Gra nie toczy się o Krym czy Donbas. Toczy się o Europę – bo jeśli Unia chce pełnić czołową rolę na świecie, odzyskiwać dawną rangę – nie może sobie pozwolić, żeby ktoś jej zagrał na nosie. Toczy się o Rosję.

Marcin Furdyna, Marek Rodzik: W publicystyce bardzo często pojawiają się opinie, że dzisiejszy kryzys ukraiński przypomina sytuację z końca lat 30. Padały m.in. sformułowania, że realna jest perspektywa „nowego Monachium” – porozumienia Zachodu z Rosją kosztem interesów ukraińskich. Czy istnieją jakieś analogie?

Leszek Moczulski: Karol Marks pisał, że historia powtarza się: najpierw jako tragedia, drugi raz jako farsa. W tym sensie można by zestawić sytuację dzisiejszą, ale z rokiem 1938 – choć będzie to farsa zupełnie głupkowata. Chamberlain prowadził pragmatyczną brytyjską politykę imperialną, której zasada była następująca: mocarstwo europejskie, które dąży do dominacji nad Europą, musi zostać zniszczone. O ile to możliwe – bez uciekania się do wojny. Jeżeli porównamy to z dzisiejszą sytuacją, to musimy zadać sobie podstawowe pytanie: kto tu jest mocarstwem? Oczywiście, że nie Rosja, tylko Zachód. Pod każdym względem są to nieporównywalne wielkości.

Jednak jeszcze kilkadziesiąt lat temu Związek Radziecki konkurował z Zachodem jak równy z równym.

Do lat 70. ubiegłego stulecia mieliśmy do czynienia ze światem dwubiegunowym. Biegunem określamy ośrodek, który przyciąga, skupia wokół siebie mniejsze kraje, narzuca im jakieś (formalne lub nieformalne) ograniczenia. Stany Zjednoczone ściągały uwagę innych państw przez bogactwo, możliwości, gwarancje bezpieczeństwa. Narzędziami sowieckimi były natomiast ideologia i przymus. Około roku 1970 pojawił się trzeci biegun – chiński, który z jednej strony posługuje się takimi narzędziami jak przymus i ideologia, z drugiej – olbrzymim skokiem gospodarczym. Świat zaczął stawać się wielobiegunowy.

Związek Radziecki najpierw stracił status bieguna, następnie status wielkiego mocarstwa i zaczął się rozsypywać. Moskwa musiała oddać kraje obozu sowieckiego, aby utrzymać Związek Radziecki, a gdy okazało się to niewystarczające – zrezygnować z republik sowieckich, aby zachować w całości Rosję. Działo się tak nawet mimo poparcia Amerykanów, którym w latach 1990–1991 zależało na utrzymaniu niegroźnego już Związku Sowieckiego, który miał być czynnikiem stabilizacji w rzekomo zagrożonym anarchizacją regionie.

Jak poważne są te różnice między Związkiem Radzieckim a dzisiejszą Rosją?

Różnice są przede wszystkim jakościowe. W momencie kiedy funkcjonował świat dwubiegunowy i zaczynał się wyłaniać świat wielobiegunowy, Związek Radziecki był drugim albo trzecim mocarstwem gospodarczym świata. Dziś Rosja z trudem mieści się w pierwszej dziesiątce. Bo jeśli przeliczymy PKB po nowych, niższych cenach ropy naftowej, to Korea Południowa wyprzedzi Rosję w tym zestawieniu. To są porównywalnej wielkości gospodarki, ale nikt przecież nie powie, że Korea Południowa jest światowym mocarstwem.

Druga różnica jakościowa: gospodarka Związku Radzieckiego była oparta na rozwiniętym przemyśle przetwórczym. Rosja nie jest mocarstwem przemysłowym, ale mocarstwem bananowym, tzn. żyjącym z eksportu jednego towaru – surowców energetycznych – którego nie tworzy, tylko pozyskuje. Gospodarka radziecka była w minimalnym stopniu uzależniona od gospodarki światowej – w przeciwieństwie do gospodarki rosyjskiej, która jest całkowicie zależna od sytuacji na rynkach światowych. Względnie drobne zmiany w cenach ropy naftowej, niezależnych od rządu czy giełdy moskiewskiej, dają Rosji nadmiar środków albo ich niedostatek. W związku z tym nie można nawet zaplanować w miarę pewnego budżetu na kilka lat do przodu.

