Nie jestem wielbicielem ONR (czemu dałem wyraz pisząc, że z nim maszerować nie mam ochoty), nie zamierzam zapisywać się do ruchu narodowego, a przynajmniej część z jego retoryki jest mi całkowicie obca (choć nie ukrywam, że z pewną częścią diagnoz się zgadzam), nie sądzę też, by w Polsce trzeba było tworzyć Straż Niepodległości (skojarzenie z partyjnymi bojówkami jest bowiem zbyt mocne). Ale to wszystko nie przesłania mi rzeczywistości, która wygląda zupełnie inaczej niż w głowach „przerażonych” mainstreamowych dziennikarzy i publicystów.
Dla nich jest całkowicie jasne, że oto powstała jakaś nowa siła, którą – SLD już to powiedziało otwarcie – trzeba zdelegalizować, zanim przywróci ona getto ławkowe, rasizm, antysemityzm i wszystkie inne przedwojenne grzechy endecji (żeby nie było też uważam, że były to akurat zjawiska złe), a także zniszczy demokrację i republikę w Polsce. Dowodem na te przerażające rzeczy mają być: wielkość marszu (szczególnie dobrze widoczna w porównaniu z marszykiem Bronisława Komorowskiego), a także przemówienia jakie wygłoszone zostały na Agrykolii. Tyle tylko, że gdyby nie medialne manipulacje, w które zdają się wierzyć sami ich twórcy, obraz wyglądałby zupełnie inaczej...
Zacznijmy zatem od naszkicowania go. Młodzież Wszechpolska i ONR trafnie wychwycili i zagospodarowali lukę w publicznym świętowaniu Dnia Niepodległości. Ten dzień bez Marszu był pusty. I oni to naprawili, sprawili, że okazało się, że można wspólnie w Warszawie iść w Marszu Niepodległości. To, że prezydent skopiował po nich ideę (bez sukcesu, bo oryginał jest zawsze lepszy niż podróbka) jest tylko dowodem na to, jak trafnie odczytali oni zapotrzebowanie społeczne.
Nie jest jednak tak, że jest to zapotrzebowanie na ujmowaną skrajnie ideę narodową (w wydaniu ONR). Oni raczej chcieli patriotyzmu objawowego, pod biało-czerwoną flagą, z wiarą w przyszłość Polski i nadzieją, że da się zbudować mocną Polskę. A Marsz wybrali, bo oferował im w tym dniu możliwość bycia razem, celebrowania emocji wspólnotowych i zamanifestowania troski o Ojczyznę. Nie oznacza to jednak – przynajmniej u większości – ani poparcia dla ONR czy MW, ani nawet otwartości na głosowanie na ruch narodowy. I nie zmienia tego nawet polityczne wykorzystanie marszu przez środowiska go organizujące (o co zresztą trudno mieć pretensję, bo to ich święte prawo).
Skandalem jest zaś już przypisywanie Robertowi Winnickiemu pragnienia „obalenia republiki”. Te słowa zostały wyrwane z kontekstu i dziś służą już tylko budowaniu poczucia zagrożenia wśród elit. Winnicki w – jak na mój gust za mocnym przemówieniu – powiedział tylko o tym, że chce obalić „republikę III RP” i zniszczyć system. Nie jest to postulat nowy. IV RP (jako zaprzeczenie III) chciał budować PiS (a także znacząca część Platformy Obywatelskiej z prof. Pawłem Śpiewakiem na czele). Sam ten termin oznaczał zaś właśnie potrzebę zerwania z tradycjami prawnymi i historycznymi III RP, które uchodziły i nadal uchodzą za źródło patologii naszego państwa. Samo to sformułowanie nie jest zatem niczym nowym w polskiej debacie publicznej.
Użalanie się zaś nad tym, że narodowcom nie podoba się system jest już zaś zwyczajnie żenujące. Do obalenia liberalnego (neo czy demo) systemu nawołują także pupile salonu z „Krytyki Politycznej” czy wcześniejszego, bo jeszcze Kurkiewiczowego „Przekroju”. I ich wezwania, podobnie jak apele lewicowych, amerykańskich guru spotykają się z zachwytem salonowych publicystów. Bo to apele lewicy, gdy jednak do obalenia systemu wzywa prawica zaczyna się afera, wezwania do delegalizacji i rozprawienia się z radykalizmem.
Wszystko, co napisałem nie oznacza, że zamierzam utożsamiać się z linią patriotyzmu, jaki prezentuje ONR, czy że w zachwyt wprawia mnie pomysł powołania nowej partii (na razie twórcy ruchu narodowego zapewniają, że nie ma on aspiracji parlamentarnych, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć). Nie jestem też przekonany, że pomysły z lat 30. Romana Dmowskiego czy program ONR (tak obecnego, jak i tego z lat 30.) nadają się do realizacji w Polsce XXI wieku.
W tych sprawach można i trzeba polemizować, można i trzeba prowadzić debatę, pokazując, choćby, że program narodowy jest trudny do utrzymania z powodu dynamicznych zmian demograficznych, które sprawiają, że trudno utrzymać etniczne definiowanie narodowości, a pomysł, by mocnymi liniami odcinać się od innych nacji, w obawie przed osłabieniem własnej jest niemożliwy do utrzymania. Na prawicy musimy – tak sądzę – oswoić się z myślą, że głównym naszym celem będzie walka o zachowanie kulturowej, chrześcijańskiej tożsamości, niż etnicznej zwartości narodu. Ten bowiem wybrał drogę demograficznego samobójstwa, które zatrzymać można tylko dzięki imigracji (mądrze prowadzonej). Ta droga wymaga jednak silnego państwa i silnej tożsamości kulturowej.
Jak ją budować, jak uwalniać od błędów i nadużyć przeszłości, jak dostosowywać dobre pomysły tak narodowców, jak i chadeków czy konserwatystów z okresu międzywojnia, do naszych czasów, a także jak samemu tworzyć mocny program polityczny dla nowoczesnej, konserwatywnej, patriotycznej prawicy – to pozostaje kwestią sporu. Tak jak sporne jest, czy jest sensowne i moralne odwoływanie się do części z projektów okresu przedwojennego, które zostały mocno sfalsyfikowane przez rzeczywistość. Aby jednak o tym rozmawiać trzeba dojrzeć rzeczywistość, a nie tarzać się w fobiach i manipulacjach. I do tego zachęcam wszystkie strony sporu.
Tomasz P. Terlikowski