Portal Fronda.pl: Zacznijmy może od najnowszej sprawy, czyli obchodów 4 czerwca

Joanna Szczepkowska: … a ja chciałabym zacząć od czegoś innego.  Spotykam się z Wami, bo chcę Was poznać. W zasadzie nie znam Was, ale jestem w takim momencie życia, że postanowiłam otwierać zamknięte dla mnie do tej pory drzwi. Zacznijmy więc może od zapytania Was, kim jesteście?

Jesteśmy środowiskiem religijnym, konserwatywnym. Czasopismo Fronda, do którego portal nawiązuje, choćby nazwą, powstało dwadzieścia lat temu. Założył je Rafał Smoczyński wraz z Grzegorzem Górnym. Portal, podobnie jak pismo, określa się przymiotnikiem „poświęcony” – wprost nawiązujemy w ten sposób do nauki Kościoła katolickiego, którą chcemy rozprzestrzeniać za pomocą mediów.

Dobrze, to jakie są Wasze  pytania?

Właściwie nie było Pani w oficjalnych obchodach 4 czerwca. Nie pokazano Pani wypowiedzi na żadnej z oficjalnych uroczystości. A przecież ona jest nawet w podręcznikach  szkolnych, jest w obiegu kultury, jest przedmiotem dyskusji. Pani wypowiedź „ 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm” to  naprawdę była istotna bariera, którą Pani pokonała.

Jak mówił Wołodyjowski „ nic to”. Nie, nie było mnie ani nawet tego, że poznałam Baracka Obamę. I to nie była moja inicjatywa tylko on chciał poznać kobietę, która ogłosiła koniec komunizmu. Zawołał swojego fotografa i zrobił sobie ze mną zdjęcia.  Gdyby na moim miejscu był ktoś inny, to można sobie wyobrazić, co działoby się w mediach. No tak, ale w kwietniu tego roku Monika Olejnik napisała w Wyborczej „30 kwietnia skończyła się Joanna Szczepkowska”. Chodziło o mój tekst „Homo dzieciństwo”, w którym pada słowo homolobby. Tak naprawdę myślę, że oni już dawno zastanawiali się, jak nie dopuścić mnie do oficjalnych obchodów, jak mnie wymiksować. Pierwszy zrobił to Norman Davies, pomijając to zdarzenie z „Dziennika  Telewizyjnego” w szczegółowych opisach tamtego czasu. Potem wystarczył mój tekst „Homo dzieciństwo”. Tak naprawdę myślę, że to był tylko pretekst. Oni wywołali całą tę aferę wokół mnie i prawdę mówiąc, to naprawdę była dobra  robota. Przecież nie można pozwolić na zaistnienie publiczne osoby, która posługuje się „mową nienawiści”, jak to określa „Wyborcza”. Dopiero teraz rozumiem, jak to było długo i sprawnie szyte.

Ale dlaczego?

Kiedy to zrobiłam, kiedy ogłosiłam „ koniec komunizmu” w kręgach show-biznesowych zrobił się ogromny raban.  Mnie do głowy nie przyszło, żeby się „promować”, chciałam tylko podłożyć pewną bombę mentalną pod ten system. Jednak im właśnie przyszło do głowy, że jakaś osoba się wybije na tym, a powinna się wybić inna. Andrzej Wajda jest jednym z głównych udziałowców „Gazety Wyborczej”. Ludźmi istotnymi dla historii powinni być więc „ jego ludzie”. Siłą rzeczy jest więc lepiej, żeby to, co ja zrobiłam, zrobiła np. Janda. Ale nie zrobiła. Trzeba więc było zrobić wszystko, żeby mnie  zgnoić, a żeby 4 czerwca, był jej dniem. To proste.

Rywalizacja?

