Pierwszy raz miałem kontakt z jogą kilka lat temu. Pierwsze zajęcia – półtorej godziny, maty, kadzidełka... Byłem jednym z dwóch mężczyzn wśród kilkunastu kobiet, więc poczułem się trochę nieswojo, jednak potraktowałem to jako mały minus w stosunku do tego, co miała mi dać joga – relaks, rozluźnienie, wzmocnienie ciała...
Ćwiczenia wydawały mi się nieco nienaturalne, gdyż nie należałem do osób mocno rozciągniętych. Zacząłem ćwiczyć, nie mając wówczas świadomości, że jest wiele odmian jogi... Dla mnie joga była po prostu jogą. Ten rodzaj, jak się później okazało, był chyba najpopularniejszą w naszym kraju odmianą – była to hatha-joga.
Kupiłem dodatkowo książkę z instrukcjami i z czasem zacząłem ćwiczyć także w domu. Pozycje ciała (asany), mające często nazwy zwierząt, takie jak pies, krowa czy żółw, wydawały mi się idealnym sposobem do wyciszenia nerwowości i stresu w pracy. Po zajęciach czułem mocny przypływ energii, potrzebowałem dużo mniej czasu na sen; wcześniej spałem 8-9 godzin, po miesiącu jogi sen 5-6-godzinny okazywał się wystarczający.
Wzmocniła się także moja odporność. W młodości byłem bardzo podatny na przeziębienia, teraz zacząłem być coraz silniejszy fizycznie. Zafascynowany nowym hobby, w książce dowiedziałem się, że oprócz ćwiczeń warto również rozpocząć praktykę medytacji czy ćwiczeń oddechowych (zwanych pranajama); mogę powtarzać w głowie zwroty (mantry) w celu wyciszenia umysłu czy układać dłonie w specjalne zamknięcie energii poprzez palce, zwane mudrami – wszystko to po to, by żyć zdrowiej, pełniej i szczęśliwiej. Z czasem rozpocząłem wizyty w sklepach ze zdrową żywnością, w barach wegetariańskich i na targach medycyny naturalnej. Zrezygnowałem z medycyny tradycyjnej, ze słuchania lekarzy, z brania antybiotyków czy innych leków, kierując się w ścieżkę alternatywną. Zioła, akupunktura i akupresura stanowiły remedium, gdy pojawiały się u mnie jakieś większe dolegliwości fizyczne.
Po pewnym czasie uczestnictwa w zajęciach podczas jednej z asan uszkodziłem sobie łękotkę boczną kolana. Stanąłem przed wyborem: operacja lub odpuszczenie cięższych obciążeń kolan, takich jak narty czy tenis. Nie zraziło mnie to.
Poszukując jeszcze innych metod wyciszenia umysłu, opanowania lekkiej depresji, na targach zdrowia trafiłem na reklamowaną szkołę medytacji – bhakti-jogę – intonowanie mantr, gitary, śpiewy; z perspektywy czasu żałuję, że nie zapytałem wówczas, co dane mantry znaczą. Ale o tym poniżej.
Wcześniej poprzez asany, mudry, ćwiczenia oddechowe, a teraz przez powtarzanie mantr starałem się zapanować nad umysłem, w którym dużo było lęku i napięcia, także związanego z problemami osobistymi i zawodowymi.
Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że zmienił mi się krąg znajomych; coraz chętniej przebywałem z osobami „pracującymi nad sobą” poprzez takie metody jak joga czy tai-chi (chińskie ćwiczenia fizyczne), miałem coraz mniej kontaktu ze starymi znajomymi. Zaprzestałem też picia alkoholu, jako składnika powodującego zanieczyszczenie organizmu, zmieniającego świadomość. Przestałem także z powodu kontuzji kolana uprawiania sportów, które uwielbiałem jako dziecko – tenisa, koszykówki, siatkówki. Zacząłem koncentrować się coraz bardziej na sobie, na sygnałach, jakie daje moje ciało. W międzyczasie zostałem wegetarianinem. To była jedna strona medalu...
Druga wyglądała tak, że zacząłem odczuwać coraz większą samotność i pomimo lepszego samopoczucia fizycznego (zniknęły też moje problemy jelitowo-żołądkowe) psychicznie nie czułem się dobrze. Pamiętam przykładowo, jak po medytacji czy ćwiczeniach jogi zaczynałem czuć rozbicie, smutek, depresję, co wydawało mi się zaprzeczeniem idei metody, o której mówiło się, że miała prowadzić do samorozwoju i poprawy jakości życia.
Na przykład po intensywnej medytacji na drugi dzień zdarzało mi się w pracy całkowicie zamknąć w sobie i nie odezwać przez cały dzień do nikogo, nawet do osób, które były mi życzliwe.
Mam też w pamięci wakacje, w czasie których poszedłem na serię indywidualnych zajęć z jogi. Czułem się po nich zmasakrowany psychicznie; zaczęły mi przychodzić myśli, których nie byłem w stanie się pozbyć – negatywne myślenie o samym sobie – medycznie chyba nazywa się to nerwicą natręctw.
