Wyobraźcie sobie, co by się wydarzyło, gdyby w poważnej gazecie (albo nawet na naszym portalu) ukazał się wielki tekst pod tytułem „Im mniej dzieci, tym większy egoizm i moralna nędza”. Jaki byłby wrzask i jakie oburzenie? Ale, gdy to samo pisze się o wielodzietnych na stronach „Gazety Wyborczej” („Polska bieda 2012. Im więcej dzieci, tym jej więcej”) nic takiego się nie dzieje. Dla wszystkich jest przecież oczywiste, że wielodzietność to patologia, a bezdzietność wybór racjonalny. W końcu: „Najmniej biednych jest wśród bezdzietnych małżeństw - nieco ponad 1 proc. Im więcej dzieci, tym więcej biedy. Wśród rodzin z czwórką (i więcej) dzieci odsetek biednych wynosi 44 proc.!” - oznajmia „Gazeta Wyborcza”.
A dalej jest równie mocno (choć sam tekst jest interesujący, bo pokazuje skalę, ale i rodzaj naszej biedy). „Uderzające jest jednak to, jak boleśnie widoczna jest w tabelach GUS. Najmniej biednych w Polsce jest wśród bezdzietnych małżeństw - nieco ponad 1 proc. Im więcej dzieci, tym więcej biedy: wśród rodzin z czworgiem (i więcej) dzieci odsetek biednych wynosi 44 proc.! Jeżeli z każdym dzieckiem rośnie ryzyko wpadnięcia w nędzę, racjonalną decyzją Polaków jest to, żeby mieć ich jak najmniej. Dziecko staje się wtedy dobrem luksusowym, potwierdzeniem sukcesu życiowego i wypracowanego mozolnie statusu. Można się na to oburzać, ale to niczego nie zmieni” - oznajmiają autorzy teksty. „Bez zmiany tego ekonomicznego rachunku więcej dzieci nie będzie - choćby nasi politycy krzyżem się położyli przed aptekami sprzedającymi środki antykoncepcyjne. Brak dzieci to wotum nieufności Polaków wobec gospodarki, która nie daje stabilnego zatrudnienia, i polityki kolejnych rządów, które nie potrafią nic z tym zrobić. Być może zapowiadane przez rząd wydłużenie urlopów macierzyńskich (i tacierzyńskich) coś tu zmieni, zobaczymy. Sprawa jest jednak pilna i gardłowa” - uzupełniają.
I jeśli mają rację, to oznacza to, że jako Polska wymrzemy. Stabilna praca i pewne zatrudnienie, to mogło być w komunizmie. Wolny rynek i kapitalizm oznaczają, że ani jednego, ani drugiego nie ma. Powinny być wyższe płace, ale nasze kochane postkomunistyczne państwo zabiera nam, także rodzinom wielodzietnym, ogromną część dochodów, i w ogóle nie zauważa wkładu tych szaleńców, którzy mają dużo dzieci w gospodarkę. VAT dociska nas o wiele mocniej niż bezdzietnych czy jednodzietnych. A PIT czy CIT płacimy w takim samym stopniu, jak inni... A potem można się nad nami użalać jacy to jesteśmy biedni... Zamiast więc wydłużać urlopy macierzyńskie i tacierzyńskie (drodzy dziennikarze „GW”, jak się ma piątkę czy szóstkę dzieci, to matka pracuje w domu, urlop macierzyński nic jej więc nie daje), trzeba stworzyć realny system ulg podatkowych, taki, by duże rodziny zwyczajnie nie płaciły podatków, i by VAT ich nie dobijał. Ich wkład w gospodarkę – co świetnie rozumie Victor Orban, to bowiem dzieci, czyli przyszli podatnicy.
Głównym problemem, z jakim przyjdzie nam się zmierzyć, nie są jednak pieniądze, a mentalność społeczna. Jeśli za symbol statusu uchodzi lepszy samochód, więcej sprzętu gracującego i rzeczy, jakie mamy, to oczywiście dzieci zawsze będą przeszkodą. I to nawet, gdy zarabia się dobrze (ciekawe, że wśród najlepiej zarabiających dziennikarzy, dzieci wcale nie ma więcej, niż w innych grupach społecznych). Rzeczy, materialność przesłaniają bowiem inne wartości. Aby to zmienić, trzeba więc uświadomić sobie, że to dzieci są prawdziwym skarbem (nie dla wszystkich niestety, czego boleśnie doświadczają rodziny bezdzietne czy z ograniczoną płodnością), a celem naszego życia nie jest zgromadzenie kolejnych dóbr materialnych, których nie zabierzemy ze sobą do grobu. Taka zmiana społeczna wymaga jednak głębokiej zmiany kultury i powrotu do źródeł naszej cywilizacji, jaką jest religia. Ona niesie ze sobą mocną prawdę o tym, czym jest płodność, czym jest rodzicielstwo, i co jest prawdziwą wartością.
Państwo czy media mogą jednak, bez wątpienia, zrobić w tej sprawie trochę. Wystarczy przestać stygmatyzować wielodzietnych, opisywać ich jako biedoty, która wciąż wymaga pomocy, a spojrzeć jako na ludzi szczęśliwych, którzy wybierając inaczej niż większość, decydując się na mniej rzeczy, a więcej dzieci, wybrali lepiej nie tylko ze społecznego punktu widzenia (emerytury, głupcy), ale także z własnego. Dzieci są bowiem rzeczywiście szczęściem, a ich obecność daje więcej, niż nawet największy telewizor, najbardziej zarąbisty samochód i wycieczki na Teneryfę, co roku. Każde z dzieci ma bowiem nieśmiertelną duszę (wersja dla niewierzących – jest otwartą księgą, którą samo zapisze), która – inaczej niż większość rzeczy – nie wyląduje na śmietniku. A do tego telewizor czy samochód nie odwiedzi nas na starość w potrzebie...
Tomasz P. Terlikowski