Miarą sukcesu chrześcijan nie jest narzucenie jednego dyskursu, ani usunięcie ludzi inaczej myślących z przestrzeni publicznej za pomocą decyzji prawnych czy „dożynania watahy” (co często robi druga strona). Nie jest i nigdy nie może być naszym celem także nawet przenośnie rozumiane strzelanie do innych. Przeciwnie naszym celem, zawsze i nieodmiennie, jest ich nawrócenie, doprowadzenie do spotkania z żywym Bogiem, z Chrystusem, który jako jedynym ma moc odmiany serca. I dlatego prawdziwym sukcesem wspólnoty Kościoła byłoby, gdyby za rok, dwa albo dziesięć Wojciech Maziarski, Magdalena Środa czy Kazimiera Szczuka powrócili (a może weszli po raz pierwszy) do Kościoła, przyjęli wiarę i zaczęli z mocą (choćby na Frondzie) głosić, że to Jezus Chrystus jest jedynym Zbawicielem. Sukcesem byłoby, gdyby Andrzej Morozowski czy Monika Olejnik (przy całej mojej dla nich prywatnej sympatii) odkryło, że wiara jest prawdziwym życiem, tak jak zrobiła to Agnieszka Chylińska.
Aby stało się to możliwe trzeba jednak wytrwałej walki chrześcijan. Walki, której pierwszym krokiem jest pokochanie przeciwników, dostrzeżenie w nich Jezusa Chrystusa, czy choćby bliźniego, a nie jedynie adwersarzy czy wręcz wrogów. A potem trzeba wziąć do rąk najlepszą broń, jaką mają chrześcijanie: modlitwę i zacząć na kolanach, z różańcem (albo bez, jak kto woli) modlić się za naszych przeciwników, za tych, o których sądzimy, że szkodzą życiu, Kościołowi czy Polsce. Post i modlitwa, jeśli będą powszechne, mogą naprawdę zmienić świat, mogą odmienić serca naszych adwersarzy. A to właśnie one są najważniejsze. Jako chrześcijanie nie walczymy bowiem z ludźmi, ale o ludzi; nie jest naszym celem ich pokonanie, ale doprowadzenie do wiary. Wierzę, że gdybyśmy rzeczywiście w to uwierzyli, rzeczywiście zaczęli się modlić, to – może nie wszyscy – ale przynajmniej niektórzy zostaliby przez Boga złamani. I odkryli Tego, który jest Miłością.
Tomasz P. Terlikowski