Niemcy hitlerowskie w 1938 roku miały ogromny potencjał produkcyjny i gospodarczy, który osiągał pierwsze lub drugie miejsce na świecie. Ten potencjał został stworzony jeszcze przed 1914 rokiem, nienaruszony i rozbudowany w pierwszej wojnie światowej, a zniszczony dopiero wskutek katastrofy w drugiej. Przez całe dwudziestolecie Niemcy rozbudowywały swój potencjał. Rzesza hitlerowska robiła to metodami awanturniczymi, drukując papiery wartościowe, które w rzeczywistości żadnej wartości nie miały – ale pozwoliło to jej uruchomić w pełni posiadany potencjał gospodarczy i odbudować potężny Wehrmacht – stając się jedną z największych potęg świata.

W Rosji funkcjonuje jeszcze przemysł zbrojeniowy…

…który w związku z wojną rosyjsko-ukraińską dostał straszliwy cios, co było zapewne jedną z przyczyn ostrej, a w istocie rozpaczliwej, awanturniczej polityki Putina, ponieważ Ukraina była poważnym partnerem w tym zakresie. Przy czym Ukraina nie produkowała (może poza czołgami – ich największa fabryka na świecie jest w Charkowie) wyrobów finalnych, tylko ich części. Przykładowo, wszystkie wojskowe śmigłowce rosyjskie mają ukraińskie silniki, dopiero od bodajże dwóch lat Rosjanie zaczęli produkować własne. Ale najbardziej nowoczesny przemysł zbrojeniowy to wcale nie Donbas, tylko Dniepropietrowsk, Zaporoże itd. Rosyjski przemysł zbrojeniowy (podobnie jak ukraiński) jest w zasadzie jedynym przemysłem pomyślanym na eksport – głównie do krajów Trzeciego Świata. Wartość sprzedaży nie jest jednak imponująca – stanowi co najmniej połowę (a niektórzy twierdzą nawet, że jedną trzecią) wartości eksportu wyrobów spożywczych z Polski. A przecież Polska nie jest jakimś mocarstwem gospodarczym, w tym – rolniczym.

Mówimy o gospodarce, ale chyba nie można zapominać, że Rosja jest państwem, które przeznacza olbrzymie sumy na zbrojenia.

Formalna mocarstwowość militarna Rosji opiera się na jednym, samotnym czynniku: broni rakietowo-nuklearnej. Rosja ma mniej więcej tyle głowic nuklearnych, ile miał Związek Radziecki. Ale strategiczna broń nuklearna nie ma współcześnie możliwości wojskowego zastosowania. Mamy dwa rodzaje tej broni: masowego zniszczenia i precyzyjnego rażenia. Broń masowego zniszczenia miała zastosowanie wyłącznie polityczne: podczas zimnej wojny uniemożliwiała rozpoczęcie globalnego konfliktu. Wojskowo można było ją wykorzystać tylko w jednym przypadku – w celu zniszczenia przeciwnika kosztem zniszczenia samego siebie. Słowem: wojna dla samej wojny, bez celu politycznego. Stany Zjednoczone nie chciały wojny, co wymagało posiadania broni nuklearnej, gdy Związek Radziecki nie był dość silny, aby globalną wojnę rozpocząć, lecz broń nuklearną musiał mieć.

Dlaczego musiał?

Ponieważ będąc biegunem polityki światowej, musiał uzyskać status wielkiego mocarstwa. Bez strategicznej broni nuklearnej nikt by go za takie mocarstwo nie uznał.