Nie ma  rywalizacji. Jesteśmy skrajne różne, także w pojmowaniu „gospodarowania wolnością”. Janda pozwala swojej córce reżyserować, choć ta nie zrobiła studiów reżyserskich. Ja nie pozwoliłam swojej córce nawet zdawać egzaminu eksternistycznego, kiedy byłam Prezesem ZASP. Patrzę ze strachem, ale i z podziwem, jak moje córki próbują się przebić, jak imają się różnych prac. Żyją  tak, jak inni z ich pokolenia. Nie wyobrażam sobie zagarniania pola pracy innym dla swoich dzieci. Tak rozumiem patriotyzm, ale to pewnie jakaś stara zasada.

Była Pani tyle czasu związana z „Wyborczą”. Podobało się tam Pani?

Na początku to była inna gazeta. Od jej powstania, traktowałam ją jako nośnik idei demokratycznych, jako pole dyskusji, jako prawdziwe intelektualne gniazdo. Żeby było jasne: zawsze podziwiałam Adama Michnika za jego walkę, za jego bohaterskie zachowania do 1989 roku. Nigdy natomiast nie byłam sprzymierzeńcem jego sympatii do komunistów. Uważałam tylko, że ja nie mam ani  prawa, ani wiedzy, żeby dyskutować z kimś, kto tyle przesiedział w więzieniu. Natomiast kiedy na początku lat ‘90 zapytał mnie, czy może przyjść na moje przedstawienie z Wojciechem Jaruzelskim i potem odwiedzić mnie z nim w mojej garderobie powiedziałam, że lepiej nie narażać starego człowieka na to, co go może spotkać z mojej strony.

Jednak była Pani dalej związana z „Gazetą”.

Tak, przez wiele lat, bo w pierwszych latach można tam było naprawdę dyskutować, polemizować. Z roku na rok to się zmieniało, z pisma otwartego „Gazeta” zaczynała się zmieniać w pismo zamknięte. Pierwszy naprawdę zauważalny podział między mną a „Wyborczą” zarysował się kiedy napisałam krótki tekst o Lechu Kaczyńskim

Krytyczny?

Nie, Nigdy nie byłam zwolenniczką braci Kaczyńskich. Jednak zaczęły mnie mocno razić artykuły „Wyborczej”,  które zrównywały PiS ze stalinizmem. To był dla mnie pierwszy dzwonek. Naprawdę było wiele argumentów przemawiających przeciw ich widzeniu Polski. Po co więc uciekać się do wizji masowych zbrodni? Napisałam krótki tekst na ten temat. Jeszcze wtedy byłam wiarygodna dla „Gazety”, dlatego nikt nikogo nie pytał o zgodę, tylko wydrukowano to i  na drugi dzień się zaczęło. Wściekłość naczelnych była naprawdę niesamowita. Nagle okazało się, żee jestem „ nikim” i nie mam prawa zabierać głosu. Jak dotąd byłam „ kimś”. A od tego momentu zaczęły się najprzeróżniejsze sposoby na robienie ze mnie „nikogo”. To się nadaje na całą powieść.

Jak przyjęła Pani decyzję redakcji „Wysokich obcasów” o rezygnacji z Pani felietonów?

Spodziewałam się, że w pewnym momencie może to nastąpić, nie byłam więc jakoś  bardzo zaskoczona. Z drugiej strony cały czas miałam nadzieję, że nie dojdzie do tego. Nie dlatego, że koniecznie muszę pisać do „Obcasów”. Po prostu chciałam wierzyć, że jest to pismo, które wyłamuje się  z obowiązującej w „Wyborczej” linii. Że to jest naprawdę magazyn dla kobiet, który promuje indywidualność i niezależność.

Potem „Rzepa” zaproponowała mi krótki tekst na 24. rocznicę 4 czerwca i okazało się, że czytelnicy domagają się kolejnych, więc zaproponowano mi tam stały felieton. Podkreślono, że mogę pisać zupełnie niezależnie od linii poglądowej pisma. Zaczęłam myśleć o tym, że ciekawie byłoby pisać trochę „lewicowo” w Rzepie, a „prawicowo” w „Obcasach”. Napisałam więc do „Rz” tekst o molestowaniu przy spowiedzi, a do „WO” krytyczny tekst o gender. Moi znajomi zakładali się, która gazeta „pęknie” pierwsza.  No i okazało się, że nie wytrzymały te bardzo tolerancyjne i niezależne „Obcasy”.

