Rano opublikowano na Frondzie.pl mój tekst "Narodowy Stadion Chrystusowy". Było w nim kilka błędów wynikających bezpośrednio z moich wzrokowych problemów (pewnie i w tym tekście będzie kilka). Siedząc w sobotę na Narodowym zastanawiałem się czy to jest czas na uleczenie mojego wzroku. Tekst pisałem w sobotę wieczorem, więc jak widać nie doświadczyłem uzdrowienia. Czytając tekst Pana red. Rowińskiego, miałem jednak przed moimi chorymi oczami Pana Boga, który jest bardzo surowy i smutny. A na Stadionie, ten, którego pokazywał nam o. John, smutny na pewno nie był.
W opinii Pana redaktora religijna emocjonalność nie prowadzi w dobrą stronę: „A więc liczą się atmosfera, emocje, a nie łaska, która przychodzi w „lekkim powiewie”- podkreśla kolega Rowiński. To zjawisko jest niebezpieczne, ale jedynie w chwili, gdy się na tym zatrzymamy. Gdy nie pójdziemy dalej. Krytykując emocjonalność wyobraźmy sobie jednak pewną sytuacje: stoimy w kościele, w którym kapłan trzymając się mocno litery prawa liturgicznego jednocześnie ze smutnym głosem, pełnym majestatu i powagi woła: „bracia radujcie się”. Wczoraj na Eucharystii właśnie tego doświadczyłem i brak wykrzyknika na końcu tego stwierdzenia nie wynika z mojego przeoczenia. Czy my dzisiaj potrafimy zarażać Panem Bogiem? Czy z emocjami potrafimy mówić, że jest dla nas ważny? Mam wrażenie, że nawet jeśli prawdą to co Pan redaktor stwierdził, iż część osób trafiła na Narodowy ze zwyklej ciekawości, to jednak nie ulega wątpliwości, że Chrystus którego zobaczyliśmy tam na Pradze, to ktoś konkretny, ktoś kogo możemy lubić. Czy lubić to nie za mało? Właśnie, że nie! On pokazany został jako nasz przyjaciel, konkretny przyjaciel, któremu można zaufać.
A pokazywali go nam także kapłani. Być może i oni przybyli na Narodowy ze zwykłej ciekawości, znudzeni posługą w parafiach. Ja miałem jednak wrażenie, że takie spotkanie ich także wychowuje, że z majestatu kapłaństwa rozumianego jako magisterium z nieomylności dotarli do konkretnej osoby. Oczywiście zgadzam się, że wzorem powinien być dla nich św. Jan Maria Vianney, ale ja mam wrażenie, że to właśnie On był dla nich w sobotę wzorem. Nieustające kolejki do kapłanów, możliwość dotarcia do egzorcysty, płacz i radość, lęk i poczucie bezpieczeństwa w ramionach kapłana. Być może organizatorzy popełnili w tym miejscu błąd informując o braku możliwości skorzystania ze spowiedzi. Ale tym większe uznanie dla księży.
Ja nie wiem, czy biskupi ulegli jakiemuś protestanckiemu czarowi. Wiem jednak, że jako katolik zazdroszczę protestantom ich odwagi w powiedzeniu ‘Tak, jestem uczniem Chrystusa”. Mam ostatnio dużo kontaktów z zielonoświątkowcami i podziwiam ich za umiejętność wejścia do celi w lokalnym łódzkim areszcie głosząc Chrystusem na ustach. I nie wydaje mi się by w kontakcie z mordercami i gwałcicielami wycierali sobie Bożym imieniem owe usta. Oni głoszą Chrystusa. A czy my zatopieni w debatach o instytucji Kościoła, o zasadności przepisów i kształcie wymogów kanoniczno- liturgicznych, czy nie zatraciliśmy w jakimś oczopląsie Osoby Chrystusa. Ks. Bashobora pokazywał go konkretnie. Emocji było mnóstwo, ale czy one są złe? Jakiego rodzica kochamy: tego surowego i poukładanego, czy tego szalonego, który w pewnych momentach potrafi powiedzieć: Stop. Ja takiego Chrystusa spotkałem. Red. Rowiński obawiał się, że „wchodzimy w epokę, kiedy wciąż mówi się o nieprzewidywalności Boga, a jednocześnie organizuje się imprezy z zaplanowanymi cudami”. Posłuchany jednak Bashoborę, Bóg uzdrawia nas Teraz, w tej chwili, w momencie gdy się na niego otwieram. Czy to Ugandyjczyk dawał przekaz, że jest katolickim Kaszpirowskim? Nie to raczej ten, który ryczał na stadionie i dźwięk tego ryczenia może w wielu uszach pozostanie ku pamięci, że ze złem trzeba walczyć, a nie śmiać się z diabełków i trupio- czaszkowych lalek.
Podzielam lęk publicysty Frondy, że możemy zostać jedynie na poziomie emocji. Ostatnie słowa tego spotkania to było wezwanie do zaangażowania się we wspólnoty, do wejścia w życie parafii. Ja zamierzam to czynić.
Błażej j. Kmieciak