Teoretycznie rzecz biorąc, biegunem polityki światowej może być kraj, który nie ma statusu wielkiego mocarstwa, ale przyciąga i grupuje wokół siebie inne kraje oraz organizuje wykorzystanie ich energii społecznej. Kiedy w XVIII wieku zaczynał formować się biegun zachodni, początkowo w Wielkiej Brytanii, to nie była ona jeszcze wielkim mocarstwem europejskim i nie angażowała się bardziej w kontynentalne przepychanki, a tym samym nie zużywała swoich zasobów energii społecznej. Natomiast Sowieci uważali, że sama idea komunistyczna, liczba ludności i rozległe terytorium nie są wystarczające, dlatego chcieli mieć status wielkiego mocarstwa. Potrzebowali jakichś materialnych dowodów, które by ten status potwierdzały. Ponieważ nie mogła przewodzić światowej nauce czy kulturze ani stać się czołową potęgą gospodarczą, kontynuowała model przyjęty grubo wcześniej przez carat: potężne siły zbrojne.

Uchodziły za największe na świecie.

Chińskie były jeszcze większe – w początku lat 40. ubiegłego wieku ponad 25 milionów w szeregach. Jednak wcale nie oznaczało to, że z tego względu wszyscy będą uważali je za wielkie mocarstwo. W przypadku ZSRR – cóż to za wielkie mocarstwo, które nawet posiadając bardzo silną armię, prosi, aby sprzedawać mu zboże – i to po niskich cenach, bo nie ma pieniędzy? Trzeba było stworzyć taką sytuację, w której czynnik militarny stał się głównym elementem wielkomocarstwowości. Wojsko najbardziej cenne jest podczas wojny, wtedy wszystko zależy od niego. Ale Związek Radziecki nie mógł rozpocząć wojny – m.in. dlatego że był za słaby gospodarczo, a więc nie mógł rozbudować wojska do potrzebnego poziomu. Wybrano więc – raczej intuicyjnie niż rozumowo – szczególną koncepcję. Wystarczy prowadzić politykę, która będzie utrzymywała świat na krawędzi wojny. Spowoduje to, że czynnik militarny stanie się znów najważniejszy. Kilka tysięcy pocisków nuklearnych gotowych do użycia wystarczało. Wprawdzie dość szybko zorientowano się, że to broń polityczna, nie do użycia militarnego – ale aby utrzymać równowagę, trzeba było konstruować i budować coraz to nowe i nowe.

Wróćmy do roku 1938. Otóż Hitler miał już potężną armię – i to nie polityczną, ale realną, gdy Wielka Brytania była jej prawie pozbawiona. Przez kilkanaście lat wydatki na obronę utrzymywała na najniższym możliwym poziomie. RAF miał samoloty z początku lat 20., operacyjne wojska lądowe nie istniały, a Royal Navy, choć najpotężniejsza na świecie, była w stanie kontrolować tylko dwa akweny strategiczne, gdy istniała konieczność obrony trzech. Francuzi dysponowali armią potężną, ale bardzo osłabioną redukcjami, które prawie nieprzerwanie następowały po poprzedniej wojnie, z niedostatkiem nowoczesnego sprzętu. Cóż z tego, że produkowała nowoczesne samoloty, skoro przez ostatnie kilkanaście miesięcy prosto z fabryk potajemnie kierowała większość dla republikańskiej armii hiszpańskiej? Zresztą, dwa lata rządów Frontu Ludowego wpędziły gospodarkę francuską w głęboki kryzys. Groźby wojenne Hitlera w Paryżu i Londynie odbierane były jako zapowiedź militarnej klęski. Konieczny był rok–dwa, aby wykorzystując własny wielki potencjał gospodarczy, uzyskać przewagę militarną nad Rzeszą i nie dopuścić, aby Hitler rozpętał wojnę. Dlatego Chamberlain musiał jeździć do Berchtesgaden, Bad Godesberg czy do Monachium – i grzecznie się zachowywać, co robił z niemałym wstydem. Rok później sytuacja militarna była już inna, a przywódcy francuscy czy brytyjscy zachowywali się zgoła inaczej.

W czasie zimnej wojny czynnik militarny dalej pozostawał tym głównym.

