Tomasz Wandas, Fronda.pl: Polska od wieków szczyciła się opinią, że jest przedmurzem chrześcijaństwa i pozostaje wierna Kościołowi. Jak to się stało, że w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat w środowiskach katolickich pojawia się przekonanie, że wszystkie religie są dobre?
s. Michaela Pawlik: Przyczynę tego widzę w błędnej interpretacji nauki Soboru Watykańskiego II otwartego na ekumenizm i międzywyznaniowy dialog. A przecież to właśnie nic nowego, bo wyraz dążenia do zjednoczenia wszystkich chrześcijan możemy już dostrzec w apostolstwie świętych Cyryla i Metodego, bł. Jakuba Strzemię, św. Jozafata, św. Andrzeja Boboli i innych. Również każdy misjonarz na swojej placówce musi rozpocząć ewangelizację od dialogu z wyznawcami niechrześcijańskich religii mieszkających na jego terenie, chcąc ich zbliżyć do Chrystusa. A Sobór Watykański II chcąc ułatwić pracę na rzecz ekumenizmu zniósł kary kościelne za udział w heretyckich zebraniach i nabożeństwach, co wielu dziennikarzy podawało w mass media, jakoby sobór wszystkie religie chrześcijańskie, a nawet niechrześcijańskie uznał za równowartościowe.
Myśli siostra, że owi dziennikarze faktycznie nie zrozumieli intencji Ojców soboru?
Trudno mi orzekać o wszystkich dziennikarzach, ale na pewno wielu z nich robiło to tendencyjnie, we współpracy z tymi organizacjami, które dążą do zjednoczenia wszystkich narodów pod jedną ogólnoświatową władzą w oparciu o jedno wspólne ustawodawstwo. W tym celu potrzebny jest jeden wspólny światopogląd zawierający też wspólne poglądy religijne, bo religie wytyczają zasady etyczne. Niestety, każdy system religijny stawia swym wyznawcom inne wymagania dotyczące norm postępowania. Więc żeby je ujednolicić, trzeba ujednolicić poglądy religijne, na których te normy będą oparte. Opracowaniem takiej syntezy wszystkich religii zajęli się już w XIX wieku teozofowie i antropozofowie i niektóre organizacje masońskie. Teozofowie połączyli w jedno tylko te elementy różnych religii, które dla nich były korzystne i rozpowszechniali je najpierw w antykatolickich środowiskach, z których ich synkretyzmy powoli przenikały do katolicyzmu. Dlatego dziś za religijny chaos możemy odpowiedzialnością obciążyć przede wszystkim te czynniki, które nagłaśniają wszelkie błędne poglądy religijne oraz, niestety, niektórych duchownych, którzy za przykładem teozofów wymyślają różne teorie i propagują swoje subiektywne poglądy, a inni, którzy im wierzą, powielają ich błędy. Właśnie do znanych duchownych tego typu można zaliczyć słynnego Bede Griffithsa zmarłego w 1993roku i Tomasza Mertona, który zmarł w roku 1968. Obaj pochodzili z rodzin wyznania anglikańskiego, a po przyjęciu wiary katolickiej zostali mnichami: jeden był benedyktynem a drugi kartuzem. Mimo przyjęcia stanu zakonnego, obaj byli do pewnego stopnia zafascynowani religiami Wschodu i próbowali szukać w obcych formach duchowości podobieństwa do mistyki chrześcijańskiej.
Swego czasu książki Mertona były bardzo poczytne. O ile mi wiadomo, był on zwolennikiem akomodacji ćwiczeń zen i jogi do medytacji chrześcijańskiej.
Tak. Podczas podróży do Indii Merton zainteresował się ćwiczeniami zen oraz jogi i widział możliwość zastosowania ich w chrześcijańskim świecie. Ale moim zdaniem, Merton został celowo wprowadzony w błąd przez azjatyckich joginów, a ponieważ nie znał oryginalnych źródeł ich duchowości, więc wszystko mógł bezkrytycznie przyjmować. Z jego „Dziennika azjatyckiego” jasno wynika, że spotykał się w Kalkucie, New Delhi, a także w Tybecie z literatami, pisarzami, filozofami, świadomymi tego, że rozmawiają z katolickim mnichem z Europy, a zarazem z pisarzem. Wykształceni Hindusi z wyższych kast od dawna starali się eksportować hinduizm na Zachód, więc mogli skorzystać z okazji, i w rozmowie z nim celowo nadać inną interpretację ćwiczeniom zen, czy jogi, niż się to w Tybecie, czy w Indiach, rozumie. Przekazali Mertonowi taką interpretację dotyczącą ćwiczeń zen, by go zafascynować, co się im doskonale udało. Ukryli natomiast fakt, że zen jest metodą okultystyczną.
