KAI: W tym roku przypada 50. rocznica zwołania Soboru Watykańskiego II, zasadne więc wydaje się pytanie o to, co teologowi zainteresowanemu kulturą mówią znaki czasu?
– „Znaki czasu” to zwrot ewangeliczny (Mt 16,3), stary jak chrześcijaństwo i Kościół. Chodzi o zjawiska charakterystyczne dla danej epoki, które światło wiary pozwala widzieć i rozumieć w jakimś ważnym związku z historią zbawienia. Wielką rangę przywrócił temu pojęciu Sobór Watykański II, zwłaszcza za sprawą teologów frankofońskich. W ich rozumieniu miały one wymiar wyłącznie pozytywny. W latach 60. ub. wieku ojciec Marie-Dominique Chenu OP tak opisywał współczesne mu znaki czasu: „Rozwój klasy robotniczej, udział kobiet w życiu publicznym, rozwój świadomości międzynarodowej, wyzwolenie ludów nie posiadających niepodległości są znakami, gdyż stanowią bodźce prowadzące do przemian społecznych”.
KAI: Podręcznik marksizmu.
– Może nie tylko, ale prawie... Używam więc pojęcia „znaki czasu” w sensie zmodyfikowanym w stosunku do tego, jak rozumiał je Chenu, oczyszczonym z lewicowego nalotu, bo jeśli będziemy czytali historię w sposób wyłącznie „postępowy”, to tylko takie okoliczności jak wyżej będą uznawane za znaki czasu. Tymczasem Bóg potrafi pisać prosto również na liniach krzywych, dlatego mają nam to i owo do powiedzenia obecni gęsto na ewangelicznych kartach daimonisomenoi – biesowaci, opętani, toczący pianę i tłukący łańcuchami po jaskiniach. Oni też są znakami, znakami czasów mesjańskich, jednym ze swoistych sejsmografów epoki, stanu duchowego świata. A sejsmografy rejestrując „ruchy tektoniczne” naszej ziemi, mówią rzeczy różne o nas i czasie naszym, nie tylko pozytywne. Gdybym miał wymienić podstawowe znaki czasu, które są „ nie-postępowe”, wręcz mroczne, to na pierwszym miejscu postawiłbym agresywny ateizm, zjawisko w takiej skali do niedawna jeszcze nieznane.
KAI: Uważa Ksiądz, że ta obecna skala ateizmu jest rzeczywiście wyjątkowa na tle historii?
– Tego nie wiem, ale myślę, że wyjątkowa jest skala medialnego rezonansu tego zjawiska, co zwiększa wrażenie jego siły. To co znajduję w tekstach Dawkinsa i Hitchensa, co wyczytuję w felietonach Magdaleny Środy i Kazimierza Kutza, słyszę w happeningowych wypowiedziach Janusza Palikota, bluźnierstwach Nergala et consortes, ten rodzaj agresji, jakiejś „misjonarskiej” wręcz negacji chrześcijaństwa i Kościoła rzymsko-katolickiego, połączenie silnych emocji, pozytywistycznej filozofii i intelektualizmu spod znaku Oświecenia – to jest nowe, jest znakiem tego czasu. Temu już przestał towarzyszyć lęk i wstyd z powodu krwawej przaśności sowieckiego bagnetu niosącego przez większość XX wieku ateistyczne oświecenie wszem i wobec. Ten tupet, ta hucpa, w niektórych przypadkach czysta nienawiść bez jakiejkolwiek maski – to nowe.
Innym mrocznym znakiem czasu jest dla mnie to, co się dzieje w nauce, zwłaszcza na terenie różnych odmian antropologii, filozofii kultury, psychologii, socjologii, socjobiologii zwłaszcza – to sprowadzanie człowieka do zwierzęcia. Wie pan, to co do niedawna nazywaliśmy miłością, okazuje się wyłącznie zespołem prokreacyjnych instynktów i zachowań, religia jest gatunkowym przystosowaniem, czymś zamiast kłów i pazurów w walce o przywództwo na ziemi, randka jest niczym innym jak szukaniem najlepszego dawcy nasienia, etyka nie znajduje żadnego punktu oparcia itd. Przerażające. Mnożenie modułów i grantów, algorytmów i aplikacji – i taki efekt, taka wiedza o nas... Dlaczego? Najkrócej: z odrzucenia Boga odrzucenie człowieka. Żaden grant ani żaden Nobel nie zastąpią człowiekowi wiary w Boga w rozumieniu samego siebie. Ważny negatywny znak czasu. Alarm.
