W szranki z negującymi Boga
Czy powinniśmy czuć się wezwani do pojedynku na argumenty z tymi, którzy twierdzą, że nie ma Boga, a wypowiadają się przeciw Niemu, jakby istniał? Albo którzy pod przykrywką niemożliwości udowodnienia Jego istnienia ukrywają swój i innych sprzeciw wobec Boga chrześcijańskiego proporcjonalny do wyrazów radości, gdy komuś uda się „dowieść” (czytaj: dopiec), że Bóg jest tylko urojeniem? Albo czy stajemy w szranki z tymi, którym wydaje się, że bluźnią przeciw Bogu chrześcijańskiemu (jak choćby Richard Dawkins[1]), tyle że ten, przeciw któremu złorzeczą, wcale nie jest Tym, w którego wierzą chrześcijanie? To wcale nie retoryczne pytania, i z pobożną odpowiedzią, że zawsze trzeba rozmawiać, nie należy się spieszyć. Tam, gdzie wola już zdecydowała, nie wystarczy prowadzić racjonalną dyskusję; tam, gdzie wola wybrała sprzeciw, rozum służy woli, a przez to ulega barbarzyństwu. A z barbarzyństwem należy nie tyle się pojedynkować, ile albo go ignorować, albo – gdy za bardzo zaczyna się panoszyć – zwalczać.
Załóżmy jednak optymistycznie, jak na chrześcijan przystało, że nie wszyscy wyznawcy „nowego ateizmu” są tak dogmatyczni, jak im się to przypisuje; a przede wszystkim, że ci, którzy znaleźli się pod wpływem barbarzyńców, nie są przecież aż tak jak tamci bezkrytyczni i miewają swoje „wątpliwości niewiary”. I nawet jeśli ich wola się opiera, to nie na tyle, żeby rozum nie potrafił zrozumieć, że spieramy się nie tylko o Boga chrześcijan, ale i filozofów; nie tylko o Boga wiary, ale i rozumu, o którego potknęła się już niejedna tęga głowa, a co za tym idzie – wypadałoby zachować przynajmniej minimum pokory, żeby nie przekroczyć progu śmieszności wypowiadaniem zbyt pochopnych kwestii, które nierozwiązane przez wieki, nagle teraz miałyby zostać nie tyle rozwikłane, co ucięte już nawet nie brzytwą Ockhama, ale jakąś barbarzyńską jej podróbką, której użycie wcale nie sprawia, że „do wiadra pod gilotyną spada głowa Boga”[2], a jedynie że na kawałki tnie się Jego karykaturę.
Bo w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby przede wszystkim pozwolić Bogu być sobą – nawet jeśli nie istnieje (jakkolwiek paradoksalnie to brzmi), i nawet jeśli ma to służyć tylko temu celowi, żeby walczyć z takim Bogiem (a nie z ustawionym przeciwnikiem – bożkiem). Historia zatacza więc koło i znowu chrześcijanie są tymi, którzy bronią rozumu, tyle że kiedyś obronili go przed mitologicznymi wierzeniami, a dziś odpierają niewiarę zbyt przypominającą nieprzereflektowaną wiarę, by można ją było nazwać ateizmem. I jak kiedyś mitologicznym bogom spadły maski z nieistniejących twarzy, gdy monoteistyczna wiara utożsamiła Boga objawienia z Bogiem filozofów, tak dziś chrześcijanie wymagają od niewierzących równie poważnego potraktowania wiary i filozoficznego rozumu, jeśli mają być uznane za nieużyteczne mitologie. Swoją drogą to ciekawe, że kiedyś chrześcijanie wyrzekający się bóstw byli oskarżani o ateizm, a dziś bywają oskarżani o wiarę w mity – choć przecież chrześcijańskie przekonania się nie zmieniły. W każdym razie i w pewnym sensie można przyjąć, że dziś wierzący bronią ateizmu przed samymi ateistami.