To świadectwo o tym, że wyznawane przez feministki poglądy nie przekładają się na rzeczywistość? Podkreślają one swoją wolność, a nawet wyzwolenie, a tak naprawdę zamykają się w narzuconych im ramach?

Nie znam bardziej hermetycznego środowiska. Od dawna widzę, jak bardzo polskie feministki są zainteresowane samymi sobą, nie kobietami.

Przedziwnym spotkaniem była dla mnie uroczystość z okazji 10-lecia "Obcasów". Razem z Kingą Dunin miałam zobaczyć się z czytelniczkami tygodnika. Ucieszyłam się nawet, że poznam Dunin, w końcu przez dziesięć lat pisałyśmy do jednego pisma, ale nawet nie przywitała się ze mną. Pierwsze kroki skierowała do swoich znajomych, a kiedy chciałam włączyć się w rozmowę, kółko się zamknęło. One potrafią tylko drwić z daleka.

O co więc chodzi polskim feministkom? Ich postulaty sprowadzają się głównie do żądania legalnej aborcji i dostępu do antykoncepcji i edukacji seksualnej.

Feminizm przyszedł do Polski w pakiecie z demokracją, więc polskie działaczki realizują plan idei feministycznej. Przekonane są, że musimy przejść wszystkie etapy tej rewolucji, chociaż niektóre z nich, jak dowodzi przykład Zachodu, już dawno się skompromitowały.

Kinga Dunin w felietonach dla „Obcasów” pisała, że „mężczyźni to szowinistyczne wieprze”, kiedy zachodnie działaczki już dawno przestały używać takiego języka. Żeby było jasne - bez feminizmu w najzdrowszym rozumieniu tego pojęcia nie byłoby żadnego postępu. Szkoda tylko, że to przejęły od razu różne skrajne ugrupowania i zamiast walki o prawa kobiet, zaczęła się raczej walka o dominację płci. Nie zapomnę, jak w Ameryce w  latach ’90 jakieś trzy feministki na przyjęciu wcisnęły mnie w ścianę i zaczęły wykrzykiwać o mężczyznach, jako o kawałkach mięsa. U nas już tego nie ma, ale ciągle jest feminizm stereotypowy. Co może jeszcze charakterystyczne dla polskiego feminizmu, to „wyższościowość” tych kobiet. Co tak naprawdę istotnego powiedziała Kazimiera Szczuka w dyskusjach telewizyjnych? Nic, poza przewracaniem oczami i powtarzającym się „niech pan słucha mnie, światłej kobiety”. Ale co za tą światłością idzie, zupełnie nie można się było dowiedzieć. Byłoby dobrze, gdyby w Polsce powstał dynamicznie działający ruch oporu przeciwko takiej formie feminizmu.

Ależ próbujemy to robić, także we Frondzie! Również Pani próbowała dyscyplinować feminizm. O złych stronach mówi wiele działaczy katolickich, jednak jakiekolwiek głosy krytyczne są odbierane przez feministki jako atak i przejaw oszołomstwa. Jak efektywnie dyskutować?

To walka na długi dystans i wymaga wielkiej odporności. Warunkiem wygranej jest to, żeby nie mówić tym samym językiem co one,  tylko swoim,  nie spekulować, tylko mówić i pisać to, co naprawdę czujecie. Uparcie.

Monika Olejnik i Magdalena Środa napisały do Pani listy, które opublikowano na łamach „Wyborczej”. Pani odpowiedzi redakcja jednak nie zamieściła. Jak komunikować, skoro mamy ograniczone kanały dotarcia?