Po trzecie a dla mnie najgroźniejsze: kult pychy. Czasem przebranej za cnotę, ale często nawet nie maskującej rogów, wideł i ogona. Trening od małego: najważniejszy jest twój rozwój, jesteś najlepszy, lepszy od twoich konkurentów, musisz mieć to i to i tamto jeszcze też, to ci się należy, świat należy do ciebie, koniec z matką-Polką, zasługujesz na więcej. Ćwiczenia z pisania samochwalczych CV i z asertywności, punktacje i rankingi. Skromność, pokora, ustąpienie miejsca spotykają się z nieprawdopodobną pogardą i odrzuceniem. Societa hybris – społeczeństwo pychy, mawiają Włosi. Groźny znak czasu.
KAI: Czy jakieś pozytywy też Ksiądz w naszych czasach dostrzega?
– Bardzo dużo. W sumie znacznie więcej niż ciemności. Na pierwszym miejscu wymieniłbym papiestwo. To jedyna instytucja, która za mojego życia nigdy się nie skompromitowała. Papiestwo to wielkie, jasne światło dla wszystkich ludzi dobrej woli, nie tylko dla katolików i chrześcijan. Ale jednak katolicyzm najbardziej korzysta z owocu swojej ciężko okupionej wierności skale świętego Piotra. Wydawało się to całymi trudnymi epokami nie opłacać. Aż tu nagle, w centrum ponowoczesnej płynności, opoka okazuje się opoką – czymś na czym można oprzeć nadzieję na przyszłość świata. Czy to jest Benedykt XVI z głębią i odwagą swojej przenikliwej teologii, czy Jan Paweł II z niesłychanie nośną ewangelizacyjnie postawą życiową i charyzmatycznym stylem nauczania, czy to jest bezwzględnie wierna Chrystusowi melancholijna subtelność Pawła VI czy przemądra dobroć Jana XXIII – papiestwo jest najjaśniejszym dziś znakiem czasu, od wielu dziesięcioleci. Drogowskazem epoki. Kefasem, czyli skałą.
W ostatnich latach spektakularnym znakiem czasu była też śmierć błogosławionego Jana Pawła II. Myślę, że właśnie odejście papieża i tamten czas, rok 2005, był rokiem decydującej przemiany, jakiegoś przełomu. Z pewnym uproszczeniem: całe lata 90. królowała w mediach, w kulturze właściwie jedna „bezalternatywna”, wydawało się, opcja; dyktat jednej strony. Wydawało się, że tak „musi być”, bo taka jest prawda o naszej rzeczywistości i naszej drodze. A tymczasem rok 2005 okazał się przebudzeniem duchowym o dalekosiężnych, jak przewiduję, skutkach. Jak dwadzieścia pięć lat wcześniej polski sierpień. Policzyliśmy się, jego śmierć nam na to pozwoliła. Poznaliśmy i swoją liczbę i swoją duchową moc. I raz jeszcze uwierzyliśmy w jego „nie lękajcie się”... Ziarno pszeniczne, obumierając, przynosi największy owoc... Oto „co może jeden człowiek, i jak działa świętość”, jak to genialnie wyraził Miłosz w „Odzie na osiemdziesiąte urodziny Jana Pawła II”.