Jeśli pojedynkujemy się o Boga, to przede wszystkim po to, aby pozwolić Mu być sobą, a więc Bogiem nadprzyrodzonym, którego nie ściągają z „nieba” eksperymenty prowadzone przez nauki pozytywne, bo zarówno On sam, jak i stworzona przez Niego rzeczywistość nie dają się zredukować do dostępnej zmysłom materii. Bóg nie jest kolejnym obiektem nauki, jak nie przymierzając żaba rozkrzyżowana pod mikroskopem czy skamielina, nad którą ze czcią pokłonią się ewolucjoniści – w nadziei, że odnalezienie brakującego ogniwa sprawi, iż ewolucja na dobre stanie się wszechwyjaśnieniem świata; nadziei tyleż głupiej, że podany mechanizm eksplikacji złożoności świata nigdy nie sprawi, że świat stanie się mniej zadziwiający czy tajemniczy. Najczęściej używane przez żądnych naukowej wiedzy słówko „jak” nijak się ma przecież do ulubionego pytania miłujących mądrość: „dlaczego?”. Na nic więc próby dogmatycznych ateistów, którzy na siłę chcieliby zrównać „jak” i „dlaczego”, redukując w ten sposób większą część ludzkiego dążenia do poznania prawdy o rzeczywistości.
W sporze z odrzucającymi Jezusa
Wciąż dmucha się balony stereotypów nie tylko że nieczułych na przebijanie argumentami, ale niepomnych nawet wytrzymałości dmuchanego materiału; ot, choćby argument o tym, jakoby chrześcijanie wykazywali się niebywałą wprost arogancją w swych twierdzeniach, że tylko w Jezusie można być zbawionym. Jak można – dodają niewierzący – jednego z wielu nauczycieli religijnych uznawać za Boga, tym bardziej że sam o sobie tak nie mówił. Dwa zdania, trzy frazesy, które zadomowiły się już na stałe w kościołach niewiary. Te klisze utrwalają swoisty „pochód antyinkarnacjonistów”: drugi krok ateistycznego marszu na drodze od Boga wcielonego do jakiegoś boga (pierwszym krokiem jest odrzucenie Kościoła, o czym niżej). A jednak chrześcijanie utrzymują, że Bóg ma twarz, którą da się „sfotografować” w Jezusie: „w Nim bowiem mieszka cała Pełnia: Bóstwo na sposób ciała” (Kol 2,9). Filozofom się nie wydedukowało, duszom religijnym nie wyśniło – jak bliski człowiekowi może stać się Bóg.
Oczywiście, że Jezus nie posługiwał się pojęciami teologicznymi czy filozoficznymi, jednak Jego autoprezentacja dokonana za pomocą słów, gestów i czynów wskazuje (by nie rzec „dowodzi”, jak sugerują to przestraszeni naturą wiary chrześcijańskiej oraz siłą niewiary współczesnej niektórzy chrześcijanie), że „niewątpliwie był świadom, iż jest człowiekiem posiadającym tożsamość Boga”[3]. Ale przede wszystkim Jego niezwykła zażyłość łącząca Go z Bogiem Ojcem sugeruje, że są Oni sobie równi co do istoty, a różni ich jedynie relacja. Późniejsze sformułowanie dogmatyczne, że Chrystus jest Synem „współistotnym” (gr. homoousios) Ojcu, „jest przekładem faktu modlitwy Jezusa na język filozoficzno-teologiczny”[4]; właśnie obserwacja wyjątkowego stosunku Jezusa do Boga była dla Jego uczniów największym wstrząsem. W każdym razie ówcześni pojęli tę Jezusową autoprezentację, i jedni ją odrzucili, a drudzy przyjęli i w konsekwencji „doświadczyli odpuszczenia grzechów i przemiany życia tak rewolucyjnej, że czegoś takiego, uznali, mógł dokonać jedynie Bóg”[5]. Wiara w bóstwo Jezusa nie jest – podkreśla kardynał Christoph Schönborn – „wymysłem teologów, ale wyznaniem ludzi, którzy znali i znają Jezusa, którzy Go pokochali”[6].