Liczba pocisków rakietowych z głowicami nuklearnymi świadczyła o potędze państwa. Ich posiadanie stanowiło narzędzie polityczne uniemożliwiające wybuch wojny, a równocześnie potwierdzało status wielkiego mocarstwa. De Gaulle, wbrew najpotężniejszym graczom na scenie światowej, zaczął budować siłę nuklearną dla wywindowania pozycji politycznej swojego państwa. Doskonale wiedział, że i tak warunkiem efektywnego powstrzymania ewentualnego ataku Związku Radzieckiego jest akcja Stanów Zjednoczonych. Dlatego przy całej swojej polityce emancypacji od Stanów Zjednoczonych w okolicznościach przełomowych stawał po stronie Waszyngtonu – tak jak w czasie kryzysu kubańskiego, kiedy momentalnie zapewnił, że USA może w zupełności polegać na Francji.

Powtarzam jednak: dzisiaj broń nuklearna jako narzędzie polityczne jest reliktem minionej epoki – w okresie zimnej wojny obie strony zdawały sobie przy tym sprawę, że nie mogą jej militarnie wykorzystać. Obecnie część polityków czy dziennikarzy o tym zapomniała. Dzisiaj do takiej metody mogliby sięgnąć tylko terroryści lub państwa skrajnie fundamentalistyczne, które nie liczą się z druzgocącym atakiem odwetowym. Proszę zwrócić uwagę: Izrael stworzył broń nuklearną, aby się zabezpieczyć przed wrogimi państwami arabskimi. Schemat myślenia był następujący: jeśli np. Egipcjanie na nas ruszą, zrzucimy bombę atomową na Kair, co spowoduje klęskę, z której Egipt nigdy się nie podniesie. A dzisiaj? W konfrontacji z Hamasem takie zabezpieczenie Izraela jest bezużyteczne – determinacja terrorysty w odróżnieniu od determinacji szefa normalnego państwa nie liczy się z biologicznym przetrwaniem. Zagrożenie nuklearne można i trzeba dzisiaj traktować poważnie, ale w granicach realiów. Trzeba wcześniej zadać sobie pytanie, skąd to zagrożenie może przyjść – bo na pewno nie ze strony Rosji. To nie przeciwko państwu Putina Amerykanie budują tarczę antyrakietową.

[koniec_strony]

A zagrożenie konwencjonalne?

Armia rosyjska nie jest w stanie prowadzić wojny światowej, co najwyżej konflikty lokalne. Parę lat temu w Gruzji udało się Rosjanom wygrać małą wojenkę, choć działania wojskowe przeprowadzono bardzo nieudolnie. Skutki były takie, że Rosjanie zaczęli przebudowę armii, aby przygotować ją do prowadzenia działań konwencjonalnych. W przypadku Ukrainy widzimy, do jakiego stopnia się to udało. Specjalnością rosyjską, rozwijaną jeszcze w Związku Radzieckim, jest wojna subwersyjna – czyli sterowana z zewnątrz rewolucja w drugim kraju. Można powiedzieć, że rozwinęli to lepiej niż Hitler, który w przeciwieństwie do Putina nie potrafił zorganizować wojskowo mniejszości niemieckiej w Czechosłowacji. Proszę pamiętać, że w Drugiej Rzeczypospolitej Korpus Ochrony Pogranicza powstał właśnie po to, aby udaremnić Związkowi Radzieckiemu prowadzenie wojny subwersyjnej na naszym terenie.