A trzeci jasny znak czasu – wymienię trzy dla równowagi z tamtymi trzema mrocznymi – niezwykle mnie pocieszający we wszelkich frustracjach, to nowoczesne formy dobra, współgenerowane przez przemiany mentalnościowe i technologiczne. To cudowne, nie tylko w Polsce, zjawisko: wystarczy, że w telewizji czy radiu powiedzą, że dziewczynka uległa ciężkiemu wypadkowi i że trzeba 100 tys. na operację – jeszcze tej nocy pieniądze są. Tak dzieje się od lat, niezmiennie, to niesamowite. Ktokolwiek zaapeluje – Owsiak, Caritas czy anonimowy sołtys anonimowej wsi – to, w sytuacji powodzi na Śląsku czy tajfunu gdziekolwiek na świecie, rusza natychmiast wielka, powszechna pomoc, bo ludzie chcą i umieją dawać. Znieczulica i materializm nas nie przeżarły. Co ciekawe i bardzo jasne: wydaje mi się, że obecne pokolenie ludzi młodych jest znacznie lepsze od mojego jeśli chodzi, na przykład, o zaangażowanie w wolontariat. Widać to wśród studentów. Oni są w stanie bezinteresownie poświęcać czas, dawać zdrowie i swoją bezcenną młodość poharatanym bliźnim, pomagać w hospicjach. Owszem, muszę nieraz „zmuszać” moich studentów do wysiłku intelektualnego, ale nie do tego, żeby chodzili z zupami do okolicznych babć. To robią sami. I takiego dobra – często cichego, dyskrecja należy do natury dobra – jest naprawdę niemało.
KAI: Wspomniał Ksiądz, że znaki dobra to swoista terapia, która pomaga mu wyjść frustracji. Jakie mianowicie przeżywa Ksiądz frustracje?
– Normalne, płynące z miłości. Kocham mój świat i bardzo mi na nim zależy – na moich bliźnich, braciach i siostrach. Pracuję poza parafią, na uczelni, a powołanie i naturę mam frontowego duszpasterza. Pracuję ze studentami i boję się o nich. To jest moja podstawowa frustracja.
KAI: Bo ten świat jest taki zły?
– Nie, nie, on jest trochę dobry, trochę zły... Już wyjaśniam. Kiedy jako młody wykładowca (pamiętam nawet kolor nieba nad Lublinem w tamtej chwili) po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego jaką mam władzę nad mózgiem dwudziestoletniej dziewczyny, włosy stanęły mi dęba po cebulki. Od poczucia odpowiedzialności. Od lęku bym się nie okazał szarlatanem, ale bym był mistrzem prowadzącym do Mistrza. Bo część młodych ludzi jest w rękach szarlatanów, co źle rokuje. Młody człowiek nie bardzo ma jak się bronić.
KAI: Są w rękach szarlatanów, bo nie mają rodziców, chociaż formalnie ich mają?
– Uderzenie w rodzinę jest skuteczne, niestety. Pokolenie bez ojców jest tragedią, ofiary są tu często nie do odratowania. Oczywiście, Bóg potrafi pisać prosto na liniach krzywych, powtórzmy, i On umie wyprowadzić ze wszystkiego dobro. Ufam Mu, On jest Panem historii... Ale też my naprawdę jesteśmy wolni, to nie jest żart Pana Boga. Możemy ten świat wysadzić w powietrze, albo pomóc Mu go zbawić. A tymczasem inżynieria społeczna, praca nad mózgami młodych ludzi idzie pełną parą... Rozmawia pan z systematycznym i uważnym czytelnikiem niejednego tytułu prasowego, portalu... Pozwoli pan, że z kilku racji, pominę tytuły.
KAI: I cóż ksiądz, teolog, poeta odnajduje w tychże?
– Mało poezji, jeszcze mniej teologii i sporo ciężkiej roboty, diabelsko inteligentnej, żeby zniweczyć pracę Kościoła.
KAI: A ta robota to?
– Systematyczna inżynieria, praca nad dwudziestokilkulatkami. Nad ich sercami i mózgami.
KAI: A efektem ma być nowy człowiek?
– Tak. Nowa kobieta, nowy mężczyzna. Bolszewicy nad tym pracowali, nazizm też. Nad nowym człowiekiem, który byłby głęboko, fundamentalnie skonfliktowany z chrześcijaństwem. W tym sensie jest to praca demoniczna. Nie mam narzędzi, żeby zbadać skuteczność takiego działania.
KAI: Ale sieją spustoszenie?
