W 1962 r. Rwanda i Burundi były jednym krajem administrowanym z ramienia ONZ przez Belgię. Praktycznie rzecz biorąc, była to jednak struktura kolonialna. Oba kraje zamieszkiwały dwie główne grupy etniczne. Tutsi są ludem pasterskim, który prawdopodobnie przywędrował z północy, z Abisynii. Są zwykle wyżsi i mają bardziej pociągłe twarze niż ich środkowoafrykańscy sąsiedzi. Hutu to z kolei plemię typowo rolnicze, pokrewne ludom zamieszkującym Kongo.
W czasach prekolonialnych Rwanda i Burundi był jednym królestwem rządzonym przez Tutsi. Król miał jednak zwykle żony i współpracowników pochodzących również z plemienia Hutu, co pomagało zachować kruchą równowagę etniczną.
Niezwykle urodzajne ziemie w połączeniu z łagodnym klimatem tworzyły tu doskonałe warunki dla rozwoju społeczności zarówno rolniczych, jak i pasterskich. Łatwość w zdobywaniu pokarmu pozostawiała zaś wiele czasu na rozmaitą działalność artystyczną. Misternie zdobiono i rzeźbiono nawet proste narzędzia. Powstała tam bardzo ciekawa kultura.
Niestety po kolonizacji ukształtował się bardzo poważny konflikt pomiędzy Tutsi a Hutu. Tutsi, czyli arystokracja, byli bowiem preferowani przez kolonizatorów jako tzw. młodsi partnerzy w zarządzaniu. Było tak zarówno pod rządami Niemców (1883–1916), jak i później Belgów. Wielu z Tutsi zaczęło kończyć studia na Zachodzie, szybko awansowali. Hutu stawali się zaś proletariatem.
Po uzyskaniu niepodległości przez Rwandę w 1962 r. władzę szybko objęli Tutsi, byli oni jednak w zdecydowanej mniejszości. Hutu więc przystąpili do boju i doprowadzili do ucieczki większości Tutsi do sąsiedniej Ugandy, kraju zamieszkanego przez pokrewne im plemię, ale w porównaniu z rwandyjskimi Tutsi nieco zacofane. W Ugandzie znacznie lepiej wykształceni od tubylców uchodźcy z Rwandy szybko więc opanowali administrację i wysokie stanowiska wojskowe.
W Rwandzie natomiast zaczęto w dowodach osobistych zaznaczać przynależność plemienną i ostro dyskryminować tych z Tutsi, którzy tam jeszcze pozostali. Pamiętam, z jak wyraźną niechęcią traktowany był mój jedyny współpracownik z plemienia Tutsi przez ludzi pochodzących z Hutu.
Zarzewiem najbardziej brutalnej fazy konfliktu stało się zaś to, że ugandyjscy Tutsi postanowili odbić Rwandę. Widziałem dokumenty, które niezbicie dowodziły, że weszli oni w kontakt z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym. Wiele z tych dowodów prawdopodobnie nigdy nie ujrzy jednak światła dziennego.
Amerykańskim koncernom Tutsi powiedzieli: „Dacie nam broń, przeszkolicie nas. My uderzymy, odbijemy Rwandę, potem nawiążemy współpracę z Tutsi w Burundi i droga do Konga będzie otwarta; a przecież to jest jeden z najzasobniejszych w surowce naturalne obszarów na świecie!”. Miało im pójść tym łatwiej, że rwandyjscy Hutu dysponowali wyłącznie gorszą bronią sowiecką. W efekcie belgijski i francuski kapitał zniknąłby z Afryki Środkowej.
Oficerowie Tutsi zostali więc przeszkoleni w USA przez tamtejsze koncerny zbrojeniowe. Broń amerykańska była też dostarczana do Ugandy. Już w roku 1991 rozpoczęły się pierwsze ataki ugandyjskiej armii na granicy z Rwandą.