 Przecież kiedyś ludzie nie mieli internetu, a jednak potrafili przekonać innych do swoich idei. Wy macie internet, czyli nieograniczone pole. Jesteście tylko niecierpliwi, jak wszyscy współcześni ludzie. A na rezultaty trzeba czasem czekać dziesięciolecia. Ważne, żeby reagować na każde kłamstwo, nieścisłość i umieszczać ja w publicznej przestrzeni. Ważne, żeby pisać swoją prawdę, a nie prawdę z góry nakazaną. Myślę, że jako ugrupowanie katolickie możecie się spotykać z zarzutami, że służycie odgórnym nakazom. No i tu trzeba się zastanowić nad tym, czy w wypadku religii to wada czy zaleta. Myślę, że jeśli wasza przynależność do katolicyzmu jest duchowa, a nie polityczna, to powinniście mówić: tak, jesteśmy katolikami i z tego wynika nasz punkt widzenia. Otwarcie i odważnie.

Jak feminizm wpływa na relacje społeczne? Jak zmienia mężczyzn? Czy obserwując polską rzeczywistość, odnosi Pani wrażenie, że mężczyźni dziś nie potrafią dorosnąć, są wiecznymi chłopcami, którzy nie umieją wziąć odpowiedzialności za siebie, partnerkę, rodzinę? To efekt działania feministek?

Owszem, jest zachwianie równowagi. Można pytać, czy to wina idei, czy może efekt ewolucji? Przyroda ciągle  walczy, więc może teraz odbywa się jakaś walka o dominację płci?  Tym bardziej  nie można zrezygnować z walki o kobiecość i męskość. Jeśli to jest jakiś większy plan i człowiek się przemienia, to i tak to się stanie, ale jeśli to zależy od siły i determinacji to nie wolno się poddawać.

Coraz częściej burmistrzami, wójtami, włodarzami miast są kobiety. Obejmują coraz więcej stanowisk. Ponoszą za to wysoką cenę, ale o tym nie wypada głośno mówić. A przecież jakiekolwiek zmiany społeczne nie zajdą, to kobieta będzie odpowiedzialna za macierzyństwo. Już widzę jak feministki łapią się za głowę i jakim „zaściankiem” są dla nich takie słowa. Rzecz w tym, że ten problem jest już oczywisty na całym świecie. Pięknie jest powiedzieć „ równość” kobiet i mężczyzn. Tylko, że biologia mówi co innego i, co za tym idzie, codzienność mówi co innego. Poza talentami do wszelkiej pracy kobiety, prawdziwe kobiety, mają pewną aurę ciepła, empatii, cierpliwości która jest potrzebna dziecku.  Przy tej presji sukcesu kobiety zaczęły gubić te cechy, ale też trzeba zapytać, czy to służy ich dzieciom, nowemu pokoleniu. To jest pytanie, od którego nie wolno uciekać.

W dyskusji o pozycji kobiety w życiu publicznym wciąż powraca temat parytetów. Co sądzi Pani o takim rozwiązaniu?

Parytety są po prostu obraźliwe dla kobiet. „Przyjmiemy cię do pracy nie dlatego, że jesteś dobra w tym, co robisz , ale dlatego, że jesteś kobietą”. To też jest rodzaj bardzo niezdrowej presji na kobiety. Te, które chcą działać niech działają i przekonują wyborców do swoich racji. Jak nie przekonają to znaczy, że się nie nadają i płeć nie ma żadnego znaczenia. Oczywiście można powiedzieć, że są sprawy kobiet ciągle niezałatwione jak na przykład nierówność płac. No ale mamy przecież wiele kobiet w Sejmie, wiele posłanek i jakoś żadna z nich tego nie załatwiła. Może to raczej brak determinacji nas, kobiet, żeby domagać się walki od tych posłanek.

Z jednej strony krytykuje Pani homolobby, z drugiej - opowiada za legalizacją związków osób tej samej płci. Nie widzi w tym Pani pewnej sprzeczności?

Ja nie krytykuję,  tylko zwracam uwagę na to, że takie zjawisko istnieje i należy o tym otwarcie mówić. To, co mnie spotkało za wzmiankę na ten temat już świadczy o tym, jaka to siła. Środowiska LGBT są w walce o nienaruszalność tego tematu tak bezwzględne, jak polityczne partie. Dlatego trzeba przekuwać ten balon i piętnować wszystko to, co jest godne napiętnowania. Zupełnie czym innym jest czyjś homoseksualizm, a czym innym środowiska gejowskie. Urodziłam się w rodzinie artystycznej i od dzieciństwa stykałam się z osobami homoseksualnymi. Widziałam wieloletnie pary homoseksualne, dożywające starości.