– Tak, i to wśród elit, czyli wśród tych, którzy będą z kolei innym meblowali mózgi. Opowiem coś panu. Jestem oto na przyjęciu rodzinnym – świat zwykłych ludzi, z aspiracjami, cnotami, wadami. Świat ludzi – na ile jestem w stanie to widzieć i ocenić – szczerze i głęboko wierzących, wychowujących dzieci zgodnie z własną wiarą. Kuzyni mają trzy córki, dwie są studentkami. Rozmawiam z nimi. Okazuje się, że jedna z nich kończy studia i będzie pisała pracę dyplomową na temat języka... Kuby Wojewódzkiego. Jak to się stało? Zwyczajnie. Hipotetycznie odtworzę panu tę drogę, tak jak ją widzę na polskich uczelniach: jej trzydziestoletnia wykładowczyni, czytelniczka prasy („to się teraz czyta i tak się myśli”) o której mowa wyżej, absolwentka gender studies, formowana przez profesora, który terminował z kolei u Nietzschego i postmodernistycznych filozofów, otóż ta wykładowczyni nawet się nie zastanawia – z perspektywy tego co jej i z nią zrobiono – co robi z jej dwudziestotrzyletnią podopieczną dwuletnie sczytywanie i analizowanie tekstów Wojewódzkiego (to co jemy i pijemy współbuduje nasz organizm i w nim się odkłada)... Tymczasem rodzice studentki ciężko pracują, mocno oszczędzają, ojciec jest piekarzem, wstaje codziennie o pierwszej czy o drugiej w nocy. Mówią: popatrz, Jurek, już dwie córki na studiach mamy! Nasza harówka ma sens! A tymczasem córka na studiach pisze pracę o Wojewódzkim... A mogłaby o języku Leśmiana lub Miłosza... Płakać się chce.
KAI: No dobrze, ale żyjemy w kraju katolickim, ponad 90 proc. ludzi jest tu ochrzczonych, więc może szczera chęć dywagowania o języku Wojewódzkiego pokazuje także bezradność Kościoła?
– Uważam, że ten typ zarzutu, obecny w głębszej warstwie pana pytania, jest nieuczciwy wobec Kościoła („to jest porażka Kościoła!” – słyszę zewsząd). Tymczasem Kościół jest głównym, a nieraz jedynym obrońcą młodych ludzi przed tym rodzajem podtruwania umysłu i serca. I ma na to radę. Ale i potężnych przeciwników. Owszem, Kościół jest „bezradny”, tą bezradnością, która jest integralną cechą prawdziwej miłości, kiedy ta styka się z cierpieniem kochanego, cierpieniem, na które często nic nie można poradzić, można je tylko przyjąć też na siebie, w siebie – i współcierpieć. Ta bezradność współcierpienia jest często jedynym sposobem wyrażenia miłości, jakimś „obchodzisz mnie do krwi, chcę żeby Twój ból i mnie bolał”. Wie pan, w jakiś taki sposób bezradny jest sam Bóg wobec każdego grzesznika, wobec mnie i pana. I podobnie bezradny jest Kościół. Ale i Bóg i Kościół znajdą na to wszystko radę; na najgłębszym z możliwych poziomie – krzyża, ofiary, wydania się za...
O Kościele w Polsce jestem jak najlepszego zdania, absolutnie nie uważając przy tym, że nie popełnia on błędów. Wręcz przeciwnie: pełen jest nie tylko Boga, lecz i słabości, grzechu. Bo nie zapominajmy kto go współtworzy: ja i pan, grzesznicy. Ale też nasz Kościół jest podstawowym wałem ochronnym, przeciwpowodziowym, chroniącym człowieka i jego nadzieję. Jeśli spojrzeć na Kościół jeszcze głębiej – jak na ziemski sposób, który wybrał Chrystus dla kontynuacji swojego wcielonego dzieła zbawienia – to Kościół jest naszym „wszystkim” w kwestii zbawienia, „poza nim nie ma zbawienia” (jak mówi dogmat), to znaczy gdziekolwiek i jakkolwiek się ludzie na tej ziemi zbawiają, zbawiają się dzięki temu, że istnieje Kościół, chciany przez Boga kanał Jego łaski wlewającej się w nasz świat.