Wojsko, które kierowała Rosja na Ukrainę, przeznaczone było właśnie do roboty dywersyjnej, wywrotowej. Okazało się jednak, że rozbudowany specnaz nie wystarcza. Dzięki czemu Rosjanie zaczęli odnosić sukcesy w Donbasie? Bo skierowali tam jednostki spadochronowe. Czemu nie zwykłe dywizje liniowe? Formowanie, wyposażenie i szkolenie jednostek desantu powietrznego jest wyjątkowo drogie. Nie wykorzystuje się ich do innych zadań niż atak z powietrza. Byłoby to czyste marnotrawstwo. Chyba że w sytuacji krytycznej. Sowieci w 1941 roku mieli trzy dywizje lotniczo-desantowe – nie w pełni uzbrojone i niedostatecznie wyszkolone – których użyli operacyjnie dopiero w obronie Moskwy! Tego typu oddziały nie mają rzeczywistej broni ciężkiej, są przewidziane tylko do zaskakujących ataków z powietrza, zajmowania kluczowych punktów i bronienia ich do przyjścia jednostek liniowych. Dlaczego sięgnął po nie Putin? Bo te jednostki przeszły już modernizację i doszkolenie, gdy pozostałe są jeszcze w takim samym stanie jak podczas wojny gruzińskiej. Dlaczego sięgnął? Bo było zagrożenie, że Ukraińcy zduszą całkowicie separatystów, najemników i wspierający ich specnaz. Oddziały ukraińskie, regularne i ochotnicze, są słabo wyszkolone, gorzej uzbrojone – ale zdeterminowane, wiedzą, o co walczą. Gdyby uzyskały końcowy sukces, zdemaskowałoby to słabość militarną Rosji. A że straty spadochroniarzy okazały się nadspodziewanie wysokie, Putin tym bardziej musiał zgodzić się na rozejm.

Może nawet bardziej niż zagrożenie wojną podkreśla się zagrożenie okresowego wstrzymania dostaw rosyjskiego gazu, od którego Europa jest mimo wszystko w jakimś stopniu uzależniona.

To tylko pozornie dowód uzależnienia innych od Rosji, a w rzeczywistości dowód na uzależnienie Rosji od innych. W najbliższym czasie w Kłajpedzie zostanie uruchomiony gazoport: Litwa będzie w stanie odbierać tyle gazu, że będzie mogła zaspokoić potrzeby wszystkich krajów bałtyckich i część odsprzedać Polsce. Część przeznaczy nawet na eksport do krajów bałtyckich i Polski. Do wiosny przyszłego roku zacznie działać nasz gazoport (od dłuższego czasu mamy już naftoport w Gdańsku). Dla nas odcięcie ropy naftowej rodzi jedynie konieczność znalezienia innej drogi dostaw, a co za tym idzie wydania większych pieniędzy przez jakiś czas. Nic więcej. Oczywiście musimy przez cały czas otrzymywać znaczne rezerwy gazu, co jest dosyć kosztowne. Natomiast Rosji pieniądze z nieba nie spadną. Zresztą przy obecnym kursie ropy naftowej wszystkie plany finansowe Moskwy legły w gruzach. Rosjanie przyjęli w budżecie, że cena za baryłkę ropy naftowej (Brent) nie spadnie poniżej 104 dolarów, a obecnie obniżyła się poniżej 90 dolarów – pomylili się aż o 10%. Zważywszy że dochody z eksportu surowców energetycznych stanowią połowę potrzeb budżetowych Federacji Rosyjskiej, jak na razie zmalały już o 5% i dalej maleją. Co ważniejsze, sankcje zachodnie zaczynają działać, a tracący kontrolę nad wydarzeniami Putin w swoisty sposób je wspomaga, represyjnie ograniczając import „od wrogów”.

Niemcy hitlerowskie w takiej sytuacji w warunkach pokojowych nie znalazły się nigdy!

Dowodzi Pan, że Rosja nie jest ani potęgą gospodarczą, ani polityczną – można by zapytać: czego więc obawiają się ci wszyscy politycy i dziennikarze, którzy straszą dziś wielkim wschodnim mocarstwem?

Rosja nie jest dziś żadnym mocarstwem światowym – nie może interweniować we wszystkich rejonach świata i wpływać na globalne wydarzenia, jak to robią Stany Zjednoczone. Może oczywiście rozmawiać z Brazylią, tylko że dla Brazylii, która ma ponad 190 milionów mieszkańców, Rosja ze 140 milionami nie jest ani starszym bratem, ani wielką potęgą. Dla Chin jest pustkowiem z surowcami i niewystarczającą liczbą obywateli. 
Ale nie wszystko na świecie rozwija się w kategoriach globalnych. Są też niższe poziomy. Rosja jest mocarstwem regionalnym, choć przewodzi w bardzo skromnym regionie, który w najlepszym wypadku obejmuje większość byłych republik sowieckich…

… które Putin próbuje skupić w Unii Eurazjatyckiej.