Tylko ignorancją niezawinioną lub zawinioną, podobną do zasłaniania sobie uszu, aby przypadkiem nie słyszeć tego, czego nie chce się usłyszeć, można tłumaczyć traktowanie Jezusa jako jednego z nauczycieli religijnych. (Tym bardziej to dziwne, że przecież wtedy łatwiej oskarżyć Go o rzucanie słów i czynów bez pokrycia). Zarówno to, co On wypowiedział i uczynił, jak i to, co inni nauczyciele czy przywódcy religijni powiedzieli o sobie lub zamilczeli tym, czego nie powiedzieli i nie zrobili – świadczy o bezzasadności tego karnego stawiania Go w szeregu założycieli czy nauczycieli religijnych. Nikt chyba nie wyraził tego dosadniej od C.S. Lewisa:
Ktoś, kto byłby tylko człowiekiem, a zarazem mówił takie rzeczy jak Jezus, nie mógłby być wielkim nauczycielem moralności. Byłby albo szaleńcem – niczym człowiek, który utrzymuje, że jest sadzonym jajkiem – albo szatanem z piekła rodem. Trzeba wybierać. Ten człowiek albo był i jest Synem Bożym – albo szaleńcem, lub czymś jeszcze gorszym. Możesz kazać Mu się zamknąć jako głupkowi, możesz na Niego napluć i zabić Go jako wcielonego demona (…) Ale nie prawmy protekcjonalnych bzdur, że był wielkim człowiekiem i nauczycielem. Tej możliwości nam nie zostawił. Ani wcale nie zamierzał[7].
Z kolei jeśli nie ma być nieporozumieniem podważanie jedyności zbawienia w Jezusie – to tylko za cenę odrzucenia faktu wcielenia. Bo przecież jeśli mówimy o zbawieniu, to tylko w przypadku, jeśli Jezus rzeczywiście jest wcielonym Bogiem, a zatem Bogiem i Człowiekiem. Ponadczasowy Bóg, jeśli miał wejść w ludzką historię, by w niej szukać pogubionej ludzkości, mógł to zrobić tylko w jednym miejscu i czasie. Nie jest więc arogancją chrześcijan twierdzenie, że tylko w Jezusie dokonuje się zbawienie, ale pokornym przyjęciem faktu wcielenia (tylko w Nim łączą się sprawy Boskie i ludzkie!) i doświadczeniem życiowym. Kościół nie w wyniosłej pysze, ale radykalnie pokornie głosi, że „powszechna wola zbawcza Boga Trójjedynego została ofiarowana i spełniona raz na zawsze w tajemnicy wcielenia, śmierci i zmartwychwstania Syna Bożego”[8]. Można by nawet dodać: jeśli istnieje jakikolwiek kontakt na linii Bóg-człowiek, to możliwy jest on tylko dzięki łączu Jezusa: Boga i człowieka.
W istocie pojedynkując się o Jezusa walczymy z bogiem deistów i pozwalamy Bogu w Jego śmiałości zejść z chmur na ziemię, a odrzucając Projektanta niezaangażowanego w życie ludzi – dopuszczamy możliwość Jego ingerencji w nasze ludzkie projektowania „Boga na naszą miarę”. Z kolei ze strony niewierzących trzeba by oczekiwać uczciwości, która w tym wypadku polegałaby na tym, że zamiast wypowiadania „protekcjonalnych bzdur”, chrześcijanie usłyszeliby z ich strony wyznanie niewiary w objawienie się Boga w Jezusie. To byłoby jasnym postawieniem sprawy, i właśnie to nie powinno gorszyć chrześcijan, a jeśli jednak by ich gorszyło – znaczyłoby to tylko tyle, że nie rozumieją tego zgorszenia, którego dokonał Bóg stając się człowiekiem. Dziwić może, że niektórych wierzących nie dziwi już taka kenoza Boga; być może bliżej niektórym ateistom do Królestwa Bożego przez ten fakt, że przynajmniej zdają sobie sprawę z tego, co odrzucają i co wydaje im się nieprawdopodobne, niż niejednemu, który mieni się wierzącym, ale który nie otworzył nigdy oczu ze zdumienia bliskością Boga.