Po pewnym czasie zacząłem czytać o wcieleniach, reinkarnacji, karmie; z czasem dowiedziałem się o czakrach, punktach energetycznych, które ma każdy człowiek, wreszcie o samej energii, która jest aktywizowana przez ćwiczenia, mantry, mudry i medytacje. Na parę lat przestałem się modlić; byłem przekonany, że jestem samowystarczalny i że sam poradzę sobie z problemami przez obudzenie siły wewnętrznej.
Pismo św. dla mnie nie istniało, czułem wręcz niechęć do jego czytania. Spowiedź tak, lecz problem polegał na tym, że pomimo spowiedzi i przyjmowania Komunii św. moje natrętne myśli nie znikały. Dziś wiem, że już wtedy potrzebowałem modlitwy o uwolnienie czy kontaktu z kapłanem znającym tematykę zagrożeń duchowych.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że joga, którą ćwiczyłem, doprowadziła mnie do rozbicia wewnętrznego, odsunięcia się od tego, co kiedyś dawało mi radość, i do ogromnej samotności. Stałem się indywidualistą, egoistą, maksymalnie skoncentrowanym na swoim ciele i na umyśle, jako narzędziu do wpływania na ciało i samopoczucie.
Nie liczyłem się z czymś takim jak wola Boga, Jego plan dla mojego życia. Pierwiastek duszy gdzieś został pominięty, to znaczy wchodziłem w duchowość, tyle że duchowość hinduizmu. Jako chrześcijanina coraz bardziej mnie ona kaleczyła i odsuwała od pierwotnej natury.
Zmiana diety doprowadziła u mnie do wyniszczenia organizmu i utraty wagi. Przesadnie koncentrowałem się na zdrowej żywności. Moja wola stawała się coraz bardziej ograniczona. Zrozumiałem, że jestem zniewolony: nie mogę robić tego, co chcę, nawet w zakresie takich podstawowych potrzeb człowieka jak jedzenie. Nie mam możliwości swobodnego wyboru.
Pewnego dnia po ćwiczeniach utraciłem przytomność. Zaczęły się problemy fizyczne, dolegliwości neurologiczne... Wyniki badań lekarskich wychodziły dobrze, ale ja czułem się coraz gorzej.
Przypomniałem sobie kazanie jednego franciszkanina sprzed kilku miesięcy, który mówił o zagrożeniach duchowych, m.in. o medytacji, akupunkturze i innych praktykach pochodzących z Indii i Chin. Wówczas nie wziąłem tego za ostrzeżenie. Teraz postanowiłem odszukać tego kapłana.
Długo rozmawialiśmy. Okazało się, że jestem bardzo mocno duchowo uwikłany, zniewolony nie tylko przez jogę, ale także przez wiele rzeczy związanych z okultyzmem. Zakonnik ów zaproponował mi spowiedź generalną, rekolekcje, czytanie Pisma św., szczególnie Ewangelii św. Marka, i regularne sakramenty, tak by Jezus mógł zacząć oczyszczać mnie wewnętrznie z duchów i duchowości przejętych z innych kultur i religii.
Na własnym ciele, umyśle, tym bardziej duszy doświadczyłem, jak niebezpieczna jest joga. Po pierwotnym zachwycie nią i polepszeniu się mojego samopoczucia pod jej wpływem na końcu okazałem się całkowicie rozbity...
Joga jest systemem filozofii, a jej praktykowanie wiąże się z przyjęciem tego, co funkcjonuje w hinduizmie. Dziś wiem to, czego nie powiedziano mi na zajęciach parę lat temu: że na przykład recytowane mantry mogą zawierać w sanskrycie imiona hinduskich bóstw czy duchów, które się wzywa.
Czytając Biblię, wyrzekłem się wiary w reinkarnację, karmę i wcielenia. Wierzę w to, co mówi do nas Bóg przez Pismo św. i nauczanie Kościoła. Jezus jest dla mnie wszystkim. Jedyną drogą, jedyną prawdą i jedynym życiem. Najlepszym lekarzem.
Joga to nie ćwiczenia fizyczne. To duchowość, która doprowadziła mnie do ogromnego cierpienia fizycznego i duchowego, do odsunięcia się od znajomych i tego, co dawało mi kiedyś prawdziwą radość. Duchowości tej nie da się pogodzić z chrześcijaństwem.
Wróciłem do Kościoła, jak syn marnotrawny z Ewangelii św. Łukasza, wiedząc, że Bóg mi przebaczył. W tym roku zawierzyłem Jezusowi całe swoje życie: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ogłaszając Go moim Panem i Zbawicielem. Dzięki Biblii wiem, że to, co stare, przeminęło (2 Kor 5,17).
Widzę, jak Pan Jezus coraz bardziej leczy mnie swoją miłością, mimo że cierpienie fizyczne jeszcze pozostaje.
Czytelnik Dwumiesięcznika "MIŁUJCIE się!"