Mam 43 lata i widziałem w życiu sporo, głównie dlatego, że połowę żywota spędziłem w PRL, a takich doświadczeń nie zastąpi najlepszy scenariusz. Wychowywałem się w robotniczo-chłopskiej rodzinie, takiej tradycyjnej, pierwszy rower i zegarek na „Komunię”, pralka „Frania”, telewizor „Rubin”, chińska gumka do mazania i trampki, które kopały „gumiaka”. Skłamałbym strasznie i nagrzeszył, gdybym powiedział, że chodziłem głodny albo z łatami na półdupkach. Tak źle nie było, ale pierwszy magnetofon to ósma klasa podstawówki, a porządne dżinsy dopiero w późnym wieku licealnym. Za to na brak skórzanych krawatów nie mogłem narzekać.

Mama pracowała w szwalni odzieży skórzanej i tam przedsiębiorczy brygadziści stworzyli prywatną inicjatywę. Przy garbowaniu i krojeniu skór powstawały ścinki, które peerelowski zarządca nakazywał… wyrzucać do śmieci. Nakaz był tak surowy i idiotyczny, że przewidywał surowe kary dla pracowników, którzy sobie te resztki skóry brali i szyli jakieś sakiewki, czy inne gadżety. Wyrzucić tak, wynosić nie. Oczywiście w PRL-u nie dało się przetrwać bez wynoszenia i bez „dawania sobie rady”, pracownicy olali zakazy i szyli swoje. Dzięki temu w czasach „Papa dance” miałem całą kolekcję różnokolorowych „śledzi”. W butiku takie cudo kosztowało niezłą sumkę, trzeba było zostawić kawałek wypłaty. Dla mnie to nie był żaden luksus, tylko przetworzony surowiec wtórny. Rozdawałem nadwyżkę kolegom i koleżankom, zresztą sam nie chodziłem w tym dodatku nigdzie poza zakończeniem podstawówki, bo gdyby mnie ktoś w czymś takim zobaczył na co dzień wyleciałbym ze wszystkich składów piłkarskich.

W chorym systemie ludzie radzili sobie wynoszeniem skrawków, kręceniem domowego majonezu i tak dalej. Podchodząc ortodoksyjnie do tej zaradności można stwierdzić, że to jednak sięganie po cudze, ale ta desperacja nikogo nie okradała, bo de facto była upokorzeniem, walką o byt, nie złodziejstwem. W PRL II nie wynosi się już z zakładu, w każdym razie nie robią tego szeregowi pracownicy, jeśli już to prezesi wywożą tirami całe zakłady. W komunie mieliśmy do czynienia z absurdem, systemem, który nie miał prawa być wydolnym, ale kombinować dawał wszystkim. Obecnie na niewyobrażalną skalę wynosi się z Polski wszystko co polskie i nie robią tego mamy po fajrancie, ale niegdysiejsi dyrektorzy szwalni, którzy zabraniali wynoszenia ścinków. PRL upadł, bo wszyscy wynosili i nikt nie wnosił, PRL II musi upaść ponieważ tak niewielu wyniosło wszystko tak licznym. Kto połowę życia przeżył w tamtym czasie i w kwiecie wieku żyje w czasach obecnych, ten wie, że nie ma na świecie „racjonalizacji” i „reformy”, która mogłaby usprawnić patologię. Jako doświadczony życiowo syn chłopki i robotnika nie jestem w stanie słuchać czego my to w przyszłej pięciolatce nie wybudujemy, jak poprawimy wydajność z hektara i kiedy osiągniemy 150% normy. Niereformowalny był PRL i do żadnej modernizacji PRLII nikt mnie nie przekona. Jeśli już mam wierzyć w cokolwiek i komukolwiek, to wierzę tym, którzy mówią, że pierwszym pomysłem na normalność i dobrobyt jest zakaz wynoszenia z zakładów i przede wszystkim z Polski.

Nikt mnie nie przekona, że Niemcy są bardziej pracowici, dokładni i oszczędni od Polaków. Byłem, pracowałem i widziałem jak żyją i pracują Niemcy, jestem w Polsce od półwieku i wiem, co potrafią Polacy. W głowę zachodzę jakim cudem już w pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku, ta schematyczna pozbawiona inwencji nacja niemiecka, stała się potęgą gospodarczą. Z drugiej strony nie mogę pojąć, dlaczego Polacy, którzy przez 25 lat zrobili za wielokrotnie mniejsze pieniądze wielokrotnie więcej, nadal tkwią miedzy PRL i PRLII. Zacytuję klasyka, który dziś w ciężkiej chorobie przymiera głodem: „Czy ty naprawdę tyle tego masła żresz, czy ktoś się do nas dosiadł?”. Polsce potrzeba jednego i nie są to żadne zawiłe ustawy, nawet zmiana konstytucji, to wisienka na torcie. Polsce potrzeba porządku administracyjnego, czyli w ludzkim języku pogonienia złodziei wynoszących z Polski Polskę. Nic więcej, żadnych PIT-ów, CIT-ów, przepisów nadzwyczajnych. Owszem, mała korekta jako ostatnie szlify końcowego dzieła ma swój urok, ale najpierw i przede wszystkim wyrwać te kleszcze i nie robić miejsca dla nowych. Dzisiejszy felieton sponsorowała literka „K” jak konwencja. 

Matka Kurka/kontrowersje.net