Jestem przekonana, że ludzie homoseksualni  mają prawo do poczucia godności, oczywiście pod takim warunkiem, że zachowują się godnie. Oczywiście też nikt nie zabrania im być „kolorowymi ptakami” jeśli tego chcą, pod warunkiem, że uszanują sposób bycia innych. Tutaj jednak mamy do czynienia z oczywistą roszczeniowością i ekspansją. Margaret Thatcher była za związkami partnerskimi, ale przeciwko promowaniu homoseksualizmu.

Nie obawia się Pani, że zgoda na związki partnerskie otworzy parom homoseksualnym drzwi do adopcji dzieci?

Obawiam się. Przyjaźnię się z mężczyzną homoseksualnym, który jest w stałym związku. Obaj ci mężczyźni bardzo chcieliby mieć dziecko, ale obaj uważają, że to nie jest naturalne, a dla dziecka to wielka krzywda. Więc po prostu przyjmują ten ból i żyją z takim niespełnieniem. I to jest właśnie dowód  rozbieżności między homoseksualistami, a ludźmi, tworzącymi subkulturę gejowską.

Ta subkulturę mocno się Pani dała we znaki…

Wytoczyłam proces przeciw stacji TVN. Dziennikarz stwierdził, że mówienie o homolobby jest porównywalne z oskarżaniem Żydów o winę za  Holocaust. To już bardzo niebezpieczna indoktrynacja.  Nie ma najmniejszych podstaw do tego, by gejów porównywać do Żydów i twierdzić, że szykuje się w Polsce ich eksterminacja. Oczywiści, że rażą mnie okrzyki „ pedały, pedały” i wszystko to, co jest agresją. Jednak ona jest po obu stronach. W  programie „Kultura Głupcze” o kulturze gejowskiej padło ze strony jej przedstawiciela określenie „heteroseksualny beton”. A nie powiedział tego jakiś bojówkarz, tylko przedstawiciel LGBT.

Wypowiedzi Michała Witkowskiego na temat homolobby przechodzą bez większego echa. Ale kiedy Pani (lub jakikolwiek przedstawiciel środowiska kojarzonego z Kościołem) mówi to samo, jest to uznawane za obrzydliwy atak na mniejszości seksualne.

Dwa lata przed moim tekstem „ Homo dzieciństwo” w programie „Kultura głupcze” Maciej Nowak, jedna z czołowych postaci środowiska gejowskiego, powiedział że geje są w kulturze jak terroryści. Co to oznacza? Naczelni przedstawiciele kultury gejowskiej mówią wprost: „Dążymy do zaistnienia w mainstreamie”. Jak się to robi? Przez lobbowanie. I oni wcale się z tym nie kryją. Mogą jednak mówić o tym tylko  geje.  Co by się działo, gdybym ja powiedziała, że to terroryści?

Mówiła Pani, że wiele podróżuje po Polsce. Czy problemy, o których rozmawiamy rzeczywiście dotyczą ludzi poza wielkimi ośrodkami miejskimi? Czy mieszkańcy miasteczek i wsi w ogóle przejmują się homolobby albo gender?

Ludzie w Polsce żyją w niewiadomej, są jakby speszeni. Czują, że coś nie gra, ale wmawia się im, że myślą „ zaściankowo”. Dlatego walka o dialog i głośne mówienie prawdy jest tak potrzebna.

Czy Pani zdaniem związki partnerskie powinny mieć taki sam status jak małżeństwa? Widzi Pani potrzebę postawienia znaku równości pomiędzy tradycyjnym małżeństwem a związkiem homoseksualnym?

Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Rozmawiamy w takim momencie mojego życia, w którym nie jestem pewna wszystkich swoich dotychczasowych poglądów. Przewartościowuję wiele spraw. Po prostu stopień mojego zdziwienia i rozgoryczenia jest szokową dawką. Proszę sobie kiedyś poczytać mój felieton z „Obcasów” pt. ‘Kochani rodzice Sławka” skierowany do rodziców homoseksualnego chłopca. Można się z niego łatwo dowiedzieć, jak empatyczny jest mój stosunek do ludzi homoseksualnych. Dostałam za ten tekst list dziękczynny od Towarzystwa Przeciw Homofobii. Naprawdę można zwariować, kiedy się czyta o sobie „ homofobka” i „osoba siejąca nienawiść”. Mam teraz prawo do ostrzejszego spojrzenia na te wszystkie zjawiska ale potrzebuję czasu, żeby cokolwiek mówić.

Czy głoszenie poglądów znacznie odbiegających od tych, jakie obowiązują w głównym nurcie wpłynęło na Pani życie zawodowe, grę w teatrze, angaże?

Wpłynęło na wszystko. Muszę jednak pewne rzeczy sprostować: ja zawsze szłam własną drogą.  Wielokrotnie zdarzało się mi odmawiać naprawdę dużych ról, także filmowych. Idę  drogą czasem trudną do wytłumaczenia także dla mnie samej. Nie jestem nastawiona na robienie kariery. Mówię o tym dlatego, że coraz częściej bywam komentowana, jako osoba, której się nie udało, więc próbuje zaistnieć dynamicznymi wypowiedziami. Mnie zupełnie nie interesuje zaistnienie, tylko robienie tego, na co mam akurat pomysł. O wielu rzeczach, które zrobiłam czy napisałam, nikt nawet nie ma pojęcia. Inna rzecz, że od lat to, co reżyseruję, gram czy piszę,  właściwie nie istnieje dla recenzentów i mediów. To jest właśnie część „gangsterskiej roboty” – wykorzystamy ją do komentowania rzeczywistości bo umie mówić publicznie, ale o jej dokonaniach ani słowa. To jest cena, którą płacę. Nie gram w serialach bo nie chcę, nie biorę reklam, więc siłą rzeczy dla szerokiej publiczności mnie nie ma. A jednak od lat gram swoje sztuki w Polsce dla pełnych sal, spotkania z czytelnikami też są wypełnione. To jest moja satysfakcja. Ale rzeczywiście, w ostatnim roku bardzo spowolniła się moja teatralna działalność, choć miało być inaczej. Na otwarcie Baru Studio miała być przygotowana adaptacja moich felietonów i nagle wszystko się urwało. To już mogło istnieć, bawić publiczność, w to miejsce jednak zrobiono „Kabaret warszawski”, rzecz o tożsamościach płciowych. Tym spektaklem zachłystywała się „Wyborcza” oczywiście, a ich recenzent, Roman Pawłowski napisał po prostu, że takiej Warszawy chce. No to mamy taką Warszawę, jakiej chce „Wyborcza” i mysz się nie prześlizgnie. Do czasu.

Gdzie teraz można Panią zobaczyć?

Do końca sezonu w Teatrze Studio. W czerwcu odbędzie się tu ostatni spektakl „Gołej Baby”. Można  mnie jeszcze zobaczyć w Wiśniowym Sadzie. Ale już od września gram tu tylko   gościnie. Zdecydowałam się na rezygnację  z etatu w Teatrze Studio. Po moim tekście „Homo dzieciństwo” dyrekcja teatru wystosowała list, w którym jednoznacznie odcięła  się od moich poglądów,  powołując się jednocześnie na LGBT. No więc kiedy skończyła mi się dwuletnia umowa z tym teatrem, zdecydowałam się już kolejnej nie podpisywać. Ja nie mogę się ograniczać tym, że mojemu szefowi nie spodobają się moje poglądy. Rezygnacja z etatu to oczywiście bardzo bolesna decyzja, ale innego wyjścia nie mam.