Jak pan mówi, „lipne kazania”? Oczywiście, zdarzają się, znacznie częściej niż bym chciał. Kazań słucham też jako wykładowca młodych księży. Jestem w stanie powiedzieć ile mniej więcej książek w ciągu roku przeczytał kaznodzieja.
KAI: I jaki obraz czytelnictwa wśród księży z tego oglądu się wyłania?
– Badania są robione nie tylko wśród księży, można do nich zajrzeć... Nie, nie chcę tu, oczywiście, bronić słabego języka niejednego kazania, jasne, że się zdarzają „lipne” i jest to nasza wina. Ale zdarzyło mi się już zapytać kogoś, kto niejako z definicji psioczył na kazania: a czemuż to, kochany, pochodzący z domu, gdzie biblioteka jest czymś normalnym od 600 lat, aż tak się wzbraniasz przed tym, żeby twoje dziecko zostało księdzem? To byłby dopiero trafny język, to byłoby kaznodziejstwo... Ale Pan Bóg, któremu na nas wszystkich zależy idzie wówczas (kiedy nie staje zaproszonych w pierwszej kolejności...) na rozstaje dróg i woła – także tych, których przodkowie jeszcze dwa pokolenia wcześniej żyli w czworakach i o książkach nie słyszeli bez własnej winy, za to być może z cudzej jak najbardziej... I w taki sposób zgina nasz kark, łamie naszą pychę. Kto wie.
Tego nie nadrobimy natychmiast, najlepszą jakąś edukacją, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie można od kleryka, chłopaka z głębokiej wsi, wymagać, by był erudytą na poziomie Giedroycia czy Ratzingera. On jest nieraz pierwszym pokoleniem, które się w rodzinie kształci. Ale to są środowiska, które nigdy nie żałowały Bogu swoich dzieci... Nie tylko one, ale głównie one.
Wie pan, dla równowagi: od 25 lat wykładam w seminariach i nie zajmuję się tam obroną ani lenistwa ani nieuctwa adeptów do katolickiego kapłaństwa. Mówię do nich (i do siebie!) tak: „Człowieku, nie czuj się bezpieczny – Bóg cię z tego rozliczy. Musisz się do kazania solidnie przygotować – pokornym słuchaniem Boga i ludzi, czytaniem, myśleniem, cierpieniem, modlitwą, wysiłkiem rozumienia współczesności i znaków czasu, empatią wobec odbiorcy. Człowiek pod amboną, który słyszy, że ksiądz się przygotował, czuje się w Kościele szanowany. Kiedy ględzisz, igrasz z Bogiem, wyganiasz z kościoła (Kościoła?) ludzi, którzy Boga pragną i szukają, lekceważysz Jego dzieci”.
KAI: A dzieci powinny umieć słuchać także ględzących księży?
– Benedykt XVI, cytuję z pamięci: powinniśmy dziękować Bogu za wybitnych kaznodziejów, ale uczyć się też pokory słuchania tych mniej znakomitych. I jedno, i drugie jest nam bardzo potrzebne: słuchanie wybitnych i pokora słuchania mniej wybitnych... Prawda, że celne, jak zawsze u Papieża? Miłość jest czymś znacznie głębszym niż delektacja tym, co w kochanym piękne i jasne. Jest ona również wspólnym trwaniem w tym co trudne, wiernością, pracą ku lepszemu... I dotyczy to również miłości Kościoła. Powtórzę: nie zamierzam prymitywnie bronić grzechu ani głupoty ani letniości. Ale Kościół to cudowna sprawa, być może najbardziej Boska na tej ziemi, i przy wszystkich swoich ciężkich grzechach zasługuje na nasze poparcie, modlitwę, sympatię. Na współodczuwanie i solidarność.
KAI: A jak podchodzi Ksiądz do wskaźników religijności w Polsce, mówiących o powolnym ale jednak systematycznym spadku praktyk. Czy jest Ksiądz spokojny?