Zinstytucjonalizowanie regionu, w którym Rosja jest mocarstwem, jest dużo słabsze, niż to sobie Putin wyobraża. Problem polega na tym, że ten region obejmuje terytorium byłego Związku Radzieckiego wyłącznie w marzeniach. Marzenia w Rosji nazywają się geopolityką. Rosjanie mogą sobie myśleć, że oto stworzą taką wschodnią Unię Europejską. Są różnice na plus i na minus. Przewaga Rosji w ewentualnej Unii Euroazjatyckiej byłaby ogromna, żądne z państw UE nie ma nawet w połowie takiej pozycji. Tylko że wśród członków UE są trzy państwa, z których każde dysponuje większym potencjałem niż Rosja.

Projekt Putina byłby bardziej kulawy bez Ukrainy…

Rosjanie doskonale wiedzą, że ich potęga zaczęła się wtedy, kiedy w ich granicach znalazły się dorzecze Dniepru i kraje bałtyckie. Stanęli w obliczu sytuacji, w której kluczowa część dorzecza Dniepru, a więc 40 milionów ludzi, zostało utraconych. Z punktu widzenia planów budowy wokół Rosji Unii Euroazjatyckiej Ukraina była najważniejszym państwem. Z uwagi na strukturę fizyczną świata Rosja bez Ukrainy i Białorusi zostaje w istocie wypchnięta z Europy (zlewiska atlantyckiego) w zlewisko bezodpływowe – czyli centralną część Azji. Oznacza to bardzo duże ograniczenie potencjału demograficznego i ekonomicznego – dla nich stratą nie do przyjęcia jest cała Ukraina, a nie Krym, który poza turystyką nie ma gospodarczego znaczenia, i Donbas, czyli zagłębie węglowe, które gospodarcze znaczenie już straciło. Konstrukcja euroazjatycka, którą Moskwa chce stworzyć, bez Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu będzie fikcyjna, a bez samej Ukrainy – kaleka. Gra toczy się o całość regionu, a nie o jakieś kawałki. Tymczasem przykład Ukrainy staje się zaraźliwy – powoli zaczynamy to dostrzegać na Białorusi.

W jaki sposób izolacja na arenie międzynarodowej wpłynie na Rosję?

Nie można prowadzić polityki w oderwaniu od warunków zewnętrznych i liczyć na to, że będzie się znaczącym graczem na scenie międzynarodowej. Jeden przykład. Na początku XIX wieku Chiny były najludniejszym krajem świata, prawdopodobnie miały najliczniejszą armię na świecie, mocną gospodarkę, ale za sprawą własnej izolacji nie były nawet dostrzegane jako podmiot polityki międzynarodowej.

Związek Radziecki nauczył się żyć w izolacji między innymi dlatego, że carska Rosja starała się ją cały czas zachować – co zresztą przekładało się na opóźniony rozwój. Sowieci starali się ten stan rzeczy jeszcze bardziej umocnić – Stalin mógł nie narzekać, że rządził otoczony swego rodzaju kordonem sanitarnym, bo w latach 20. i na początku 30. dawało się tak przetrwać. Ale dla dokonania skoku gospodarczego, a co za tym idzie zbrojeniowego, trzeba było pożegnać się z izolacją. Bez technologii, bez materiałów i kredytów Zachodu żądna z pięciolatek by się nie powiodła. Ta sama faza powtórzyła się po drugiej wojnie światowej: w latach 50. radziecka izolacja zaczęła pękać – jeżeli się aspiruje do miana światowego mocarstwa, trzeba intensyfikować zewnętrzne kontakty. Dzisiejsza Rosja, która jest tylko mocarstwem regionalnym, nie stanowi wyjątku od tej reguły. Im bardziej się zamknie, tym bardziej się skurczy.

Znów mamy do czynienia z przeciwieństwem sytuacji z 1938 roku. Niemcy nie starały się izolować, wręcz przeciwnie, chciały rozbijać izolację: zarzucały, że są blokowane ze wszystkich stron, że się ich okrąża. Hitler sam kroczył ku katastrofie, ponieważ potencjał Rzeszy był zbyt słaby do realizacji nakreślonych przez niego planów, ale Rzesza okazała się wystarczająco potężna, przynajmniej po 1936 roku (zaczęło oddziaływać przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej), aby przegrać dopiero po dziesięciu latach.

