Przypomnienie dość oczywistych twierdzeń na temat tego, że rolą małżeństwa jest zrodzenie i wychowanie dzieci, że płodność jest wpisana w akt małżeński i nie powinna być z niego eliminowania, że naturalne planowanie rodziny jest wprawdzie dozwolone, ale z ważnych, a nie błahych (a takim jest uznanie, że jedno starczy) powodów, i że Kościół zawsze doceniał rodziny wielodzietne bardziej od jednodzietnych – nieodmiennie wywołuje wściekłość. Podobnie jest z jasnym pokazaniem, że często jedyną przyczyną odmowy posiadania dzieci jest... egoizm. I stąd wzięły się gromy, jakie posypały się na głowy dziennikarki i kapucyna.

 

Nie byłyby one zaskakujące na portalu świeckim, czy w ustach rozmaitych laicyzatorów, jednak w ustach katolików, i to często uważających się za konserwatywnych, jednak zaskakują. I to nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że są do głębi przeniknięte mentalnością antykoncepcyjną, wrogą życiu, przekonaniem o tym, że to ja wiem lepiej od Boga, ile mam mieć dzieci, ale także dlatego, że są one w istocie głęboką negacją zaufania do Bożej Opatrzności. Katolik to ktoś, kto mówi do Boga – Ojcze, a Ojcu się wierzy, ufa, oddaje mu się swoje życie. Jeśli on poucza nas, że płodność jest dobra, że celem małżeństwa jest zrodzenie potomstwa, ofiarowanie życia kolejnym nieśmiertelnym istotom, to On wie lepiej od nas. Jeśli Kościół jasno wskazuje, że wielodzietność jest wartością większą, niż wygoda czy nawet bezpieczeństwo (cóż ono zresztą w istocie oznacza, skoro nikt z nas nie wie, czy jutro nie umrze), to katolik w pokorze przyjmuje jego nauczanie, a nie rzuca się w przekonaniu, że on i tak zrobi po swojemu. Oczywiście ma do tego prawo, ale niech nie dorabia do tego ideologii, że to katolickie i w ogóle super.

 

Nie zamierzam przez to napisać, że nie rozumiem obaw ludzi, którzy biją się z myślami czy mieć trzecie (bo akurat przy drugim to nie rozumiem, ale to tylko moje uczucia), czwarte, piąte czy ósme dziecko. To często jest heroizm, i nie chodzi nawet o pieniądze, ale o to, że kolejne dzieci to jest ryzyko, lęk, obawa czy podołamy, naturalny strach czy starczy nam sił. Są też obawy finansowe (i to nawet tam, gdzie mężczyzna nieźle zarabia), czy wystarczy do pierwszego, czy dzieci nie będą się czuły gorsze. I wreszcie jest presja rodziny, znajomych, którzy naciskają, by już więcej nie rodzić, kpią czy wręcz okazują pogardę (tak, tak) dla „dzieciorobów”. Najdelikatniejsza forma to pytania o to, czy wszystkie dzieci były planowane (takie pytanie usłyszała moja żona ostatnio od pewnej pani na placu zabaw). To może rodzić strach, ale – na litość Boską – strach jest po to, by go przełamywać, a nie pielęgnować. Pierwszym wezwaniem Jana Pawła II było „nie lękajcie się”, a nie „zabezpieczajcie się”. Bóg kocha swoje dzieci, i zawierzenie Mu jest drogą nie tylko do zbawienia, ale też do szczęścia w tym życiu.

 

Duża rodzina to nie tylko duża ofiara (z wolnego czasu, zaangażowania, możliwości towarzyskich), ale to przede wszystkim dużo więcej szczęścia. Każde kolejne dziecko mnoży owo szczęście wielokrotnie. Każde jest inne, każde daje (bo dziecko o wiele więcej rodzicom daje, niż zabiera) co innego, ukazuje nowe możliwości. I tego doświadczenia, na razie niewielkiej, ale jednak większej niż przeciętna rodziny, nigdy bym na nic innego nie zamienił, bo mimo wyzwań, problemów, konieczności spierania się niekiedy nawet z rodziną, nie mówiąc już o przyjaciołach, mam wrażenie, że Pan Bóg przez nasze dzieci jakoś szczególnie mocno nam pobłogosławił. I mam pewność, że gdybyśmy uparli się przy swoich lękach (a one też, jak u każdego, były) to tego błogosławieństwa, by nie było.

 

Tomasz P. Terlikowski