– Spokojny jestem jedynie o Boga. A wszystko co dotyczy nas, ludzi, jest już niepewne. Spadek praktyk budzi mój niepokój. Ale odwołam się raz jeszcze do Benedykta XVI: laicyzacja jest szansą na oczyszczenie i pogłębienie wiary, powiada; jak każdy krzyż, kryzys. Ale szkoda każdej i każdego. Po to zostałem księdzem, żebym moim siostrom i braciom pokazywał światło Boże i pomagał Go znaleźć. I dlatego gdy ich ubywa na tym wspólnym szlaku, to mnie to boli. Dlaczego tak się dzieje? Wiele czynników, jasne: nie bez winy Kościoła, ale jest też skutkiem potężnych procesów cywilizacyjnych... W każdym razie mamy ogromną szansę uczenia się pokory, oczyszczenia. Polski ksiądz jest nieco rozpieszczony. Obrazowo: pociąga za dzwon i ma pełny kościół (z całym szacunkiem dla żywej wiary i mrówczej pracy tysięcy polskich duchownych!). Na francuskiej prowincji, w Hiszpanii czy Belgii to jednak wygląda dziś zupełnie inaczej.
KAI: Gdzie odprawiają Mszę dla pięciu staruszek a młodych ludzi nie widać...
– Pokora jest fundamentalną cnotą. Chodzi o Boga, o Jego sprawy, o cały reflektor na Niego. Zgiąć kark jest ważne dla wszystkich, też dla Kościoła, dla ludzi Kościoła. Dla nas, dla mnie... A co do wskaźników religijności. Pamiętam, że po wizycie Jana Pawła II do wolnej już Polski, w 1991, ogólny ton mediów był taki, że pomimo starań papieża, teraz, po upadku komunizmu nastąpi gwałtowny spadek praktyk religijnych. Nic takiego się nie stało. Owszem, spadek nastąpił, ale na pewno nie taki jaki wówczas wieszczono. Polska jest w tej dziedzinie krajem bardzo ciekawym. Powiedziałbym: omodlonym i wielorako krzyżowanym, przeoranym różańcem i krzyżem. A modlitwa i cierpienie mają u Boga niewyobrażalnie wielki sens. Dość kluczowa jest tu i będzie rola powołań kapłańskich i zakonnych. W każdym razie: w przyszłość patrzę z nadzieją.
KAI: Jak ocenia Ksiądz dzisiejsze relacje Kościoła w Polsce ze światem kultury, z twórcami? Po czasach niezwykłej symbiozy z lat 80. i azylu, jaki twórcy znaleźli wówczas w Kościele, nie ma już śladu. Komunizm sprzyjał współpracy; wolność okazała się zbyt trudna. Dziś świat Kościoła i świat twórców stanowią chyba dwa odrębne światy?
– Ostatnie Pana zdanie jest zdecydowanie za mocne, ale coś jest na rzeczy, oczywiście. Tęsknię za tamtym światem, tamtą symbiozą, ale może też nieco je idealizuję? W latach 80. pracowałem w 30-tysięcznej parafii w Chorzowie, współpracowałem z podziemiem kulturalnym i politycznym na szeroką skalę. Nasze duszpasterstwo w Batorym (to dzielnica Chorzowa) było inwigilowane i zwalczane przez ubecję. Wiele wspaniałych rzeczy udało nam się robić: wykłady, wydarzenia artystyczne z udziałem luminarzy polskiej nauki i kultury, aktorów, dziennikarzy i uczonych którzy wtedy chętnie występowali w salach parafialnych. Otóż w czasach, gdy kościoły były nabite a akcje ewangelizacyjne (tzw. wielka ewangelizacja wg programów ks. Blachnickiego) prowadzone na dużą skalę, chodziłem, jak co roku, po kolędzie. I co słyszałem? Z zarzutów jeden podstawowy, pamiętam go świetnie: że Kościół się miesza do polityki. Już wtedy wiele osób uważało, że księdza Popiełuszkę trzeba uciszyć. Oczywiście, nikt nie myślał o zabiciu go, ale o uciszeniu – jak najbardziej. Pamiętam doskonale kolędy 82/83, 83/84 i trudne rozmowy na chorzowskich osiedlach. Zapominamy dziś, jak natrętny i słyszalny to był głos. I być może idealizujemy tamte czasy... Ale za tamtym sojuszem – kultury wysokiej z teologią i duszpasterstwem – tęsknię.