Związek Radziecki, który w stosunku do obecnej Rosji był potęgą, nie mógł się podnieść po izolacji narzuconej mu przez politykę Reagana, mimo że ta polityka skończyła się pod koniec lat 80. – wystarczyło, że zaznaczyły się jej skutki. Rosja Putina nie może być traktowana jako równorzędne mocarstwo w stosunku do Zachodu, pogrąża się w izolacji, próbuje sztuczkami ratować prestiż swojego przywódcy. Jedynym rozwiązaniem, które leży w zasięgu Putina, jest przegrać w taki sposób, żeby można było ogłosić zwycięstwo. Była już szansa, aby tego spróbować. Pierwsze porozumienie o zawieszeniu broni w Donbasie można było uznać za sukces: Rosja wspomogła swoich rodaków na Ukrainie, zmusiła Kijów, aby respektował ich prawa obywatelskie, spokojnie można wycofać wojsko i zakończyć konflikt. Putin z tej okazji nie skorzystał. Może dlatego że Amerykanie wyraźnie stwierdzili, że nie wystarczy wycofanie się z Donbasu, muszą jeszcze opuścić Krym. Putin udał, że tego nie słyszy.

Gra nie toczy się jednak o Krym czy Donbas. Toczy się o Europę – bo jeśli Unia chce pełnić czołową rolę na świecie, odzyskiwać dawną rangę, nie może sobie pozwolić, żeby ktoś jej zagrał na nosie. Toczy się o Rosję – to koniec mitu supermocarstwowego, ale i zagrożenie spoistości imperium. Toczy się o Putina, bo gdy się przyzna do przegranej, przestanie istnieć jako polityk. Nie chcąc dopuścić do takiego rozwiązania, musi równocześnie eskalować konflikt, jak i starać się stworzyć warunki, w których mógłby wyjść z całego kryzysu bez utraty twarzy.

Czyli porażka Rosji jest tylko kwestią czasu?

Jedyną możliwością osiągnięcia przez Putina krótkotrwałych korzyści na Ukrainie byłaby powtórka ze scenariusza gruzińskiego, ale pod warunkiem utraty twarzy przez Zachód. Ale Zachód nie ma żadnych powodów osłabiania własnego prestiżu w imię interesów rosyjskich. Już w tej chwili – a sytuacja jest przecież dynamiczna – odrobienie strat gospodarki rosyjskiej wymagałoby co najmniej pięciu lat korzystnej współpracy z Zachodem. Obecne pokolenie zachodnich polityków czuje się oszukane przez Rosję, która do tej pory kreowała się na wiarygodnego partnera. Oczywiście z pewnych racji politycznych czy ekonomicznych zachowują się wobec Putina dość łagodnie, ale to pokolenie polityków już zawsze z dużą rezerwą będzie podchodziło do współpracy z Moskwą. W każdym razie najbardziej optymistyczny, choć mało prawdopodobny wariant dla Rosji nie wykracza poza zatrzymanie Krymu i części Donbasu, i to za cenę rozbicia własnej gospodarki. A jeśli Rosja będzie musiała ustąpić, a wszystko wskazuje na to, że tak się stanie, rozgrywka będzie się toczyła o zwartość państwa.

Czy konsekwencje wojny na Ukrainie mogą doprowadzić do dezintegracji albo nawet rozpadu Rosji?