W obronie Kościoła, czyli Emmanuela
Jeśli spór o Jezusa jest w gruncie rzeczy sporem o Emmanuela, o Boga z nami ludźmi, to obrona Kościoła byłaby kontynuacją tej obrony wcielenia się Boga, który nie tylko zechciał zamieszkać z nami, ale i pozostać pośród nas. I odwrotnie, wciąż modne frazesy „Chrystus – tak, Kościół – nie!”, wynikałyby ze „staromodnego” zgorszenia tajemnicą wcielenia – byłyby tylko konsekwencją tamtego zgorszenia, być może nawet łatwiejszą do usprawiedliwienia, jeśli wziąć pod uwagę kontrast pomiędzy grzechami ludzi Kościoła a bezgrzesznym Chrystusem. Zresztą, piewca wspomnianego hasła wpada w sprzeczność: „przyznaje się do Chrystusa, którego nie zna, niemniej nie przeszkadza mu to, żeby ten Chrystus stał się poniekąd pośrednikiem odrzucenia Kościoła, który odrzucającemu wydaje się dobrze znany, choć w istocie go nie pojmuje”[9], co zresztą nie dziwi, bo bez Chrystusa Kościół traci swoją cudowność (choć i tak pozostaje wyjątkowy na tle wszystkich innych religijnych dziwów świata).
Odrzucenie Chrystusa głoszonego przez Kościół i obecnego w nim – siłą rzeczy prowadzi do Jezusa historycznego, który ginie we mgle historii i pozostaje bezbronny, a przez to staje się karykaturą: można z niego zrobić spacerującego w sandałach hipisa, ubogiego wyznawcę socjalizmu, szlachetnego dobroczyńcę, reformatora kodeksów etycznych, zbuntowanego przeciw hierarchii charyzmatyka, eschatologicznego proroka niezainteresowanego teraźniejszością – do wyboru, do koloru uwarunkowań aktualnie panujących trendów kulturowych czy filozofii. Dzisiejsi naukowcy z lubością posługują się metodami naukowymi w egzegezie Pisma Świętego, jednak stosowanie metody historyczno-krytycznej doprowadziło jedynie do stworzenia wielu sprzecznych hipotez, których panorama – jak celnie zauważył obecny papież – „wyraźnie uwydatnia fakt, że wielkie modele interpretacyjne wyrastają z trendów myślowych poszczególnych okresów historycznych”[10]. W konsekwencji dokonuje się wyboru Chrystusa modnego i martwego zamiast niewygodnego i żywego. Jednak tylko Kościół „jest rzeczywistym podmiotem poznania Jezusa. w Jego pamięci obecna jest przeszłość, dlatego że żyje w niej i jest obecny Chrystus”[11]. Bóg działa z żelazną logiką, bowiem raz wpadłszy na pomysł najlepszy, nie chce od niego odstąpić. Można by powiedzieć, że jak nie ma Chrystusa bez wcielenia, tak nie ma Go bez wcielenia w Kościół.