KAI: A jak ocenia Ksiądz organizowane inicjatywy Watykanu w różnych metropoliach świata debaty chrześcijan z niewierzącymi pod hasłem „Dziedziniec pogan”? I: czy chrześcijanie mają zadanie rozmawiania absolutnie ze wszystkimi? Także z tymi, którzy w sposób twardy, jednoznaczny, kwestionują istnienie Boga, deprecjonując – w taki czy inny sposób – ludzi wierzących?
– Papieską ideą „dziedzińca pogan” jestem zachwycony. Dokładnie tędy wiedzie droga: w cierpliwości, w rozmowie, w duchowym i intelektualnym spotkaniu, we wspólnym czytaniu mądrych dzieł, docieraniu do korzeni naszej wiary bądź niewiary, we wspólnych inicjatywach charytatywnych, we wzajemnym szacunku. W dialogu dotykającym najważniejszych wymiarów człowieczeństwa, bycia człowiekiem. W uczciwym szukaniu prawdy. W głębokim przekonaniu, że ona jest i że jest dosiężna.
KAI: Z chrześcijańską nadzieją, że ktoś z niewierzących spojrzy na rzeczywistość z nowej, bliższej chrześcijaństwu perspektywy?
– Oczywiście. To nie jest tak, że chciałbym dialogu, ale – jak to się modnie mówi – nie po to, aby nawracać i ewangelizować (kilku znanych, tzw. „medialnych” księży posługiwało się w ostatnim czasie, tym – najgłębiej błędnym, według mnie – zwrotem: „nikogo nie nawracamy”). Dokładnie odwrotnie: chcę nawracać, chcę ewangelizować. Najpierw siebie, potem innych. Po to mnie Najwyższy zaprzągł do swego świętego wozu, po to wezwał, namaścił dłonie i oblókł w koloratkę. Bardzo mi zależy na tym, żeby moich braci niewierzących nawrócić (powtarzam: pierwszorzędnie pragnę nawrócić to, co we mnie samym jest niewiarą i co jest w moim życiu z niewiary poczęte). I siostry. Nie ma większego nieszczęścia dla człowieka niż ateizm. Dla jasności: zasadnicza linia między wiarą i niewiarą przebiega nie tyle między ludźmi, co przez serce każdego człowieka. Nie stygmatyzuję ludzi – odrzucam bezbożność: we mnie, w bliźnich, w naszym świecie.
KAI: Chyba z podobnej myśli zrodziła się idea „Dziedzińca pogan”...
– Wie pan, jestem absolutnym fanem Benedykta XVI, że się tak popkulturowo wyrażę. A poważniej: od paru lat pracuję nad trylogią „Theologia benedicta”, to jest podstawowa rzecz, którą się teraz zajmuję w uprawianej przez siebie teologii systematycznej. Próbuję krzewić na polskim gruncie jego myśl, wpuszczać ją w nasze, polskie arterie. Pokazywać jej wielkość, egzystencjalność, twórczą moc. Nie spotkałem się w swoim życiu z głębszą myślą, bardzo szczerze i bez przesady. W dziedzinie wiedzy o człowieku i życiu, w głębi diagnoz dotyczących stanu świata, to jest twórca na poziomie Szekspira i Dantego. W przestrzeni teologii – na poziomie Tomasza z Akwinu i Hansa Ursa von Balthasara, ludzi, którzy przemyśleli całość chrześcijańskiej doktryny w perspektywie własnej epoki. Chrześcijaństwo bowiem wie o człowieku to, co wiedzieli Szekspir i Dante, Iliada i Gilgamesz, Odyseja i Faust, ale i coś absolutnie istotnego więcej jeszcze. Bo zna ono dogłębnie i pewnie źródło nadziei, którego sztuka poszukuje. A Benedykt XVI tę nadzieję pokazuje, tu i teraz, dla nas, dzisiaj. Jest też czymś zupełnie niesamowitym odkrywanie jak znaczącą rolę odgrywa w jego myśli kultura i estetyka, zwłaszcza muzyka, z Bachem i Mozartem na czele. I odkrywanie metody, która pozwala Mu łączyć liryzm z analitycznością w swoich pismach.