W sąsiedniej Burundi rządzili do 1987 r. Tutsi, po likwidacji przez ich rząd całej struktury Kościoła katolickiego (zamknięte świątynie) i wysiedleniu misjonarzy (także polskich) w proteście miał miejsce zamach stanu. Ostatecznie w wyniku sugestii ONZ i Banku Światowego przeprowadzono wybory i władzę objął prezydent z Hutu. Ja już wówczas zostałem przeniesiony z Burundi do Rwandy. Była to prawdopodobnie sugestia Banku Światowego, bo ja jako kierownik projektu modernizacji kraju z ramienia ONZ kategorycznie przeciwstawiałem się procedurze wykupywania przez zagraniczny kapitał miejscowych zasobów po śmiesznie niskiej cenie.
Hutyjscy prezydenci Burundi i Rwandy nawiązali bliską współpracę. 6 kwietnia 1994 r. obaj politycy, czyli Juvénal Habyarimana z Rwandy oraz Cyprien Ntaryamira z Burundi, lecieli razem samolotem. Wracali z wizyty w Tanzanii i mieli wkrótce wylądować w Kigali (Rwanda). Samolot został jednak niespodziewanie zestrzelony. Do dziś nie wiadomo przez kogo. Podejrzenie natychmiast jednak padło na Rwandyjski Front Patriotyczny, czyli wspieraną przez Ugandę bojówkę Tutsi.
W Rwandzie do głosu doszło wtedy najbardziej radykalne politycznie skrzydło Hutu, które zorganizowało regularną rzeź pozostających jeszcze w Rwandzie Tutsi. Zorganizowane grupy Hutu z nożami krążyły od domu do domu i kolejno zabijały. Jeśli chodzi o moich pracowników, to zginęli zarówno ci z Tutsi, jak i z Hutu. Ci ostatni pod zarzutem, że współpracowali z wrogiem. Podobny los spotykał małżeństwa mieszane. Równocześnie na granicy z Ugandą rozpoczęła się ofensywa wojsk z Ugandy.
Sytuacja stawała się niespokojna. Blisko domu, w którym mieszkałem, zainstalował się szczęśliwie oddział francuskich czerwonych beretów. Nawiązałem kontakt z komendantem. Za własne pieniądze sfinansowałem linię telefoniczną do jego sztabu tak, aby można go było powiadomić w razie zagrożenia. Otrzymałem też broń. W nocy osiedle było pod strażą. Po tym, jak zginął mój zastępca, podjęto jednak decyzję o ewakuacji wszystkich pracowników ONZ.
Wkrótce wspierany przez Ugandę Front Patriotyczny Rwandy (bojówka Tutsi) podjął akcje odwetowe i w efekcie zajął całą Rwandę. Bojąc się odwetu Tutsi, ok. 400 tys. cywilów i żołnierzy Hutu uciekło do Konga. Tam też dotarły w końcu siły FPR i armia ugandyjska. Po pierwszej kongijskiej wojnie wspierający Hutu rząd Mobutu Sese Seko upadł. Nowy rząd podjął zaś w porozumieniu z Ugandą decyzję, by uchodźców z Rwandy fizycznie zlikwidować.
Historię tych zdarzeń opowiedział mi potem zastępca kierownika programu ONZ w Kongo, mój były współpracownik. Muszę przyznać, że wysłuchanie tego było jednym z moich najtragiczniejszych przeżyć. Armia kongijska w ciągu 2–3 dni wszystkich wymordowała.
Tutsi z Ugandy, którzy przejęli władzę w Kongo, nie mówili po francusku. W Ugandzie urzędowym językiem był angielski. Potem angielski stał się podstawowym językiem Afryki Środkowej. Po serii fikcyjnych transakcji cały region z jego bajecznymi bogactwami naturalnymi stał się własnością kapitału anglosaskiego.
Amerykańscy, angielscy i międzynarodowi handlarze bronią oraz wspierające ich koncerny okazały się głównymi zwycięzcami serii krwawych wojen. Dlatego też wciąż twierdzę, że zbrodniczość międzynarodowego kapitału korporacyjnego w niczym nie odbiega od zbrodni stalinowskich.
Prof. Witold Kieżun
Artykuł ukazał się w nowym numerze Tygodnika "Nowa Konfederacja"