W książce „Kto ty jesteś” kilkakrotnie wspomina pani postać Kazimierza Dejmka. Czy w jego teatrze mogłyby się wydarzyć sytuacje, o których Pani opowiada?

Nie. Stykałam się z nim, jako aktorka w o wiele trudniejszych sytuacjach, czyli w stanie wojennym. To był człowiek, który nie ukrywał swojej sympatii do socjalizmu. Doskonale wiedział, że w stanie wojennym kolportujemy podziemną prasę, a  mimo to nie zwolnił żadnego z aktorów. Wzywał nas jedynie do gabinetu i mówił: „Wiem kto z was to robi, kryjcie się lepiej. I pamiętajcie, że mogę zostać wylany”. Nikogo nie wyrzucił z teatru, nie napisał żadnego listu, donosu.

Wspominała Pani, że wychowała się w środowisku, w którym byli homoseksualiści. Jak zareagowali oni na tekst o homolobby i burzę wokół Pani?

Różnie. Dostałam wiele sms’ów o treści: „Joasiu jesteśmy z Tobą”. Moi znajomi dostrzegają wiele mechanizmów. To ludzie wysokiej kultury, nienarzucający własnego życia osobistego innym.  

Po tym, jak zaatakował Panią mainstream, a prawica wzięła w obronę, czuje się Pani ikoną prawej strony?

Nie, nie dam się nigdzie zaszeregować. Prawica kojarzy mi się ze  światem na zasadach „praw dżungli”. Mocny wygrywa, slaby przegrywa. A ja jestem kompletnie inna - podchodzę do ludzi na murkach, z marginesu i pytam, czy im pomóc. Ale prawica zaczęła mnie interesować. Spotykam się z różnymi ludźmi, także z tymi, z którymi się nie zgadzam. Rozmawiałam nawet z przedstawicielami skrajnej prawicy. Kiedy napisałam o homolobby, ci ludzie byli przekonani, że ja jestem „swoja”. Chcieli mnie widzieć na jakichś uroczystościach, ale  odmówiłam.

Dlaczego?

Zapytałam o ich wizję naszego kraju. Usłyszałam, że Polska jest wielka i dumna, w związku z tym, dużo się jej należy. Ze względu na bohaterskie czyny w przeszłości, mamy być podziwiani przez Europę i resztę świata. To była bardzo trudna rozmowa. Ale była. Mogłam im wytłumaczyć, że  nie podzielam ich poglądów. Uważam, że za czyny honorowe nic się nie należy. Cieszy mnie jednak to, że oni mnie wysłuchali. I że nie rozstaliśmy się w gniewie i nikt nie przewracał oczami.

Przy okazji tego typu rozmów, niczym echo powraca słowo „tolerancja”. Jak Pani definiuje to pojęcie?

Tolerancja to zrozumienie faktu, że ktoś może odczuwać i myśleć inaczej, co oczywiście nie wyklucza dyskusji.

Podam przykład – jeżeli ktoś uważa ks. Dariusza Oko za człowieka nienormalnego bo głosi takie, a nie inne poglądy, to jest to przejaw skrajnej nietolerancji. Można się z nim nie zgadzać, ale nie wolno mu odbierać prawa do posiadania własnego zdania i wyrażania go. Ja w telewizji zobaczyłam spokojnego człowieka, który przedstawia swoją argumentację, a następnego dnia – program z psychiatrą, który komentował wystąpienie ks. Oko. Dlatego pojechałam do Krakowa, żeby osobiście  z nim porozmawiać. Z pewnością nie ostatni raz.

Co będzie dalej z Joanną Szczepkowską?

Na razie podnoszę się z tego wszystkiego. Na szczęście, po wycofaniu się wydawcy z wydania drugiej części mojej autobiografii,  znalazł się inny. Druga część powinna więc ukazać się na jesieni. Felietony zaproponował mi „Twój Styl” i „Do Rzeczy”. Będę też pisać do „Rzeczpospolitej”.  Oczywiście nie chcę zrezygnować z twórczego życia, więc muszę się podźwignąć i działać dalej niezależnie od mediów.  

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk
Agata Bruchwald