Wywiad z córką Michaliny Wisłockiej – Krystyną Bielewicz – mrozi krew w żyłach normalnym ludziom. Pokazuje on bowiem, że osoba, którą nadal traktuje się jako nauczycielkę zdrowego życia seksualnego, była emocjonalnie niedojrzała, nie potrafiła kochać swoich dzieci, a kilkoro z nich zabiła. - W ogóle nie pamiętam z dzieciństwa dobrych rzeczy – zaczyna pani Bielewicz. A później jest już tylko gorzej. Dowiadujemy się o tym, że zarejstrowane jako bliźniaki dzieci (ona i jej brat) miały różne matki, bowiem tatuś miał ogromne potrzeby seksualne, a mama (czyli właśnie Michalina) na seks z nim nie miała ochoty. A żeby on nie był sfrustrowany to podsunęła mu najlepszą przyjaciółkę, z którą razem zamieszkali. Dwie kobiety mu jednak nie wystarczały, więc wciąż podrywał kolejne. - Pamiętam, że ojciec zawsze był z jakąś panią. Te panie się do niego tuliły, a dla mnie były słodkie i kochane. Przez serce dziecka chciały dotrzeć do serca taty. Mój ojciec podrywał wszystko, co się rusza. Wszystkie kobiety musiały być jego – opowiada Bielewicz.
Serca nie starczało jednak Wisłockiemu na własne dziecko. Gdy zobaczył córkę stwierdził, że wygląda jak „skrzyżowanie starego Żyda z małpą”. A gdy rozstał się z Wisłocką, to powiedział im krótko: „pamiętajcie, wstrętne bachory, żeby nie przyszło wam do głowy, że macie ojca. Nigdy nie wolno wam nawet do mnie zadzownić. Od dzisiaj nie mam dzieci”. Syn załamał się zupełnie. Ale, żeby nie było za różowo Michalina Wisłocka też nie była dobrą matką. Gdy Wanda (kochanka ojca i matka jednego z dzieci Wisłockiego zarejestrowanego jako bliźniak pani Krystyny) zabrała swoje dziecko, ona odesłała swoją córkę do jej matki chrzestnej. A jako że miała czas na swoje pasje, to przestała ją odwiedzać. Gdy chrzestna nie mogła sobie z nią poradzić, to... przekazała ją – dwunastoletnią – na wychowanie do koleżanki lekarki, a potem trafiła do szpitala. Matka zaś nie pisała do niej, nie odwiedzała. Zostawiła samą. Nie miała czasu dla dziecka, bo pochłaniały ją romanse i pisanie o seksie, który stał się dla niej ważniejszy niż własne dziecko.
A dokładniej ważniejszy niż także kolejne dzieci. Michalina Wisłocka bowiem, o czym córka mówi zupełnie otwarcie, nie miała oporów także przed zabijaniem własnych dzieci. - Sama miała trzy aborcje – opowiada Bielecka. I dodaje, że dzieci te były efektem eksperymentów Michaliny Wisłockiej z antykoncepcją, którą testowała na sobie. - Wynikiem tych prób były trzy niechciane ciąże: dwie z przypadkowych spotkań, jedna – noc po konferencji, dwoje ludzi, trochę chemii. Kiedyś po lastach spotkała jednego z tych mężczyzn i kusiło ją jak diabeł, żeby mu powiedzieć, że ma 17-letnią córkę. Bardziej przeżyła usunięcie ciąży, w którą zaszła z mężczyzną, którego kochała – opowiada kobieta.
Niczego nie zmienił w Michalinie Wisłockiej także moment, gdy została babcią. - Nie miała pomysłu na wakacje, więc jeździła z nami na Mazury. Jako moje dzieci były małe, stawialiśmy na brzegu jeziora przyczepę. Jak jej przynosiłam dziecko, to była obrażona, bo to przecież jej przyczepa, ona tam pisze książki. Nie chciała się zajmować wnukami. Ile razy ją o to prosiłam, to zawsze źle się czuła i serce ją bolało. Ale jak wywiesiła na przyczepie kartkę z godzinami, kiedy mogę do niej przyjść pogadać, to się wściekłam – opowiada Krystyna Bielewicz.
I w zasadzie tyle wystarczy, żeby uświadomić sobie, że osoba, która ma nas rzekomo uczyć „sztuki kochania” nie miała pojęcia o miłości. Miłości, która nie sprowadza się do seksu, ale jest wzięciem odpowiedzialności za drugą osobę, wychowaniem dzieci i uznaniem, że nie jest się jedynym źródłem moralności, ale że inni także mają swoje prawa. Autorka „Sztuki kochania” nie była w stanie tego przyjąć. „Sztuka kochania” to zatem raczej „sztuka patologii”, albo lepiej powiedzieć sztuka hedonizmu, która z miłością nie ma nic wspólnego.
Tomasz P. Terlikowski