Prezydent USA spotkał się właśnie z prezydentem Ugandy, Yowerim Musevenim, kilka dni po tym, jak ten afrykański kraj zrezygnował z antyhomoseksualnej legislacji (która, o czym warto pamiętać, była rzeczywiście zbyt surowa: przyznawał to nawet Watykan). Wygląda na to, że Obama poprzez lekcję daną Ugandzie wysyła światu jasny sygnał: kraje, które uderzą w środowisko LGBT, nie mogą liczyć na dalsze poparcie Stanów.
Antygejowskie prawo przestało obowiązywać w Ugandzie w poprzednią środę. Pretekstem do jego wycofania stał się rzekomy błąd rzecznika ugandyjskiego Parlamentu. Rząd wszystko świetnie ułożył; ustawa została uznana za nielegalną dopiero w momencie, w którym prezydent Museveni był już w drodze do Waszyngtonu. W ten sposób wobec własnego społeczeństwa może udawać, że rezygnacja z antygejowskiej polityki nie ma niczego wspólnego z naciskiem międzynarodowym.
Nie ma jednak wątpliwości, że tak naprawdę chodzi o potężny nacisk, jaki społeczność międzynarodowa – zwłaszcza USA – wywierały na Ugandę. Wprawdzie prezydent Museveni jeszcze kilka miesięcy temu zapowiadał, że nie ma możliwości, by ugiął się przed lobby gejowskim, rzeczywistość okazała się inna.
Widocznie amerykański imperator miał niejednego asa w rękawie, którym zaskoczył pewnego siebie Museveniego. Ta sprawa wskazuje także na potencjalne niebezpieczeństwo dla Polski, która z powodów geopolitycznych jest zmuszona do bliskiej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Niewykluczone, że administracja Obamy będzie oczekiwać, że Polska przybliży swoje prawodawstwo do jej lewicowego i antykatolickiego ideału.
Mamy więc kolejny powód, by niecierpliwie oczekiwać na zmianę amerykańskiego prezydenta; choć same Stany potrzebują Polski dla realizacji polityki równowagi sił w regionie, to Warszawie, jako stronie bez porównania słabszej, może być trudno w nieskończoność odrzucać amerykańskie wymogi.
pac