Jak Chrystus jest Bogiem i człowiekiem, tak Kościół stanowi rzeczywistość Bosko-ludzką; wymiarem ludzkim jest instytucja, a o nadprzyrodzoności stanowi fakt, że jest Kościół częścią mistycznego organizmu złożonego z Głowy (jest nią Chrystus) oraz ciała (Kościół). To biblijne nazwanie Kościoła „Ciałem Chrystusa” nie jest poetycką metaforą czy propozycją modelu socjologicznego, ale wyraża rzeczywistość nierozerwalnej więzi Chrystusa z Kościołem (por.: Dz 9,5; Dz 26,15; 1 Kor 12,27; Ef 1,22-23; Kol 1,24)[12]. „Paweł nie mówi mianowicie: tak, jak w organizmie istnieje wiele współpracujących członków, tak jest i w Kościele (…) Następuje przesunięcie myśli na całkowicie inny poziom, w słowach: podobnie jak jest z ciałem i członkami, „tak też jest i z Chrystusem” (por. 1 Kor 12,12) (…) Nowym podmiotem jest sam Chrystus, a Kościół nie jest niczym innym jak przestrzenią nowej jednostki podmiotowej, która tym samym jest czymś więcej niż tylko interakcją społeczną”[13]. Nie jest więc bujaniem w chmurach postrzeganie Kościoła w Jego Boskim wymiarze, skoro Głowa tegoż naprawdę buja w chmurach niebieskich czy też raczej „zasiada po prawicy Ojca” (por. Kol 3,1). „Kościół jest tam, gdzie jest Chrystus. Jakżeż by więc mógł nie być w pierwszym rzędzie w niebie – tam, gdzie On teraz przebywa? (…) Ponieważ Chrystus jest jego Głową, a on Jego Ciałem, Kościół jest z samej swojej istoty niebieski”[14].
Stając w obronie Kościoła bronimy więc Boga Emmanuela, który jako żywy przebywa między ludźmi i jest dostępny w Kościele. Bronimy ludzi przed samotnością, której muszą doświadczać, gdy szukają jedynie po omacku czy też ewentualnie na podstawie biblijnego świadectwa, w złudnej nadziei, że tego rodzaju wspominanie herosa umożliwi z Nim kontakt. Przypomina to próby wskrzeszenia bohaterskiego dziadka z czasów wojny, którego wyblakłe fotografie znalazło się w albumie, przez próby dotarcia do informacji i wspomnień o nim pielęgnowanych. Taki „Jezus historyczny”, do jakiego dociera egzegeza krytyczna, „jest w swej treści nazbyt ubogi, żeby mógł wywierać znaczący wpływ na historię; jest za bardzo zamknięty w przeszłości, żeby możliwe było nawiązywanie z Nim relacji osobowych”[15]. Broniąc Kościoła walczymy z bałwanem, którego tworzą z Boga ci, którzy chcieliby cofnąć nie tyle czas, co Boskie plany do sytuacji sprzed wcielenia, do Boga, którego już nie ma; bo w Trójcy jest już „jeden z nas”, i ani ludzkie wysiłki Go stamtąd nie wyrzucą, ani On nie zamierza zostać przemożony bramą piekielną (por. Mt 16,18).
Zresztą, jak nie jest łatwe cofnąć kijem rzekę, tak nowym ateistom nie udaje się pozbyć wpływu chrześcijańskiej kultury i sposobu myślenia, tak że nawet w swoim antychrześcijaństwie pozostają w pewnym sensie wewnątrz Kościoła. Nie lada trzeba byłoby odwagi (czytaj: głupoty), żeby chcieć powrotu do pogaństwa. Autor książki Bóg. Mała historia największego stawia nawet radykalną tezę o jedynej dziś prawdziwej alternatywie: „Wierzyć w Boga lub podążać za Nietzschem!”, i zaraz dodaje: „Gdy jednak podąży się za Nietzschem, trzeba być także gotowym wypić do dna gorzki kielich ateizmu”[16]. Nawet jeśli wybór powyższy jest dyskusyjny, rzeczywiście samo porównanie dzisiejszego ateizmu z myślą niemieckiego filozofa wskazuje na niekonsekwencję intelektualną „nowego ateizmu”. W takim razie można by te całkiem pozbawione gorzkości poglądy uznać za przesłodzone ideologie (to zdaje się charakterystyczna cecha wszelkich rewolucyjnych ideologii: wystarczy pozbyć się tego i owego, a świat stanie się lepszy).
