Zabawnie brzmią zapewnienia, że „drzwi świątecznych domów zamykają się przez bliźnim-ateistą”. „Puste miejsce przy stole nie czeka na niego. Skrzy się gwiazda na choince, weselą się pudełka z prezentami, kokardkami pyszne, lecz nie dla ateisty. Karp w wannie kona w bezgłośnej torturze na chwałę bożą – cóż nam do tego? Mknie święty Mikołaj białą równiną, tak dziś zajęty – ani spojrzy na nasze dzieciątka. Oczki ich okrągłe i łzawe. Tatusiu, dlaczego my nie wierzymy w Boga? – Ktoś musi nie wierzyć, aby wierzyć mógł ktoś, synku” - opisuje tortury ateisty Hartman na swoim blogu na stronach tygodnika „Polityka”.

 

A człowieka pusty śmiech ogarnia, bowiem skomercjalizowane do bólu święta (coraz częściej „gwiazdki i choinki”, a nie Bożego Narodzenia) są tak przedstawiane we współczesnej kulturze, by obchodzić je mógł najbardziej nawet niewierzący człowiek. Majtasiasty Santa Claus ma mniej więcej tyle wspólnego ze świętym Mikołajem, ile coca cola z sederowym winem. Choinki, choć ładniutkie, też specjalnie chrześcijańskie nie są, a szał świątecznych zakupów w adwencie kojarzy się raczej z karnawałem, niż z Adwentem. I to wszystko możemy spokojnie ateistom oddać. Niech sobie świętuje cały ten blichtr na zdrowie, niech się cieszą Santa Clausem, co przychodzi do ich dzieci i niech sobie nawet ubierają ateistyczną choinkę.

 

Jan Hartman nie zatrzymuje się jednak na narzekaniach i oznajmia, że oto ateiści sami muszą się stać dla siebie mesjaszami. „Oni już zostali zbawieni. Im już odpuszczono grzechy, a my? Kto nam odpuści? Kto nas zbawi? Sami musimy dźwigać brzemiona i pośród tego świata wypełnić nadzieję i tu odnaleźć świętość. Tak, samiśmy sobie bogami. Ba, bogamiśmy dla naszych bliźnich, którzy nie w nas wierzą. Chodzimy jak ci niewidzialni mesjasze po tej świętującej ziemi i nikt nas nie rozpoznaje. Mesjasz, na którego czekają, musi być jakimś wielki królem i cudotwórcą. Wiele wszak od niego żądają. Życia wiecznego! Raju! Wizji uszczęśliwiającej! A my przecież nic im ofiarować nie możemy. Trochę dobroci serca, krzynkę rozumu, śmiertelne zapomnienie” - oznajmia Hartman. A mnie trudno nie zadać pytania, czy rzeczywiście nie dostrzega on, że kategoria świętości w świecie ateistów nie istnieje, że jest ona absurdalna? I że „śmiertelne zapomnienie” to nie jest żadne zapomnienie, tylko nicość i gnicie?



Najgorszy element przychodzi jednak na koniec, gdy Hartman postanawia nakarmić swoich czytelników popłuczynami po marksistowskiej teorii chrześcijaństwa, w której wiara w Boskość Chrystusa jest jedynie wymysłem uczniów uczniów Jezusa, a On sam był w istocie człowiekiem współczesnym, który kochał ludzi i był w istocie współczesnym lewakiem. „Gdy Ty, Jezu, modliłeś się przy Ostatniej Wieczerzy, jak co dzień, o nadejście Mesjasza, który przywiedzie wszystkich Żydów do chwały Pańskiej, to czy wiedziałeś, że sam nim jesteś? Z pewnością – przecież wiedziałeś, że musisz wystarczyć swoim bliźnim, taki, jakim byłeś. Tylko człowiek może usprawiedliwić człowieka. Tylko człowiek może być Mesjaszem. I sam musi być sobie Bogiem, by usprawiedliwiony zaznał błogiego rozgrzeszenia. Rabin biednych ludzi, który ani szekli nie brał za swe błogosławieństwa. Rabin, który tak mocno uwierzył w człowieka, że uczniowie jego uczniów uwierzyli, iż człowiek może być Bogiem! Prawie jak ateiści! Dobrze, Rebe, żeś tego nie dożył, bo to już nie na żydowską głowę taki łamaniec. Tak czy inaczej, jeśli istniałeś, dzielny Rabbi Joshua z Nazaretu, musiałeś się kiedyś urodzić. Więc dlaczego nie mielibyśmy obejść Twoich urodzin? My, ateiści, wolimy ludzi od bogów. Wolimy Ciebie, Jezu, od Boga z legend Twego ludu. Wierzymy, że byłeś dobrym Mesjaszem, jak każdy dobry człowiek” - pisze Hartman. A ja muszę mu powiedzieć, że jeśli chce wierzyć w takiego Jezusa to mogę mu tylko współczuć. Taki Jezus to bowiem wymysł szatana, który chce odciągnąć ludzi od Tego, który jest Prawdą i skierować ich ku ludzkim parodiom Prawdziwego Zbawiciela.



Inna rzecz, że całe to rozumowanie jest absurdalne, bowiem historię Jezusa zna Hartman z opowieści Kościoła, który od samego początku spisując dzieje Chrystusa, wyznawał, że jest On Panem! I nawet Hartman nie może uciec od tej prostej prawdy.



TPT/Polityka.pl