednej europejskiej podróży prezydenta USA jest bardzo wymowne. Pokazuje przez analogię, że wydarzenia – być może najważniejsze dla powojennej wolności naszej części Europy – zaczęły się tym razem nie w Berlinie czy w Moskwie, ale w Polsce i na Watykanie.
4 czerwca 1989 r. świętowany dzisiaj jako pierwszy dzień wolności jest datą symboliczną. Tego dnia odbyły się pierwsze częściowo wolne wybory do Sejmu PRL, w którym opozycja mogła otrzymać nie więcej niż 35 proc. miejsc oraz całkowicie wolne wybory do Senatu. Proces transformacji był jednak rozłożony w czasie. Za jego absolutny początek trzeba by uznać wybór kard. Wojtyły na papieża 16 października 1978 r., albo pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski w czerwcu następnego roku. Owocem duchowego przebudzenia narodu był wielki, prawie dziesięciomilionowy ruch „Solidarności” w 1980 r., który po latach stał się zapleczem społecznym polskiej transformacji. Słowo „transformacja” doskonale tu zresztą pasuje, chodzi bowiem o jakieś pokojowe przekształcenie, a nie o faktyczną rewolucję.
Jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym rozgrywającym w polskiej transformacji, o czym się prawie wcale nie mówi, był mieszkający w USA finansista George Soros i założona przez niego w 1988 r., jeszcze w PRL, Fundacja im. Stefana Batorego. Nie jedyna to zresztą fundacja założona przez Sorosa dla wspierania demokratycznych przemian, zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej. Wcześniej, w 1984 r. założył podobne fundacje na Węgrzech, w 1987 w ZSRR i w innych krajach bloku wschodniego, wpierał także czeski ruch Karta 77. Najważniejszą – jakby matką wszystkich inicjatyw – była działająca w USA Fundacja Społeczeństwa Otwartego i późniejszy Open Society Institute. Swoje zainteresowanie na Europę przeniósł Soros po fiasku, jak to określa, swojego zaangażowania w przemiany społeczne w RPA. Zrozumienie celów i sposobów działania instytucji finansowanych przez Sorosa rzuca światło nie tylko na okoliczności transformacji w Polsce, ale i na samą naturę III RP.
Dla władców PRL przyjmujących Sorosa w 1987 r. wizja przejścia od komunizmu do społeczeństwa otwartego musiała być atrakcyjna. Gospodarka leżała w gruzach, napięcie społeczne rosło, a przebywający w 1985 r. w Warszawie Michaił Gorbaczow dał im do zrozumienia, że nie mogą dalej liczyć na „bratnią pomoc” w żadnej postaci. A przyjęcie oferty Sorosa oznaczało nie tylko perspektywę zmniejszenia długów PRL w uznaniu dla odwagi transformacji, otwarcia linii kredytowych na Zachodzie i uniknięcia jakiejkolwiek odpowiedzialności, choćby moralnej, za cały bagaż zbrodni od 1944 roku! Koncepcja społeczeństwa otwartego, na rzecz której działa Soros i jego pieniądze, zakłada bowiem zbudowanie społeczeństwa wolnego od wojen i przemocy, ale zarazem wolnego od obiektywnej prawdy i od poczucia tożsamości. Najkrócej mówiąc, jeśli ludzie nie będą wyznawać takich prawd, za które gotowi są poświęcić życie – to nie będzie między nimi konfliktów. Naturalną konsekwencją takiego założenia będzie osławiona „gruba kreska”, brak lustracji, osądzenia winnych stanu wojennego i gwałtowne uwłaszczanie się partyjnej nomenklatury na majątku narodowym. Temu posłużyła ustawa o działalności gospodarczej przyjęta z inicjatywy ministra Mieczysława Wilczka i premiera Mieczysława Rakowskiego w grudniu 1988 r., jeszcze przed Okrągłym Stołem. Program gospodarczej transformacji dla Polski, nazywany potem szumnie planem Balcerowicza, pisał – także na koszt Sorosa – latem 1989 r. w siedzibie Gazety Wyborczej prof. Jeffrey Sachs – specjalista od tzw. terapii szokowej w krajach afrykańskich. Skutki tej terapii znamy, a jej autor diametralnie zmienił właśnie poglądy na gospodarkę.
Jedną z konsekwencji przyjętego w Polsce modelu transformacji był także pogrzeb, z wszelkimi państwowymi i kościelnymi honorami, ostatniego dyktatora PRL gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Dawni jego towarzysze, jako „ludzie honoru”, triumfowali szydząc ze swoich ofiar nie pierwszy i nie ostatni raz. Wszystko jakby symbolicznie w przededniu obchodów 25. rocznicy III RP, którą szczęśliwie udało się zbudować prawie bez rozlewu krwi. A nieszczęśliwie – bez prawdy.
Ks. Henryk Zieliński/Idziemy.pl