Ale powiedzmy raz jeszcze to wszystko, co do tej pory, tyle że inaczej: kochać Boga to trwać w miłości do Jego Kościoła, i to zdaje się jest największe dziś świadectwo, nawet jeśli wydaje się czasem wymagać heroizmu. Z kolei nie trzeba wielkiego hartu ducha, by odrzucać dziś Kościół, co oczywiście nie świadczy na niekorzyść niewierzących, a poniekąd nawet usprawiedliwia ich zgorszenie tym, jakoby Bóg miał być dostępny w tak kruchym naczyniu (por. 2 Kor 4,7). W każdym razie jeśli można próbować zrozumieć zgorszenie Kościołem i nawet Jezusem-wcielonym Bogiem, to już na to, co dziś próbuje się robić z Bogiem – nie wolno przystać, jak nie wolno pozwolić na szerzenie się barbarzyństwa. Niech ręka Boska broni nóg tego, komu wydaje się, że uczyniwszy krok pierwszy (negacja Boga obecnego w Kościele) i drugi (pozbycie się Jezusa – Boga i człowieka), można teraz wykonać nieprzemyślany krok trzeci (odrzucenie „hipotezy Boga”).
Sławomir Zatwardnicki
Czytaj o tym, jakich sceptyków Bóg lubi>>>
[1] Por. R. Dawkins, Bóg urojony, tłum. P.J. Szwajcer, Warszawa 2007; warto zwrócić uwagę na ekstatyczne przypisy polskiego tłumacza, jakby podskakiwał on z radości i wykrzykiwał: „Tak, tak, w końcu ktoś to powiedział!”.
[2] M. Novak, Boga nikt nie widzi. Noc ciemna ateistów i wierzących, tłum. M. Pasicka, Kraków 2010, s. 201.
[3] N. Gumbel, Życiowe pytania. Praktyczne wprowadzenie do zasad wiary chrześcijańskiej, tłum. R. Pruszkowski, Warszawa 1996, s. 22. Por. również dwa rozdziały z mojej książki: „Jezus nie mówił, że jest Bogiem” oraz „Jezus – jeden z wielu nauczycieli religijnych” (S. Zatwardnicki, Katolicki pomocnik towarzyski, czyli jak pojedynkować się z ateistą, Warszawa 2012, s. 64-76).
[4] J. Ratzinger, Patrzeć na przebitego. Szkice o chrystologii duchowej, tłum. J. Merecki, Kraków 2008, s. 29. Posłużenie się tym terminem nie było – uważa Ratzinger – wynikiem hellenizacji wiary, filozoficzny termin „potwierdził tylko niezrównaną nowość i odmienność tego, co w Jezusie pojawiło się wraz z Jego mówieniem z Ojcem” (J. Ratzinger (Benedykt XVI), Jezus z Nazaretu, cz. 1: Od chrztu w Jordanie do Przemienienia, tłum. W. Szymona, Kraków 2007, s. 292). I dalej: „Nie jest to paralelna do Biblii filozofia, lecz obrona Biblii przed ingerencją filozofii. Jest to obrona jej dosłowności w sporze hermeneutycznym (…) Nie jest to myśl, lecz rzeczywistość. Syn jest prawdziwie Synem” (J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa. Medytacje o Bogu Trójjedynym, tłum. J. Zychowicz, Kraków 1995, s. 90).
[5] Katolicki pomocnik towarzyski, dz. cyt., s. 67.
[6] Ch. Schönborn, Jezus jako Chrystus. Katechezy wiedeńskie, tłum. J. Kubaszczyk, Poznań 2005, s. 18.
[7] C.S. Lewis, Chrześcijaństwo po prostu, tłum. P. Szymczak, Poznań 2002, s. 60-61. Na marginesie warto zauważyć, że Richard Dawkins dyskutuje z podanym przez Lewisa trylematem (jeśli Jezus twierdził, że jest Bogiem, musiał być albo kłamcą, albo szaleńcem, albo naprawdę Bogiem) i sugeruje, że należałoby go uzupełnić o jeszcze jedną alternatywę – mianowicie Jezus mógł przecież „szczerze i uczciwie się mylić” (Bóg urojony, dz. cyt., s. 137). Oczywiście jeśli trudno w to uwierzyć, to przecież nie Dawkinsowi.