Analizując „Dziennik azjatycki” Mertona pod kątem interpretacji ćwiczeń jogi-zen, napisał on dziwne – jak na katolickiego zakonnika - słowa: „Dr Lokesh Chandra zaproponował mi mandalę, którąś ze swoich kopii. Wybrałem jedną, której ogólna kompozycja wydała mi się pełna życia. Przyglądając jej się bliżej, odkryłem, że pełno w niej kopulacji; nie mam nic przeciwko temu, nie wiem tylko, jak można przy czymś takim medytować. Może to taka paradoksalna droga ku wyższej czystości”…
Więc to jasno wskazuje, że Merton nie przedstawił obiektywnie hinduizmu, czy buddyzmu.
Tak. Hindusi zupełnie inaczej widzą ćwiczenia jogi, w tym również zen. Pomijam, rzecz jasna, tych Hindusów, którzy studiowali w Londynie lub innych uniwersyteckich miastach Anglii za czasów, gdy Indie były kolonią angielską. Ci, siłą rzeczy, nabyli sporo europejskiego myślenia i później mogli po swojemu „upodobnić” pewne elementy filozofii hinduistycznej do myśli europejskiej. Ćwiczenia zen też zostały poddane pewnej przeróbce, jakby uszlachetnione, by je zbliżyć do chrześcijańskich pojęć. Dlatego niektórzy uważają, że buddyzm może „ubogacić” chrześcijaństwo, ale ja absolutnie nie widzę takiej możliwości, bo jeśli do naszej mistyki przyjmiemy elementy buddyzmu, to automatycznie pozbawimy naszą duchowość jej nadprzyrodzonego charakteru. Więc jeżeli któraś religia mogłaby inną ubogacić, to na pewno tamte religie ubogacić może religia chrześcijańska, a nie odwrotnie.
Wspomniała siostra o niejakim Griffithsie, o którym też kiedyś wiele się mówiło na temat jego sukcesów na misjach w Indiach. Czy siostra go poznała?
Tak. Ale zanim wyjechałam do Indii czytałam jego książki, jak: „Złota nić”, w której on pisze o swym agnostycyzmie, kiedy to w okresie studiów oksfordzkich pociągnął go „kult przyrody”. Później, po przyjęciu chrztu, będąc już benedyktyńskim mnichem, zainteresował się pismami Wschodu i wspólnie z uczniem K. Junga założył w Anglii ośrodek jogi. Potem wyjechał do Indii „by odnaleźć drugą połowę duszy”- jak sam to określał. Również pisał, jak z dużym powodzeniem ewangelizował tubylczą ludność, dzięki zastosowaniu elementów indyjskiej kultury. Inna jego książka nosi tytuł: „Benedyktyński aśram”. Również i w niej Griffiths podaje, że w Indiach - jako misjonarz – umiał zastosować w swej ewangelizacji zwyczaje miejscowej ludności, dzięki czemu odnosił wielkie sukcesy. Dlatego będąc w Indiach postanowiłam, gdy tylko nadarzy się okazja, odwiedzić jego ewangelizacyjny aśram, zwłaszcza, gdy przyjechała siostra Regina i miała zamiar katechizować naszą społeczność, bo u nas większość ludzi przyjęło chrześcijaństwo, ale przecież nie od razu wiara ich stała się głęboka. Potrzebne było dalsze katechizowanie. Chciałam więc skorzystać z doświadczeń misyjnych Griffithsa, by zastosować jego metody u nas.