Scenariusz, w którym Rosja wkroczy w kolejną fazę dezintegracji, jest całkiem realny, ponieważ to rozległe państwo jest rozrywane przez sprzeczne interesy różnych obszarów. W wielu wypadkach może się okazać, że małe narody będą uważały pozostanie w Rosji za opłacalne, ale ludziom języka rosyjskiego wręcz odwrotnie. Dotyczy to przede wszystkim prowincji na Dalekim Wschodzie, ciążącym ku Japonii, i we wschodniej Syberii (obszar między Jenisejem a Bajkałem) – są to obszary bogate w surowce, między innymi w ropę i gaz, z których zyski czerpie przede wszystkim Moskwa.
Na wschód od Jeniseju, czyli na obszarze wiecznej zmarzliny, gdzie warunki bytowe są niezwykle trudne, dochodziło do wydarzeń, które zmusiły Moskwę do wyłożenia pieniędzy, aby nie powtarzały się więcej w tak drastycznej formie. Trudno nam powiedzieć o skali tych przypadków, ale dochodziło do sytuacji – jak we Władywostoku – kiedy zimą przestawano ogrzewać mieszkania z powodu braku węgla, którego Rosja jest wielkim eksporterem! Proszę pamiętać, że średnie temperatury osiągają tam -10 stopni Celsjusza, a realne przekraczają -20. Kłopoty żywnościowe zostały natomiast zażegnane nie dzięki władzy centralnej, a Chińczykom. Na tym obszarze mieszka około 8 milionów obywateli rosyjskich i 3 miliony Chińczyków, który produkują żywność w dolinie Amuru – ale wszystkie powiązania cywilizacyjno-ekonomiczne kierują się w stronę Japonii. Dla tych ludzi przynależność do Rosji nic nie daje, zwłaszcza że to głównie władza scentralizowana pobiera korzyści z miejscowych bogactw naturalnych. Podobnie jest we wschodniej Syberii, choć tam akurat dominują wpływy chińskie.

Proces rozpadu Rosji trwa już od dłuższego czasu: na transformacji w latach 90. zyskały Moskwa i Petersburg – inne ośrodki dużo mniej. W dodatku coraz szerszy dostęp do internetu i mediów zachodnich będzie karmił rosyjskiego widza wyidealizowanym obrazem rzeczywistości zachodniej czy japońskiej, który w zestawieniu z realiami rosyjskimi będzie pobudzał ruchy odśrodkowe. Putin swoimi awanturniczymi działaniami jedynie przyspiesza to, co nieuniknione.

Zamykając temat analogii historycznych – nie ma zatem żadnych podobieństw dzisiejszej sytuacji międzynarodowej z tą z 1938 roku.

Sytuacja w porównaniu do 1938 roku jest podobna tylko w jednej formie: narzędziem jest mniejszość etniczna. Ale poza tym nie ma żadnych analogii. W 1938 roku Niemcom sukces przyniosły potężna armia i rozbrojeni przeciwnicy, którzy – zwłaszcza Francja i Czechosłowacja – nie byli w stanie strategicznie opracować sytuacji. Dziś mamy do czynienia z Rosją, która jest cieniem swojej dawnej potęgi, zarówno pod względem jakościowym, jak i ilościowym. Ukraina nie została pozostawiona samej sobie, uzyskała wsparcie nie tylko w Polsce i Stanach Zjednoczonych, lecz również w Unii Europejskiej, gdy Czechosłowacja w 1938 roku została porzucona przez własnych sojuszników – Francję i ZSRR. Żądania Hitlera podczas Anschlussu czy przy kryzysie sudeckim umacniały niemiecki prestiż na arenie międzynarodowej, a obecne żądania rosyjskie wywołują odwrotny skutek – autorytet Moskwy upada. Świat widzi, że Rosja zachowuje się już nawet nie tyle nieobliczalnie, co histerycznie – odpowiadając na sankcje innych własnymi, ale samobójczymi. Putin tyle naczytał się o głupich kapitalistach, którzy wszystko oddawali Hitlerowi, aby zaszkodzić ZSRR, że sam zapragnął pójść śladami Führera. Zapomniał tylko, jak tamten skończył.

Rozmawiali: Marcin Furdyna, Marek Rodzik

*Leszek Moczulski (ur. 1930) – polityk, historyk, geopolityk. Działacz opozycji antykomunistycznej w PRL. Współzałożyciel Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wieloletni przewodniczący Konfederacji Polski Niepodległej. Autor książek: Wojna polska 1939, Przerwane powstanie polskie 1914, Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni

**Wywiad ukazał się w 73 numerze kwartalnika Fronda Lux