Dzisiejsza wizyta premier Szydło w Berlinie raczej nie przyniesie przełomu w napiętych ostatnio stosunkach polsko-niemieckich. Ale poważna zmiana w naszych relacjach wydaje się nieunikniona z dwóch powodów. Niemcy stoją w obliczu ryzyka utraty statusu europejskiego hegemona. A Polska musi być na tę zmianę gotowa - pisze Michał Kuź na portalu think thanku Centrum Analiz Klubu Jagielońskiego (www.cakj.pl)
<<< NADCHODZI KRES-ZOBACZ JAK PRAKTYCZNIE PRZYGOTOWAĆ SIĘ NA CZASY OSTATECZNE >>>
Dziś rozpoczyna się oficjalna wizyta Beaty Szydło w Berlinie. Po wspólnej deklaracji przed kamerami nie należy się spodziewać zbyt wielu konkretów. Za kulisami będą się natomiast toczyć rozmowy w napiętej atmosferze, i to z obydwu stron. Dlaczego? Dla Niemiec kwestią fundamentalną jest obecnie wprowadzenie automatycznego systemu kwotowego podziału uchodźców. A Polska pod rządami PiS, jak i pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej, są kluczowymi hamulcowymi takiego rozwiązania.
W efekcie należy oczekiwać, że niemieccy dyplomaci i politycy będą nas na zmianę kusić i straszyć. Kusić mogą realnymi pieniędzmi na utrzymanie przybyszów, zgodą na stałą obecność wojsk NATO czy także większą solidarnością w kwestii polityki energetycznej. Straszyć − zmniejszeniem dotacji i funduszy strukturalnych w ramach UE, czy też (oczywiście nie wprost) dalszymi problemami z Komisją, która sprawdza właśnie naszą praworządność.
Czego jednak by nie dotyczyły szczegółowe negocjacje, kluczem do całej sprawy i tak pozostanie problem uchodźczo-imigracyjny. Gdyby polski rząd wykazał tu uległość, Niemcy (a dokładnie kanclerz Merkel) byłyby gotowe pójść na ustępstwa. Skąd ten wniosek? Już od jakiegoś czasu wiadomo, że podyktowana specyficznie pojętym humanitaryzmem decyzja o faktycznym otwarciu granic przez Niemcy była poważnym błędem.
Co gorsza dla Niemców, jest to błąd, z którego szalenie trudno jest się teraz wycofać. Z ostrożnych szacunków prof. Hansa-Wernera Sinna oraz prof. Ludgera Woessmanna wynika, że około 70% przybyszów nie umie dobrze ani pisać, ani czytać w żadnym języku. Ponadto, mają oni problemy z prostymi działaniami matematycznymi. W rezultacie wchłonięcie ich przez potrzebujący profesjonalistów niemiecki rynek pracy będzie albo trudne i niebywale kosztowne, albo w pierwszym pokoleniu wręcz niemożliwe.
To jednak nie koniec złych wiadomości dla Niemiec. Według danych ONZ, co najmniej połowa przybyszów to nie uchodźcy wojenni, tylko imigranci z całego świata, którzy traktują Syryjczyków jako humanitarny taran przebijający kolejne granice. Oznacza to, że chętnych do natychmiastowego osiedlenia się w Europie mogą być już nie setki tysięcy, a dziesiątki milionów. A z badań nad samymi zainteresowanymi wynika, że najchętniej wyjeżdżają oni tam, gdzie mieszka już ktoś z grona ich bliskich czy znajomych. Będziemy mieć zatem do czynienia z efektem kuli śnieżnej – Niemcy, który przyjęły jak dotąd największą liczbę imigrantów, będą przyciągały ich coraz więcej. Rozwiązaniem byłoby sięgnięcie po naprawdę drakońskie środki ochrony granic. Problem w tym, że rząd w Berlinie nie jest gotowy nawet na określenie maksymalnej kwoty przybyszów, którą może przyjąć.
Czy zatem możemy ulec Niemcom i zgodzić się na kwotowy automatyzm? Mając na uwadze skalę potencjalnych migracji, odpowiedź brzmi: nie. Zwłaszcza, że finansowe i polityczne gwarancje ze strony Niemiec nie są pewne w sytuacji, w której temu krajowi w perspektywie kilku lat może grozić poważna destabilizacja polityczna. Warto pamiętać, że tylko od początku roku doszło tam do 336 ataków na centra dla uchodźców. Broniąca przybyszów skrajna lewica nie pozostaje dłużna − pogrobowcy RAF już zaczynają dokonywać napadów i grozić niektórym politykom, jak choćby liderce AfD, Fauke Petry. Jeśli gwałtowny napływ nowej ludności nie zniknie, za kilka miesięcy (kulminacja nowej fali imigrancko-uchodźczej) niemiecka polityka znajdzie się na zupełnie nieznanych wodach. Scenariuszy może być wiele − od masowych zamieszek, poprzez trybunał stanu dla pani kanclerz (za złamanie obowiązującego w 2014 prawa), nawet po częściowe uniezależnienie się niektórych landów (np. Bawarii).
Co z tego wynika dla Polski? W krótkim okresie możemy pomóc Niemcom, ale w ograniczonym zakresie. Ba, nawet warunkowo zwiększyć ilość przyjmowanych uchodźców, oczywiście w zamian za istotne koncesje, takie jak rezygnacja z budowy NordStream2. Ale nie możemy się zgodzić na automatyzm – gospodarczo i społecznie Polska jest na to zupełnie nieprzygotowana. Jednocześnie jednak jesteśmy na tyle dużym państwem, by nie ulec prośbom, groźbom, zaklęciom czy atakom ze strony Berlina.
Natomiast w dłuższym okresie musimy się przygotować na ewentualność funkcjonowania w „poniemieckiej” Europie, bo prawdopodobieństwo, że kryzys migracyjny zakończy ten etap historii Starego Kontynentu, rośnie z każdym tygodniem. Na razie musimy się uzbroić w cierpliwość. Także w polityce krajowej, gdzie coraz częściej będziemy mieć do czynienia z sierotami po silnym niemieckim przywództwie. Wielu komentatorom i politykom nie mieści się bowiem jeszcze w głowach, że tak wielkie i doskonałe państwa jak Niemcy mogą ulegać procesom destabilizacji − wychowani na niemieckich grantach zbyt długo mieli ten kraj za niedościgniony wzór postępu. Zamiast dostrzec rzeczywistość, będą grzmieć głośno, że Polska pod rządami PiS ucieka z Europy w kierunku putinowskiej Rosji.
A jest dokładnie na odwrót. W dobie kryzysu niemieckiego przywództwa, a co za tym idzie całej Wspólnoty, pozostałe kraje członkowskie, w tym także Polska, muszą się poważnie zastanowić, jak zreformować Unię i przygotować ją na ewentualną destabilizacją Niemiec. Właśnie po to, aby radzić sobie z takimi adwersarzami jak Rosja Putina. Być może trzeba będzie odejść od Traktatu z Lizbony, w tym od głosowania podwójną większością – głównego źródła niemieckiej potęgi w UE. Wzmocniona polityka regionalna czy współpraca z Wielką Brytanią, deklarowane przez nowy obóz rządzący w Polsce, powinna więc jawić się nam jako poszukiwanie prób ratowania Europy niż podkopywanie całej Wspólnoty, której największym problemem stają się dziś właśnie Niemcy.
Michał Kuź