Dzięki pomocy s. Reginy, mogłam na kilka dni opuścić swoją placówkę i pojechać do aśramu Griffithsa. Znajdował się on na południu Indii w stanie Tamilnadu, usytuowany w przepięknej scenerii z bujną roślinnością. Ziemie tam żyzne, a problemu z wodą nie było, bo monsuny obficie nawadniały ten teren. Jego kaplica, duża jak kościół, stojąca w centralnym miejscu, wyglądała jak świątynia hinduistyczna. Wprawdzie na szczycie był krzyżyk, ale niezbyt widoczny. W oknach zauważyłam witraże o tematyce hinduistycznej. Na przykład na jednym z nich zobaczyłam tańczącego Sziwę, na innych też podobne dwuznaczne sceny. Zakwaterowana zostałam w jednoosobowym pokoju, spałam na ziemi, tak, jak inni - na macie, podobnie jak to jest prawie wszędzie w Indiach. Pokarmy podawano jarskie, przy jedzeniu wszyscy siedzieliśmy „po turecku”. Wreszcie osobiście poznałam Griffithsa. Był to bardzo wysoki, szczupły człowiek, ubrany był w indyjskim stylu, a więc na głowie miał pomarańczowy turban, pomarańczowa długa szata spadała z jego ramion, a od pasa do kostek owinięty był w doti - cienkie białe płótno. Uczestniczyłam we Mszy św., na której, ku mojemu zaskoczeniu, nie było ani jednego Hindusa, lecz około trzydzieści osób z różnych europejskich krajów, m.in. z USA, Niemiec, Hiszpanii, z Anglii, no i ja oczywiści z Polski. Owszem, było tam dwóch Hindusów, ale byli to benedyktyńscy zakonnicy. Jeden zajmował się ogrodem, a drugi pracował w recepcji. Mszę św. odprawiał Griffiths i drugi benedyktyn pochodzący z Kerala. Wszyscy siedzieliśmy „po turecku”, zarówno kapłani jak i my, uczestnicy nabożeństwa. Griffiths miał przed sobą niski stołeczek ubrany w kwiaty, na którym znajdowała się okrągła taca, na niej kielich i rodzaj małych podpłomyków. Już przed rozpoczęciem Mszy św. zaskoczyło mnie recytowanie przez kilka minut tylko dwóch słów: Hare Krysta, Krysta, Krysta,…, Hare, Hare, Hare, Hare..., Hare Krysta, Krysta, Krysta…, Hare, Hare, Hare… itd. Miała to być modlitwa na cześć Chrystusa, ale nie trudno zauważyć, że brzmiała podobnie do: „Hare Kryszna…”. We Mszy uczestniczyli wszyscy, nie tylko katolicy, ale też kilku protestantów, był nawet ateista. Księża konsekrowali wino i przygotowane podpłomyki, a my wszyscy siedzieliśmy wokół tego nietypowego ołtarza. Ksiądz łamał konsekrowane podpłomyki i z tacą puszczał „w ruch”. Podobnie kielich z konsekrowanym winem przekazywał uczestnikom. Każdy po kolei brał kawałek podpłomyka, popijał winem i przekazywał dalej. Wszyscy brali i spożywali Komunię św. niezależnie od wiary, czy niewiary, jaką wyznawali w duszy. Cała ta liturgia wydawała mi się mocno naciągana.
Długo tam siostra była ?
Przebywałam tam przez tydzień i miałam okazję przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie i prześledzić zorganizowane tam życie. Miałam także okazję rozmawiać ze wszystkimi osobami przebywającymi w tym aśramie, wokół którego znajdował się piękny ogród. Rosły tam wysokie palmy i niskie cytrusy oraz bujne kwitnące krzewy. W pobliżu ogrodu płynął strumień służący do nawadniania terenu w okresie przerwy pomiędzy monsunami. Griffiths poinformował wszystkich, że w sobotę będzie możliwość wyspowiadania się, oczywiście, jeśliby ktoś będzie miał takie życzenie, ale spowiedź będzie nad strumieniem. Płynąca woda ma symbolizować łaskę Bożą. Poszliśmy wszyscy nad strumień, weszliśmy do wody. Pięknie było: wokół krzewy, wysokie bambusy z wiszącymi gniazdkami „koszyczkami” – gniazdkami, do których przylatywały wesołe koliberki, wokoło obfitość zieleni i trawy z kwiatami, nad którymi unosiły się kolorowe motyle. W tej scenerii Griffiths w pomarańczowym stroju usiadł na kolorowym dywaniku nad wodą. Niektórzy katolicy podchodzili i spowiadali się, ale ja na to nie miałam ochoty, bo sprawiało to na mnie wrażenie jakiejś zabawy. Ciągle zadawałam sobie pytanie: Gdzie jest liczna rzesza tubylczej ludności, którą przedstawiał w swych książkach, jako skutecznie przez niego ewangelizowana? Pomyślałam: „Dziś jest sobota, z pewnością jutro na Mszę św. przyjdzie tłum wiernych nawróconych przez niego na chrześcijaństwo”.