KAI: Czy jako fan Benedykta podziela Ksiądz jego pesymizm co do dróg, jakimi podąża Europa? Już na początku pontyfikatu porównywał postawę naszego kontynentu wobec chrześcijaństwa z pełnymi perwersji czasami Nerona...
– W moim przekonaniu każdy inteligentny chrześcijanin jest pesymistą posiadającym wielką nadzieję. Chrześcijanina właściwie nie interesuje opozycja „ optymizm-pesymizm” – ona jest zbyt płytka. Prawdziwa walka toczy się w przestrzeni opozycji „ nadzieja-rozpacz”. Zrozpaczonych optymistów widziałem wielu, zwłaszcza takich, którym brakowało wiary (w Boga, oczywiście), a nie brakowało złudzeń (ideologicznych, na przykład). Benedykt to pesymista, który posiada przepotężną, sięgającą Boga żywego nadzieję. Ratzinger/Benedykt XVI jest genialnym diagnostykiem swego czasu, wyzbytym złudzeń, co do wielu spraw i zjawisk, ale wie, że warto kochać, cierpieć, myśleć, służyć światu, rozsiewać dobro, bo, w ostatecznym rachunku, ono – dobro – zwycięży.
KAI: Czy uważa Ksiądz, że Kościół w Polsce – świeccy, księża, biskupi – jest wystarczająco wrażliwy na poszukiwanie zagubionych owiec? A może obchodzi nas tylko los tych, którzy są w świątyni?
– Nie czuję się powołany do oceniania sytuacji w całym Kościele w Polsce, natomiast z obserwacji mojego otoczenia tu, na Górnym Śląsku, gdzie żyję i pracuję, mogę powiedzieć, że to nie wygląda źle. Kiedy obserwuję księży mojej diecezji – wychowanków, rówieśników, emerytów (mieszkam w tzw. profesorskiej części Domu Księży Emerytów w Katowicach, segmencie wydzielonym dla wykładowców Wydziału Teologicznego UŚ) to widzę jak oni dzielnie walczą o dobro. To nie jest tak, że gromadzimy ludzi raz w roku na pielgrzymce w Piekarach i na cały rok zostawiamy ich w błogim spokoju... Powiem panu, że dbaniem o owce, o całą ich setkę, 99+1, jestem całkowicie zajęty i nieźle zmęczony. Ostatnimi czasy robię to głównie poprzez e-maile (jak teraz, autoryzując cierpliwie rozmowę z Owcą, dla Owiec...), a kosztuje mnie to sporo, doba ma tylko 24 godziny... Co mówię bez pretensji, ale szczerze, z całym realizmem i z radością, bo po to jestem. Nic mnie zresztą bardziej nie interesuje jak Owce. Jedną z nich sam jestem wobec Dobrego Pasterza... I nie jestem w tym myśleniu i pracy samotny. To jest trwała tendencja w tych rejonach księżowsko-duszpasterskich, które znam i które są mi bliskie.
Myślę, że polscy księża są straszliwie zmęczeni duszpasterstwem i popełniają wiele błędów, ale w swej zdecydowanej większości nie są zepsuci. To nie jest wielki pic ani banda pozerów. Księża naprawdę dbają o ludzi. I boją się Boga.
rozmawiał Tomasz Królak
***
Ks. prof. dr hab. Jerzy Szymik jest teologiem, eseistą i poetą, profesorem nauk teologicznych i pracownikiem Zakładu Teologii Dogmatycznej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Od 2004 roku jest członkiem watykańskiej Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Wydał m.in. "W poszukiwaniu teologicznej głębi literatury. Literatura piękna jako locus theologicus" (1994) i "Problem teologicznego wymiaru dzieła literackiego Czesława Miłosza. Teologia literatury" (1996). Publikuje rozprawy naukowe, recenzje, reportaże, eseje i wiersze.
W 2005 laureat nagrody dziennikarskiej im. Biskupa Jana Chrapka „Ślad”. Uhonorowano go „za świadectwo głębokiej jedności między wiarą i kulturą, teologią i literaturą, Polską i Europą, Śląskiem i Lubelszczyzną, cierpieniem i miłością, ziemią a niebem”. rozmawiał Tomasz Królak / Katowice