[8] Kongregacja Nauki Wiary, Deklaracja „Dominus Jesus” o jedyności i powszechności zbawczej Jezusa Chrystusa i Kościoła, nr 14.
[9] Katolicki pomocnik towarzyski, dz. cyt., s. 142.
[10] J. Ratzinger-Benedykt XVI, Kościół. Wspólnota w drodze, tłum. D. Chodyniecki, Kielce 2009, s. 13-14; por. również: J. Ratzinger, P. Seewald, Bóg i świat. Wiara i życie w dzisiejszych czasach. Z kardynałem Josephem Ratzingerem Benedyktem XVI rozmawia Peter Seewald, tłum. G. Sowinski, Kraków 2005, s. 186-187: „Muszę przyznać, że im się dłużej przypatruję tym wysiłkom badawczym, tym bardziej maleje moje zaufanie do góry hipotez, jaką tu usypano. Hipotez, które wiecznie się powtarzają i wzajemnie obalają (…) Każdej z tych konstrukcji przewodziło podstawowe przekonanie: że nie może istnieć Bóg jako człowiek. Że zatem wydarzenia, które zakładałyby Boga-człowieka, nie mogą mieć historycznego charakteru”.
[11] J. Ratzinger, Chrystus i Jego Kościół, tłum. W. Szymona, Kraków 2005, s. 95.
[12] Pisałem o tym również w rozdziale „Chrystus – tak, Kościół – nie” mojej książki (S. Zatwardnicki, Katolicki pomocnik towarzyski, dz. cyt., s. 142-147).
[13] J. Ratzinger, Prawda w teologii, tłum. M. Mijalska, Kraków 2001, s. 60. Warto na marginesie (czyt.: w przypisie) zauważyć, że wielu chrześcijan powtarza „pobożne” (czyt.: niepobożne) stereotypy, jakoby to Kościół był Ciałem złożonym z członków, co zasadza się chyba na socjologicznym pojmowaniu instytucji, której członkowie pełnią różne funkcje.
[14] Ch. Schönborn, Królestwo Boże a Kościół niebiesko-ziemski. Kościół pielgrzymujący według „Lumen gentium”, w: tenże: Przebóstwienie, życie i śmierć, tłum. W. Szymona, Poznań 2001, s. 61.62-63.
[15] J. Ratzinger-Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, cz. 2, dz. cyt., s. 8.
[16] M. Lütz, Bóg. Mała historia największego, tłum. M. Zielińska, Kraków 2009, s. 102. Również David Bentley Hart, amerykański teolog zajmujący się zjawiskiem „nowego ateizmu” ukazuje niekonsekwencję dzisiejszego ateizmu na tle myśli niemieckiego filozofa: „Wydaje mi się, że jedynym naprawdę skutecznym antidotum na znużenie czytaniem Nowych Ateistów jest relektura Nietzschego (…) Być może jego intelektualna odwaga – gotowość wyjścia naprzeciw konsekwencjom odrzucenia chrześcijańskiej opowieści o prawdzie i transcendentnym dobru bez stosowania uników ani odwrotu – jest wielkim wymaganiem stawianym innym myślicielom i sprawia, że w porównaniu z nim dzisiejszy ateizm wydaje się zwykłym tchórzostwem. Przede wszystkim, Nietzsche rozumiał, jak wielkie konsekwencje miały narodziny chrześcijaństwa i jak wielkie przyniesie jego upadek. Był na tyle inteligentny, żeby nie koncentrować się na miło brzmiących moralnych pewnikach, do których nie miał żadnego prawa” (D.B. Hart, Moda na ateizm, w: „Teofil” (2012) nr 2, s. 37).