Na drugi dzień - niedziela. Nikt nowy nie przyszedł, te same osoby, które przebywały tam w ciągu tygodnia przyszły na niedzielną liturgię. W następnym dniu, po tygodniowym pobycie, nadszedł czas mojego wyjazdu. W poniedziałek, przed opuszczeniem tego miejsca, zwróciłam się do zakonnika (Hindusa) pracującego w recepcji, mówiąc: „Przyjechałam zobaczyć, jak można dostosowywać Ewangelię do kultury indyjskiego środowiska. Jednak jestem trochę zaskoczona, że tu nie ma Hindusów”. A on mi na to odpowiedział następująco: „My prowadzimy tu aśram dla ludzi, którzy szukają jakiejś egzotyki. Gdybyśmy nie mieli tego aśramu, to oni – pokazał palcem na obecne tam osoby – wylądowaliby w aśramie pogańskim, a tak, to mają egzotykę, nie gubiąc duchowości chrześcijańskiej”. Nie było to dla mnie przekonywające. Powiedziałam mu, że ludzie ci pojadą do swego kraju i będą opowiadać, że tu chrześcijaństwo jest takie samo jak hinduizm. Wyjaśniłam mu, że przyjechała do mnie, do Prakashpalayam, siostra, która chce katechizować naszą społeczność indyjską. Byłam przekonana, że tu zdobędę wiedzę na temat najlepszej metody prowadzenia katechezy w warunkach indyjskich. On mi na to odpowiedział: „Madam, jeśli chodzi o ewangelizację, to w Bangalore mamy klasztor i parafię, gdzie prowadzimy prawdziwe misje. Tam trzeba pojechać, by zobaczyć jak się to odbywa”.
I była siostra w Bangalore?
Tak. Pojechałam tam pod wskazany adres. Zobaczyłam kościół katolicki wyglądający całkiem normalnie, ołtarz i cały wystrój też najnormalniejszy w świecie. Owszem, przed wejściem do kościoła większość osób zdejmowała sandały i w kościele wiele z nich siedziało po turecku, choć były do siedzenia proste ławki i nie wszystkie miejsca były w nich zajęte. Ale ołtarz był prawdziwy i kapłan na stojąco odprawiał Mszę św. bez jakichś udziwnień. Zastałam tam prawie pełny kościół miejscowych Hindusów, katolików mieszkających w Bangalore i uczestniczących w nabożeństwie. Jedyną rzeczą, jaką tam benedyktyni zastosowali (a nawiązującą do kultury indyjskiej), były kadzidełka, które zapalono na ołtarzu obok świec. Wcześniej misjonarze zakazywali palenia kadzidełek w katolickich kościołach. Zakaz uzasadniany był tym, że w Indiach kadzidełka są robione na krowim łajnie, z dodatkiem pyłków kwiatowych albo perfum i służą oddawaniu czci bożkom. Niektórzy hinduiści, którzy czczą krowy, mogli traktować kadzidełka jako rzecz sakralną, bo krowie łajno, to przecież masa, która wychodzi z „boskiego” ciała. Dlatego katolicy mieli zakaz używać takich rzeczy w kościele. Ale to się później zmieniło, gdy kadzidełka zaczęto używać nie tylko w religijnym kontekście. W czasie mojego pobytu w Indiach już zakazu takiego nie było. U nas, w Prakashpalayam, również zapalało się czasem kadzidełka podczas nabożeństw, by dawały przyjemną woń. Stawiało się je na ołtarzu wbite w coś miękkiego, albo włożone w szklankę.
Tak więc, po doświadczeniach w aśramie u Griffithsa zdumiona byłam różnicą między tym co czytałam w jego książkach, a tym co zobaczyłam. W książkach czytałam o wielkich jego sukcesach w nawracaniu na chrześcijaństwo, tymczasem zobaczyłam, że on raczej chrześcijaństwo dostosowywał do hinduizmu, a nie odwrotnie.
Bardzo dziękuję za rozmowę.